Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (23): 11. Cienie i wieże cz. 1

Al pierwszy i jedyny raz był w Starej Wieży Astronomicznej wkrótce po wyborze Nola na Głównego Druida i po swoim przybyciu do Sén Serén.

 

Z rękami w kieszeniach i lutnią przewieszoną na plecach wyszedł tej nocy boczną furtą na zbocze jaru. Było już chłodno, kończyła się bowiem Pora Suszy i zbliżała Pora Wiatrów, i tak cicho, że każde stąpnięcie po ściółce lasu, zazwyczaj niesłyszalne, teraz aż szeleściło Alowi w uszach. Szedł raczej bez celu, nieświadomie może lub naturalnym biegiem zbocza kierując się ku rzece. Po chwili jego uwagę przykuła gęsta kępa drzew po prawej stronie, a wśród nich, pośrodku jedno najwyższe i strzeliste ku górze niczym włócznia.

 

Kiedy jednak Al zmrużył oczy i wytężył wzrok, by widzieć lepiej w ciemności, dostrzegł, że to nie drzewo, lecz budowla, wysoka wieża, zaśniedziała cała mchem jak niekiedy kora. Zobaczył też na ścianie wieży rój niewielkich okienek niczym rozmieszczonych regularnie dziupli. Tu i ówdzie gałęzie brzóz i jesionów wrastały przez nie do środka, żadne światło jednak nie paliło się.

 

Al nie byłby sobą, gdyby nie zboczył zaraz ze ścieżki i nie przeszedł po chwili pod konarem czeremchy, który zapraszał jak brama do kręgu z drzew. Było tu jeszcze ciemniej, a postać skrzaciego chłopaka pochłonął potężny cień wieży, przytłaczającej z bliska swoim ogromem i grubością. Po drugiej stronie padało jednak na podnóże budowli światło Wędrowca i Al domyślił się, że tam właśnie musiały znajdować się wrota, półokręgiem obszedł więc wieżę.

 

Były tam rzeczywiście, lecz zanim skrzaci chłopak zdążył się im przyjrzeć, jego czujność przemogła na moment ciekawość i zorientował się, że od chwili słyszy już nie tylko własne kroki, ale także inne, sporo głośniejsze, kogoś, kto wyraźnie nie potrafił się skradać.

 

Stanął na polanie - dziedzińcu wejścia do wieży, który cały oświetlał księżyc, i odwróciwszy się, zapytał ostro:

 

- Kto za mną idzie?

 

Szelest zza dębowego pnia ustał natychmiast, lecz tylko na cząstkę chwili, zaraz bowiem coś zaszurało znowu, zachwiało się jakby i opadło na ziemię. Uniósłszy brwi, Al podszedł do drzewa. Światło księżyca docierało tu jeszcze i spojrzawszy na postać intruza leżącą wśród trawy i gramolącą się, by wstać, rozpoznał Lathroda od razu. Właściwie mieszkał z nim od tych kilku dni, od kiedy przebywał w stolicy i nowy Mistrz Druid skierował go pod opiekę mędrca Gwédona, dotąd jednak nie bardzo zwracał na niego uwagę, ani też nieczęsto widywał.

 

- To ty - powiedział z rozbawieniem, oparłszy się niedbale o pień dębu. Najpierw chciał go przegonić i odprawić z powrotem do zamku, ale przypomniał sobie nagle własnego brata, Po, jak także nie raz i nieporadnie dreptał za nim. Złapał Lathroda silnie za sprawną rękę i pociągnął do góry. – Po coś tu za mną przylazł, dzieciaku?

 

- Ty też stary nie jesteś - odparł na to chłopak, ale zaraz zawstydził się tak, że nawet w lichym świetle Al zobaczył, jak czerwony się zrobił, spuścił też szybko wzrok na leśną ściółkę.

 

- No nie. - Al roześmiał się. - To co tu robisz? Czemu mnie śledzisz?

 

- Nie śledzę... - wyjąkał Lathrod. - To znaczy... Po prostu prawie codziennie tu przychodzę. - Zerknął ostrożnie na Ala, po czym kiwnął głową na wieżę, by ją wskazać.

 

- Tu? - Al spojrzał w kierunku dziedzińca i wrót, unosząc brwi. - Po co?

 

- Mogę ci pokazać - zaproponował chłopiec, a zobaczywszy, że Al nie oponuje, poszedł w stronę wejścia do wieży, kulejąc po swojemu.

 

Al skierował się za nim, gdy zaś stanęli przed wrotami, zdołał wreszcie się im przyjrzeć. Pokrywało je żelazne okucie o kształcie gęstych konarów i gałęzi, a pomiędzy, jak to było w zwyczaju Leśnych Ludzi, na deskach lewego skrzydła wyryto fragment wiersza Proroka Melancholii, pierwszego filozofa. Czyniono tak na wrotach do wielu dawnych wież i Al widział już niegdyś na nich taki urywek poezji, nie ten sam jednak.

 

„gdzie jesteś

 

czy w czarnej studni kosmosu

 

czy na planecie dalekiej

 

kuli z kryształu

 

zwierciadle losów

 

gdzie włosy rosną nowe

 

jak igły modrzewi w Porze Mgieł"

 

Zamyślił się na chwilę, po czym oderwał wzrok od liter i przeniósł go na ciężki, pordzewiały i zakluczony rygiel.

 

- Tędy nie wejdziemy - powiedział niepewnie Lathrod, nie chcąc mu jakby przeszkadzać, naciągając rękaw tuniki na swojej spastycznej ręce. Al spojrzał na niego. W ogóle bojaźliwy był ten chłopak, stwierdził, i uniósł znów brwi.

 

- To którędy?

 

Lathrod poprowadził go bez słowa naokoło wieży do miejsca wśród mchów i traw, gdzie ścianie budowli brakowało jednego z kamieni. Chłopak nie był ani chudy ani zwinny, ale mimo swej nieporadności szybko przepchnął się przez gąszcz roślin i dostał do środka. „Może faktycznie często tu przychodzi," doszedł do wniosku Al i wślizgnął się za nim.

 

Schody ciągnęły się wysoko i koliście w górę tuż przy wewnętrznej ścianie, i ku zaskoczeniu Ala, nie było tu zupełnie ciemno i nie tylko dzięki blaskowi księżyców, wpadającemu przez okienka. Gdy przeszli pod stopniami do wolnej przestrzeni w centralnej części wieży, zobaczył spory lampion, wiszący na żelaznym pręcie obok miejsca, gdzie zaczynały się schody. Kiedy zaś przyjrzał się, dostrzegł, że nie ogień w nim świecił, lecz świetlik.

 

- Nikt z zamku nie przychodzi tu od lat, a one i tak przylatują i pełnią wartę w latarni - wytłumaczył Lathrod, zauważywszy, czemu Al się przygląda. Skrzat kiwnął głową i rozejrzał się znów po całej wieży, na koniec zaś utkwił wzrok w górze. Nietoperze raz po raz przelatywały na przestrzał, z jednego okna do drugiego.

 

- Niezwykłe miejsce, prawda? - zapytał z entuzjazmem Lathrod.

 

- Bo ja wiem. - Al uniósł brwi. - Przede wszystkim straszliwie ponure... Co ci właściwie jest? - zainteresował się nagle po chwili, spojrzawszy na nogę chłopaka, gdy ten przeszedł parę kroków w kierunku schodów.

 

Lathrod odwrócił się i nie patrząc na niego, wzruszył nieśmiało ramieniem.

 

- Od zawsze tak mam - odpowiedział pospiesznie, po czym ściągnął z pręta latarnię i unosząc ją w dłoni, zaczął wspinać się po schodach.

 

„Że też chce mu się tu codziennie włazić," pomyślał Al i poszedł za nim.

 

***

 

Nigdy dotąd nie wlatywał do Farén Bernlas od południowego wschodu i znad Fiordu Czarnych Mew. Klify po obu stronach zatoki były ogromne, skaliste i strome jak ściany, statki z lotu ptaka przypominały zaś zaledwie malutkie punkciki na wodach. W wodach tych i skałach mieszkały falki, dzieląc Dębową Przystań z Leśnymi Ludźmi tak samo jak Sén Serén.

 

Gdy zaczęli zbliżać się do ujścia Terénu, mewa zleciała niżej, i zaraz Al mógł dostrzec już wyraźnie statki w kształcie łabędzi i bernikli z zielonkawymi lub brązowawymi żaglami, utkanymi z nici dębowych liści, tratwy i wydrążone kłody drzew, którymi pływano, a po chwili także zarysy rosnących w porcie dębów i górującą nad nimi Zachodnią Strażnicę Wschodniego Półwyspu, skąpaną w blasku jutrzenki. Nazywano ją także Strażnicą Matecznika, Farén Bernlas powstało bowiem na zgliszczach dawnej siedziby Mistrza Dęba na obrzeżu Wschodniego Półwyspu, kolebki narodzin pierwszych dębowych drzewostworów, zwanej Wielkim Matecznikiem. Siedzibę tysiąclecia temu obrastało skupisko dębów, z których żaden nie przetrwał do czasów współczesnych, skrzacie miasto-port wciąż jednak pamiętało o nich.

 

Al zaczął rozglądać się i nasłuchiwać. Sięgnął najpierw wzrokiem w dal, na rozległe polany zachodniego brzegu, później w kierunku Przystani, nigdzie jednak nie dostrzegł nawet cienia szarych gnomich oddziałów. Mewy wrzeszczały jak zawsze, lecz poza tym dziwna cisza otulała łąki i miasto niczym gęsta, dusząca mgła. „Nic się więc jeszcze nie zaczęło," pomyślał. Ci, którym charakter pracy lub obowiązek nie nakazywał zostać w porcie, wycofali się pewnie zapobiegawczo na wschód do borów, by tam przeczekać lub zobaczyć, co się wydarzy. Al nie wiedział, czy rzeczywiście wierzono w atak i spodziewano się go.

 

Zaczął za to docierać do nich gwar z dołu, gdy nadlecieli nad bród na fiordzie, całkiem już blisko ujścia rzeki i miejsca, gdzie wpuszczano statki do portu. Brzeg stawał się tu już niski i płaski, i co jakiś czas przeprawiano pieszych podróżnych wielką tratwą na drugą stronę. Teraz wydawało się Alowi, że czekających na przeprawę stały na brzegu dziesiątki albo i setki, pewnie strwożonych wieściami o nadciągającym gnomim wojsku Leśnych Ludzi z okolic, mieszkających po zachodniej stronie. Znacznie łatwiej było przedostać się brodem niż przez miasto, Al spodziewał się, że do samego Farén Bernlas wartownicy wpuszczali teraz bardzo nieufnie i niechętnie.

 

- Wysadź mnie na zachodnim brzegu, ale nie tu, tam dalej, za bramą do miasta - powiedział, nachyliwszy się do mewy. Ta przekręciła nieco głowę i spojrzała na niego swym czarnym ślepiem, które pytało: „Jesteś głupcem?", zmieniła jednak posłusznie trasę lotu, przyzwyczajona do bardowskich dziwactw.

 

- Nie martw się, gnomy mnie znają. - Al uśmiechnął się żartobliwie, poklepując ptaka po szyi.

 

Mewa wylądowała więc kilkadziesiąt jardów za dębami, które kryły zachodnie wrota do Farén Bernlas, u dołu łagodnego zbocza, gdzie nadrzeczne łąki przechodziły ku górze w las, najpierw porośnięty rzadko osikami, brzozami i sosnami, później zaś przeobrażający się w gęsty świerkowy bór.

 

„Ten bór ma dziś gnomie oczy," pomyślał Al, gdy uniósł głowę w jego stronę, pewien, że zwiadowcy wysiadują na obrzeżnych świerkach i czując niemal na sobie ich wzrok. Nagle też serce barda zabiło jak młotem, kiedy zapatrzył się za długo i bór zapłonął w jego głowie żywym ogniem, płomieniem wielkim niczym z paszczy smoka.

 

„Co ja tu właściwie robię?", wyrzucił sobie, choć sam zdziwił się, że aż tak się przejmuje. „Powinienem od razu tam lecieć."

 

- Mewo! - krzyknął za ptakiem, gdy ten, również niespokojny, załopotał już skrzydłami, zbierając się do odlotu. Odwrócił się jednak na wołanie Ala.

 

- Czy zabierzesz mnie gdzieś stąd jutro o świcie? Nieblisko to, ale ja, bard, nie zapomnę ci tej przysługi.

 

Mewa zawahała się. Ptaki zgadzały się wozić rzadko, Al nie był ptasznikiem, a i oni żądać nie mieli prawa. Był jednak bardem, a bardów, jeśli nawet nie szanowały tak jak ptaszników, to lubiły szczególnie. Zwłaszcza Ala.

 

Skrzaci chłopak poznał po ptasich oczach, że się zgodziła. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i ukłonił się jej.

 

Nie poszedł później do boru, nawet on nie był tak lekkomyślny, lecz skierował się wzdłuż lasu i zbocza na północ, gdzie niecałą milę dalej płynął Gérlod i łączył się z Terénem. Postanowił dojść niespiesznie nad jego brzeg. Tu czekać sensu na nie wiadomo co nie było, nie spodziewał się też, że przed wieczorem i nastaniem mroku cokolwiek da znak życia lub zakłóci ciszę. Raz po raz zerkał jednak dyskretnie w stronę boru, mając wrażenie, że świerki, same niczym pierwszy szereg gnomiej drużyny, śledzą każdy jego ruch.

 

„Powyłażą nocą, jak to gnomy. Jeśli jednak nie pojmali mnie do teraz ani nie zabili, możliwe, że dadzą mi spokój."

 

Przyzwyczajony do długich wędrówek, nie zatrzymując się wiele po drodze, dotarł nad Gérlod przed nastaniem południa. Dzień był słoneczny i ciepły, Al z chęcią skrył się więc w końcu w cieniu nadrzecznego gaju. Tu nie towarzyszyło mu już świdrujące spojrzenie lasu, od jakiegoś czasu wiedział jednak, że ktoś skrada się za nim. Nie musiał się nawet odwracać, by być o tym przekonanym.

 

Zawiało od rzeki przyjemnym chłodem. Skrzaci chłopak przeszedł po brzozowym korzeniu na płaski nadbrzeżny kamień i klęknąwszy na nim, nachylił się ku wodzie i napełnił nią dłonie jak glinianą miskę. Napił się, po czym obmył twarz, potem zaś sięgnął do pasa po pusty już bukłak. Wtem stado gęsi zerwało się z rzeki do lotu, niemało przy tym czyniąc hałasu. Al spojrzał za nimi ku niebu i śledził je wzrokiem przez chwilę, aż do momentu, gdy zdało mu się, że ktoś stanął za nim na korzeniu.

 

Nie odwracając się, wstał i chwycił za rękojeść sztyletu.

 

- Zostaw to, Al... - usłyszał ciche słowa za sobą. - To ja.

 

Bard w mgnieniu oka obejrzał się za siebie, zdumiony. Ciemne włosy chłopaka były dłuższe niż je zapamiętał, lepkie teraz od brudu i bardziej jeszcze opadały mu na twarz.

 

- Jyrcho!

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania