Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (25): 11. Cienie i wieże cz. 3

Jyré skinął tylko głową i zebrał się błyskawicznie, lecz kiedy wstali, trzy groty żelazne na napiętych łukach wystawały już ku nim spomiędzy nadrzecznych traw.

 

Jyrcho zerknął na Ala, który oceniał w myślach sytuację, wtem jednak jakaś postać wyszła po korzeniu zza pnia brzozy, unosząc rękę na znak pokoju. Strój miała na sobie zgrzebny, szarobrązowy, wysokie buty plecione z trzciny i nią też przepasaną długą koszulę z grubego lnu. To nie był wojownik z wojska Geroda.

 

„Strażnik Rzeki, poznał Al.

 

- Opuśćcie te strzały! - powiedział przybysz do swoich prawie ze znudzeniem. - Jeszcze się nawojujecie.

 

Tamci usłuchali od razu, musiał więc być ich dowódcą. Al wymienił z nim spojrzenia. Oczy miał podłużne i czarne jak węgle, włosy niewiele jaśniejsze, a twarz śniadą jak zazwyczaj jeziorne falki. Nie była to typowa uroda gnoma, a jednak od razu wyczuwało się, że jest nim na pewno.

 

- To bard - przyglądając się Alowi, tłumaczył dalej swoim, którzy wyłonili się także zza traw. Ci dla odmiany wszyscy byli jaśni i bladzi. – Bardowie wolni są i wszędzie wchodzić im wolno.

 

- Dawne bajanie! - zbuntował się jeden z łuczników, krzywiąc się z niezadowoleniem. - To po co łuk i sztylet nosi? Pieśni grać na nich będzie?

 

- Milcz! - Dowódca posłał mu lekceważące spojrzenie. - I wracajcie do obozu! Nic tu po was.

 

Z ociąganiem, lecz posłusznie oddalili się. Gnom odprowadzał ich wzrokiem aż zniknęli z oczu za korzeniami i pniami drzew, po czym podszedł do Ala i Jyrcha. Twarz sprawiała wrażenie czujnej, ale spokojnej, widać też było na niej jakąś obojętność graniczącą ze zniechęceniem, jakby swoje zadanie wykonywał za karę lub jedynie z nieprzyjemnej konieczności.

 

- Cokolwiek tu robicie, rozsądniej byście kierowali się już ku swojej stronie. Odprowadzę was do rozstaju rzek.

 

Nie czekając na odpowiedź, poszedł przodem wzdłuż brzegu. Al kiwnął na Jyrcha, co znaczyło: „Idziemy za nim”, po czym, zgarnąwszy rzeczy z kamienia i zarzuciwszy je sobie na plecy, podążył za gnomem.

 

Szli długą chwilę w milczeniu, a strażnik raz jeden nawet nie obejrzał się na nich, ani nie odezwał już słowem. Jyré spojrzał na Ala i wskazawszy ruchem głowy na gnoma, uśmiechnął się pod nosem i wzruszył ramionami, nie odezwał się jednak, nie chcąc pewnie im zaszkodzić. Bard odwzajemnił uśmiech, potem zaś zrównał krok z gnomem.

 

- Komu zawdzięczamy tak zgrabne wybrnięcie z opresji? Jak cię zwą, mędrcze strażniku? – zapytał.

 

Strażnik zerknął krótko na niego.

 

- Jestem Glén znad Sar - odpowiedział. - Patroluję rzekę, a teraz mnie i moich ludzi wezwali, by towarzyszyć hufcom z Wrót i robić za zwiad przy Gérlodzie. Głupcy! - wyrzucił z siebie bez ogródek. – Większe niebezpieczeństwa niż Leśni Ludzie czyhają dziś na żywiołaki ziemi.

 

Al wiedział, że Straż Rzeki od lat boi się ziem między Gérlodem a Górami Księżycowymi i tego, co przybyć może znad Jeziora Ognistych Kamieni, nikt jednak nie wytłumaczył mu dotąd, co takiego miałoby to być w istocie, czy o stworzenia chodziło czy o coś, co mogła zgotować natura. Teraz też nie czas był, by pytać, zamilkł już więc i pozwolił milczeć dalej strażnikowi.

 

Po jakimś czasie wyszli z gaju na podmokłe łąki. Kilkadziesiąt jardów od nich, patrząc lekko na lewo, skryty za połaciami szuwarów i sitowia Gérlod wpadał do Terénu, po prawej zaś stronie, w oddali majaczyły dęby Farén Bernlas. Kiedy Al uniósł wzrok, oczy błysnęły mu czujnie.

 

„Ogień!, pomyślał. „Znowu ogień.

 

- Ogień płonie na waszej Strażnicy - zawtórował jego myślom gnom, gdy wszyscy trzej patrzyli w górę, jak grube płomienie tańczą ponad koronami drzew, na szczycie Strażnicy Matecznika, a struga dymu ulatuje z nich wraz z wiatrem na wschód. Spuścił potem wzrok na Ala, który wiedział, że słowa te znaczyły więcej niż proste stwierdzenie faktu, po czym, wyciągnąwszy rękę ku niemu, powiedział jeszcze:

 

- Tu was zostawię. Na przełaj przez łąki dotrzecie przed zmrokiem do Przystani, a za dnia i na otwartej przestrzeni nikt z naszych już was nie zaczepi.

 

Al skinął, że rozumie i że wdzięczny jest za pomoc, i uścisnął dłoń strażnika. Jyré zrobił to samo, choć gestem bardziej niezręcznym i pospiesznym, zaraz potem zaś gnom odwrócił się i zaczął zmierzać z powrotem tą samą drogą, by zniknąć niebawem w gęstwinie zarośli i drzew.

 

- Gładko poszło! - powiedział wesoło Jyrcho, gdy podążył za Alem w odwrotnym do gnomiego strażnika kierunku. - Raz dzięki mojemu pochodzeniu, puścili, teraz dzięki twojemu fachowi. Niedługo polubię gnomy tak samo jak ojciec i tak samo zaprzyjaźnię się z nimi.

 

Al zerknął na niego przez ramię z rozbawieniem.

 

- Jeśli za trzecim razem któryś nie wypuści na ciebie strzały bez najmniejszej chęci rozmowy. Oni potrafią być okrutni.

 

- Nie mniej niż Ludzie Lasu... - mruknął na to, poważniejąc, Jyré, lecz zanim Al zdążył zdziwić się jego słowami i zapytać, co konkretnie przez nie rozumie, ożywił się znowu. - To co teraz? Chcesz rzeczywiście iść do Przystani?

 

Bard nie odpowiedział od razu. Przystanął i wpatrzywszy się znów w ogień na wieży strażniczej, zamyślił się.

 

- Al?

 

- Nie pójdziemy do Farén Bernlas, ale na polanę na zachodnim brzegu, z której o świcie mewa zabierze nas do twojej osady nad jeziorem.

 

Jyrcho przystanął także i zaniemówił na chwilę, a kiedy Al spojrzał na niego, radość mieszała się w oczach chłopaka z wahaniem i oporem.

 

- Ale jak to? Po co? - rzekł w końcu.

 

Al nie powiedział jednak o tym, co podpowiadała mu wizja.

 

- Bo czuję, że to ważne - odparł tylko po swojemu, jak zwykł zawsze odpowiadać w takich sytuacjach, po czym poszedł dalej, szukając suchej drogi przez łąkę. Jyré dobiegł do niego po chwili, by zrównać krok.

 

- Jak trafimy? Sam szukałem i szukałem.

 

- Jestem bardem - zaśmiał się Al. - Moja w tym głowa.

 

***

 

Pół godzinnej klepsydry zajęło im dotarcie na szczyt, nie dość bowiem, że mieli do pokonania niezliczoną ilość stopni, Lathrod wlókł się dość i odpoczywał co jakiś czas, Al zaś nie chciał go wyprzedzać i starał się iść za nim cierpliwie. Kiedy wyszli w końcu na najwyższe piętro i rozświetlił je blask niesionego przez Lathroda lampionu, Al dostrzegł, że szczyt zwieńcza jak hełm kopuła dziwnego dachu, umocowanego na kilku zakończonych ozdobnie filarach, rozstawionych regularnie na linii okręgu wieży.

 

„Mistrz Kasztan go stworzył,” przyszło mu zaraz do głowy, gdy obrócił się dookoła, patrząc w górę na cienkie i ogromne tafle barwionego kobaltem szkła. „Niemożliwe, żeby zrobili to szklarze Dzieci Drzew.”

 

Lathrod odsapnął chwilę, po czym, odstawiwszy latarnię, całym swoim ciężarem pociągnął za coś, co, jak zorientował się Al, było dźwignią. Dach zaskrzypiał i zaczął rozsuwać się ponad ich głowami na boki, aż jedna czwarta jego część rozwarła się i wpuściła na szczyt wieży światło nocy. Wtedy mechanizm przystanął.

 

Lathrod podszedł do Ala i spojrzał na niebo usłane gwiazdami jak łąka mleczami pod koniec Pory Mgieł.

 

- Nie wystarczyłoby tysięcy lat, by dotrzeć do najbliższej z nich – powiedział, nie spuszczając głowy. - Zresztą, wiele z nich już nie istnieje, jedne po prostu wystygły i zgasły, inne rozpierzchły się z powrotem w obłoki mgły, z których powstały. W gwiazdach widzimy przeszłość.

 

- Skąd ty to wiesz? - zdziwił się Al.

 

- Przeczytałem.

 

Al przeniósł wzrok z profilu Lathroda na gwiazdy. „Umiem ułożyć o nich pieśń, ale nie umiem się zachwycić,” pomyślał. „Ojciec potrafiłby,” przypomniał sobie Aléna jak w Ardo, na progu dziupli przy najwyższym konarze pokrzywionego buka, w którym mieszkali, przesiadywał samotnie, wpatrzony w niebo.

 

- Co to jest? - zapytał Lathroda, gdy opuścił po chwili głowę i jego oczy zatrzymały się na przyrządzie na drewnianym trójnogu - kuli z mosiężnych obręczy jak pierścienie planet. Podszedł do niego z zaciekawaniem.

 

„Pewnie stary, a prawie niepordzewiały,” pomyślał. Pajęcze nici przemykały pomiędzy obręczami, lecz mosiądz błyszczał w półmroku białym światłem księżyca, i Alowi przypomniał się też nagle fragment wyryty na wrotach. „Kula z kryształu. Zwierciadło losów.”

 

- Astrolabium - odparł ochoczo Lathrod, podchodząc także do przyrządu, zanim jednak zdążył coś więcej powiedzieć, Al wyszczerzył zęby w uśmiechu.

 

- Tylko nie zacznij opowiadać mi, jak tego używać, w przeciwnym razie uznam cię już za kompletnego dziwaka.

 

Chłopak speszył się i przeniósł zaraz wzrok w dół, na posadzkę, a Al poczuł się winny, choć nie bardzo rozumiał czemu.

 

- Żartowałem tylko - rzekł, wzruszając nieznacznie ramionami.

 

Lathrod spojrzał wówczas na niego i wahając się, trochę ze strachem, trochę z podziwem badał przez chwilę jego twarz.

 

- Ty też jesteś podobno dziwny - powiedział potem niepewnie. – W gwiazdach widać przeszłość, ale ojciec mówił, że ty widzisz przyszłość.

 

- Rzadko i niewyraźnie - rzucił na to od niechcenia Al, po czym, rozglądając się znów po szczycie wieży, zaczął iść w kierunku jego skraju, gdzie niski mur będący cokołem filarów, stanowił zarazem balustradę.

 

Lathrod powlókł się za nim.

 

- Powiedziałbyś mi, - zaczął - czy będę kiedyś…

 

- Jaki? - zapytał Al z rozbawieniem, zerkając na chłopaka przez ramię, lecz ten znów się speszył. Al machnął więc tylko ręką, coś innego bowiem zainteresowało go znacznie bardziej. Wędrowiec rozświetlał posadzkę za murem balustrady, i pas muru rzucał cień na nią, ponad tym cieniem jednak pojawiał się w jednym miejscu inny jeszcze, który według znanych Alowi praw natury nie powinien tam być.

 

Wdrapał się na balustradę, po czym stanął twarzą do szczytu wieży i spojrzał na posadzkę.

 

- Co ty robisz? - zaniepokoił się Lathrod. – Spadniesz.

 

Al uniósł brwi ze zniecierpliwieniem.

 

- Jestem skrzatem.

 

- Czy skrzaty nie spadają? - Młodszy chłopak skrzywił się z powątpiewaniem, Al zignorował jednak jego drobną złośliwość i przeniósł wzrok ze swojego cienia na ten obok, wielkością i kształtem do jego własnego podobny.

 

„Co go rzuca?” zastanawiał się, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi. „Lub kto?”

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania