Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (7): 3. Pozytywka z bursztynu cz. 2

W pustej na kilka jardów w górę części pnia panował półmrok. O tej porze nie zapalono jeszcze lampionów, wielką dziuplę rozjaśniało więc jedynie naturalne światło dnia, które wpadało do środka przez kilka okrągłych, nieoszklonych okienek. Chropowate i nierówne jak kora drzewa schody pięły się w górę okręgami, wraz z wewnętrzną ścianą pnia. Mabbé uniosła nieco rąbek spódnicy i zaczęła wchodzić po nich, znów nucąc wesoło i stawiając kroki w rytm melodii. Przystanęła na moment tam, gdzie światło z jednego z okienek wymalowało jasną plamę na ścianie, i przejrzała się w plamie jak w lustrze, po czym obróciła parę razy dookoła dla zabawy. Na malowidle z cienia pałąkowate pędy balustrady wydawały się wyrastać z jej własnej sylwetki.

 

Potem wbiegła po schodach wyżej i przez otwór w drzewie przeszła po konarze na krużganek. Konar jako część podłogi wił się meandrami wśród wapiennej posadzki, a słońce wpadało do środka przez wielkie okna, oddzielane od siebie kolumnami w kształcie drzew, których korony rozgałęziały się na boki, tworząc okienne łuki. Mabbé weszła na wewnętrzny dziedziniec przez otwarte na oścież, niestrzeżone wrota. Wiele innych jeszcze konarów dębu przekradało się tu licznie wśród balkonów i tarasów dziedzińca, każdy gdzie indziej prowadzący. Najgrubszy z nich sięgał Wieży Rady, oplatając ją na końcu swoimi pomniejszymi gałęziami jak palcami zamykającej się dłoni. Po nim też pięły się w górę szerokie schody, docierając wprost do Dębowej Sali.

 

Straż u stóp schodów, rozpoznawszy wnuczkę Mistrza, przepuściła ją bez słowa. Mabbé wspięła się aż do samych drzwi, które pchnęła potem leciutko, najciszej jak potrafiła. Przez wąską szparę przemknął się z wnętrza sali promień rdzawego niczym żelazo światła, po nim zaś głos Druida Świerku, Myra. Zdziwienie pobrzmiewało w nim.

 

- Dlaczego chcesz ociągać się i zwlekać? Tytuł Pana Twierdzy nie wystarczy Gerodowi, tak jak nie wystarczył Mistrza Skał. Ogłoszenie się Panem Twierdzy to dla niego zresztą to samo, co bycie samodzielnym władcą gnomów.

 

- Samozwańcza władza nie uczyni Geroda pełnoprawnym władcą – odpowiedział spokojnie dziadek, Główny Druid Nol. - Najpierw Rada musi tę władzę uznać.

 

- Postara się więc, by wydrzeć twoją zgodę siłą! - Teraz Myr rozgniewał się niemal, choć Mabbé nigdy wcześniej nie słyszała, by w jakiejkolwiek sprawie podniósł głos na dziadka. - Dlaczego tak ryzykujesz? Czego można obawiać się bardziej niż bratobójczej wojny z gnomami?

 

Nol milczał. Cisza panowała przez chwilę taka, że Mabbé słyszała jedynie swój własny oddech, potem zaś Myr powiedział, rozumiejąc nagle:

 

- Więcej wiesz niż mówisz. Radzie. Mnie... Co wiesz, Mistrzu Druidzie?

 

W tym momencie Mabbé zachwiała się lekko i podparła o drzwi. Zawiasy zaskrzypiały, na tyle głośno, by druidzi urwali rozmowę, i do uszu skrzaciej dziewczyny dotarł zaraz cichy i nierównomierny stukot skierowanych ku wejściu kroków. Po chwili drzwi otworzyły się na oścież. Blask słońca padł na dziewczynę i oślepił ją, przyłożywszy więc otwartą dłoń do czoła, by cokolwiek zobaczyć, weszła do skąpanego w cieniu wnętrza sali. Pogładziła rękami spódnicę, której zieleń pociemniała nagle w tym cieniu jak barwiona w olszowych liściach, po czym spojrzała na dziadka.

 

- Mabbé - stwierdził Nol, a jego twarz była surowa niczym naga skała.

 

Myr stał przy wielkim, okrągłym stole obrad Rady, opierając się dłonią o rozgałęzione na boki oparcie swojego świerkowego krzesła. Przeniósł także wzrok na skrzatkę i ukłonił się nieznacznie z chłodnym, oficjalnym: „Panienko Mabbé".

 

Zawsze wydawało się Mabbé, że nie przepadał za nią, podobnie jak za Machem, którego uczył sztuki drzewdziejskiej.

 

- Pozwolicie, że się pożegnam - dodał po chwili, zakładając kapelusz na głowę. - Mistrzu Druidzie, wierzę, że dokończymy później naszą rozmowę.

 

Nol kiwnął głową niemal niezauważalnie i Myr skierował się do wyjścia. Gdy zniknął za drzwiami, Mabbé utkwiła wzrok w dziadku, który, poprawiwszy w dłoni główkę swojej laski, podszedł do stołu obrad.

 

„Kuleje jak Lathrod,” pomyślała nagle, porównując go ku własnemu zdziwieniu do ohydnego, grubego syna dowódcy gwardii. „A jednak tak bardzo, bardzo inaczej! Dziadek jest dostojny we wszystkim, co robi.

 

Jak orzeł.”

 

Nol odstawił laskę i usiadł na krześle Głównego Druida, po czym sięgnął po leżący na stole pergamin.

 

- Co tu robisz? - zapytał karcącym tonem, przebiegając wzrokiem po piśmie trzymanym w dłoniach. - Czy nie powiedziano ci o obradach?

 

- Powiedziano - odparła pogodnie Mabbé. Podeszła także do stołu i parę razy przesunęła po nim wskazującym palcem, obrysowując liście wierzby na malowidle znaku Rady. – Ale nudziłam się.

 

- Nudziłaś się? - Nol uśmiechnął się, tak samo ledwo zauważalnie jak wcześniej kiwnął głową, spojrzał już jednak na dziewczynę inaczej, bardziej pobłażliwie. Zwinął pismo w rulon, po czym podszedł do dębowego stolika na uboczu sali i wziął do ręki świecę, a wosk spłynął na pergamin, połyskując z daleka mroczną zielenią.

 

- Tu spodziewałaś się znaleźć coś, co zaradzi twojej nudzie? - Zaśmiał się krótko. Mabbé wzruszyła tylko ramionami. Nie wydawało jej się, by dziadek rzeczywiście oczekiwał odpowiedzi.

 

- Dobrze jednak, że przyszłaś. Chciałbym coś ci dać.

 

Oczy skrzatki błysnęły żywo.

 

- Podarek?

 

Nol nie odpowiedział. Wziął do ręki tłok pieczętny i zanurzył go w kleksie ze szmaragdowego wosku, po czym powiedział:

 

- Idź do pracowni i poczekaj tam na mnie.

 

Mabbé kiwnęła głową, uśmiechając się radośnie.

 

- Tylko przyjdź prędko! - rzuciła jeszcze na odchodnym, wbiegając po schodkach na konar drugiego z Pokrętnych Dębów, który przez duże, okrągłe okno zaglądał do wnętrza Dębowej Sali.

 

Oknem tym wyszła z wieży i dotarła po konarze do pnia potężnego drzewa. Pchnęła ciężkie, brudnozielone drzwi, będące bocznym wejściem do pracowni dziadka. Światło próbowało przedostać się do środka przez wychodzące na zachód okno, skrzacia dziewczyna podeszła więc do niego i rozchyliła szerzej okiennice. Blask słońca buchnął na nią niczym para z kotła, po czym pognał dalej, wprost ku stojącemu na biurku skryptorium, zalewając migotliwą żółcią strony otwartej księgi.

 

Mabbé przysiadła na brzegu krzesła, a jej wzrok przebiegł po rzeczach rozrzuconych niedbale na blacie z ciemnego dębu.

 

Bałagan. Dziadek był zasadniczy, ale w jego pracowni był zawsze bałagan.

 

Zainteresowała się wystającym spomiędzy stronic księgi skrawkiem zbrązowiałego po bokach papirusu i sięgnęła po niego.

 

„Nie jutro, nie pojutrze. Gdy zakwitną żółte maki. Myla.” Skrzacia dziewczyna przyglądała się przez chwilę ładnym, choć wyraźnie pospiesznie pisanym literom, czując jak złość ogrzewa jej policzki, a palce zaciskają się same na brzegach papieru. Powstrzymała się jednak i rozprostowawszy liścik, wsunęła go z powrotem pomiędzy stronice.

 

Szybko odeszła od biurka, i skierowała się po schodach w dół pracowni, tam, gdzie na niższym piętrze pnia znajdowało się laboratorium alchemiczne. Światło słońca docierało tu z trudem i ciemność panowała jak w świerkowym borze. „Alchemia to dziecię nocy,” zwykł mawiać dziadek, Mabbé jednak nie przepadała za nocą niemal tak samo jak za alchemią. Prychnęła lekko, przypomniawszy sobie jego słowa, po czym sięgnęła po krzesiwo.

 

Blask ognia przemknął przez szmaragdowe szybki lampionu i spowił laboratorium w zielonkawej poświacie. Skrzatka podeszła do pustego tygla, zawieszonego krzywo nad paleniskiem, i ze znudzeniem przesunęła parę razy prętem w kotle.

 

Chwilę później usłyszała dobiegający zza pleców cichy stukot kuśtykania. Odwróciwszy głowę, zobaczyła u podnóża schodów wyprostowaną sylwetkę dziadka. W półmroku laboratorium kobalt jego płaszcza i wyszyty na nim znak Rady mieniły się turkusowo, a twarz wydawała jeszcze bledsza i piękniejsza niż zwykle.

 

- Co robisz na dole? - zapytał niemal ze zdziwieniem.

 

Mabbé wzruszyła tylko ramionami, uśmiechając się. Oczy Nola odmłodniały jakby na cząstkę chwili i spojrzały na wnuczkę żywiej, prawie po chłopięcemu. Rozejrzał się pobieżnie dookoła, po czym chwycił jeden z małych flakonów, ten, w którym gęsta ciecz przypominała kolorem dojrzałe owoce leśnych jagód. Podsunął go dziewczynie pod nos.

 

- Spójrz, Mabbé! Łzy jednorożca i lipy. Osobno są łzami smutku, razem stają się łzami wielkiej radości.

 

Skrzatka zmarszczyła brew, zdezorientowana i niechętna temu dziwacznemu zapałowi, który prawie nigdy mu się nie zdarzał.

 

- Dziadku - rzekła, biorąc od Nola flakon i odkładając z powrotem na jego miejsce wśród innych. - Mnie to przecież nic a nic nie obchodzi... Co takiego chciałeś mi podarować?

 

- No tak - przytaknął Nol, uśmiechając się łagodnie. - Cóż tobie do smutku pracowni, piękna moja, Lipowa Harfiareczko.

 

Usiadł na stołku obok paleniska. Milczał przez chwilę, wpatrując się w czarną stal kotła. Jego nagłe zamyślenie wydało się Mabbé jeszcze gorsze niż wcześniejszy zapał.

 

„Ona też była kiedyś piękna,” przemknęło jej niespodziewanie przez głowę. „I kochała te wszystkie pręty i gary.”

 

„Tylko ją kochał,” zaraz potem przypomniała sobie podsłuchane słowa matki do ojca. „Swoją pierwszą żonę. Nikogo więcej. Nikogo więcej kochać nie potrafił. Dla każdego ma w zanadrzu swój wyrozumiały uśmiech, ale każdym gardzi.”

 

Kucnęła obok stołka i chwytając Nola za przedramię, potrząsnęła nim ze zniecierpliwieniem.

 

- Dziadku! Co chciałeś mi dać, co to takiego?

 

Nol, wyrwany z zadumy jak z sennego marzenia, przeniósł wzrok z tygla na skrzatkę.

 

- Ach, tak - powiedział, odgarniając z roztargnieniem włosy z czoła. –Tak, podarek. Poczekaj chwilę.

 

Poszedł na górę, za moment wrócił zaś z zawiniątkiem w ręku. Odstawiwszy laskę, podsunął drugi stołek bliżej Mabbé, tak, by oboje mogli usiąść.

 

- Już dawno chciałem ci ją dać - powiedział, wpatrując się w dziewczynę swoim uważnym wzrokiem i podając jej zawiniątko.

 

Mabbé spojrzała na dziadka ze zmarszczoną brwią, potem zaś na podarek, rozwijając go pospiesznie z brzozowego liścia. Wydała z siebie niemy okrzyk zachwytu. Zobaczyła szkatułkę, bardzo piękną, całą ze złocistego bursztynu, jednorożec na wieczku zaś z jej ulubionego – zielonkawo-niebieskiego, przeplatanego gdzieniegdzie ciemnymi smugami niczym promieniami czarnego księżyca. Unosił kopyta wysoko, z dziką gwałtownością, jak żywy.

 

Skrzacia dziewczyna spojrzała na dziadka, który uśmiechnął się lekko, dostojnie.

 

- Otwórz - powiedział tylko.

 

Posłusznie uniosła wieczko, a wówczas melodia wytrysnęła ze szkatułki jak fontanna, i pognała w górę, do pracowni i przez okna dębu, tak, jakby to sam jednorożec cwałował, niosąc ją na swoim grzbiecie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania