Poprzednie częściUkojenie – Prolog

Ukojenie cz. 1

– Cześć, Mike – przywitał się.

– Witaj. Dawno cię nie było. Jak tam aplikacja?

– No właśnie... w tym problem. Masz jakieś zioło?

– Nie mam, mogę ci załatwić na jutro. Na razie masz to – rzekł Mike, wciskając mu w dłoń dwie sztuki LSD – Spróbuj. Po starej znajomości – na koszt firmy – dodał z uśmiechem.

– Niech będzie, na razie raczej nie mam innej opcji – odparł szatyn.

– Tylko nie szalej, bierz ćwierć. Ostro gniecie, dlatego ostrzegam. I delikatnie z trunkami – poinformował przyjaciel.

– Ok, zrozumiałem. Jutro będę tu około południa, załatw mi moje drobiazgi. Cena nie uległa zmianie?

– Nie.

– Trzymaj – Trevor położył na stole odliczoną sumę. – Do jutra.

– Się wie.

Schował towar do portfela, który raczej rzadko nosił. Przy okazji przeliczył pozostałą w nim sumę i udał się w poszukiwaniu marketu. Nie szukał długo, zaraz za rogiem był mały sklepik. Już miał wejść do środka, gdy nagle ją zobaczył. Stała za ladą i czytała jakiś brukowiec. Cofnął się o dwa kroki i przez napisy na szybie bacznie ją obserwował. Bał się wejść – coś niespokojnego, siedzącego w nim nie pozwoliło, aby otworzył drzwi. Postał jeszcze chwilę i wrócił do baru. Zamówił piwo i usiadł w tym samym kącie. Mike'a już nie było. Butelkę opróżnił dość szybko, cały czas rozmyślając o tym nieszczęsnym sklepie. Chęć, a jednocześnie wstyd, a może strach przed spotkaniem biły się ze sobą w nim całym.

Zapłacił i udał się w stronę marketu. Podszedł do drzwi i zbierając w sobie choć cień odwagi, która przed chwilą była, ale zniknęła, delikatnie nacisnął klamkę.

– Cześć – mruknął tępo, stając przed ladą jak ofiara losu.

– Cześć! – odpowiedziała wesoło, odkładając gazetę.

– Poproszę trzy butelki Johnniego Walkera.

Postawiła przed nim.

– I je... jeszcze dwie paczki czerwonych Marlboro – jęknął, niemal plącząc słowa.

Dziewczyna odwróciła się do regału, a on stał jak kretyn, gapiąc się w blat lady.

– Czy my się nie znamy? – zapytała nagle, pakując papierosy do torby.

Poczuł się, jakby ktoś rąbnął go w łeb.

– Znamy się to za dużo powiedziane, ale chodziliśmy do tej samej szkoły – wydukał przez ściśnięte gardło.

Jeszcze bardziej peszył go fakt, że ślicznotka była kompletnie wyluzowana.

– Pamiętam cię, zawsze piłeś Pepsi. Trevor, tak?

Nogi mu się ugięły – skąd ona mogła znać imię szkolnego dzikusa?

– Zgadza się, masz dobrą pamięć.

– Byłeś dość intrygującym chłopakiem, dlatego cię pamiętam.

W końcu nieśmiało na nią spojrzał – stała uśmiechnięta. Patrzyła tak ciepło, że aż mu się głupio zrobiło, że tak się peszy.

– Zmężniałeś – stwierdziła, kończąc pakować zakupy. – Co u ciebie? Słyszałam, że napisałeś jakieś książki. Klimat nie dla mnie, ale mój brat je lubi. Jak się dowiedziałam, że napisał je chłopak z naszej szkoły, musiałam je kupić – oznajmiła, rozgadała się na dobre.

– Tak, napisałem takie tam bazgroły – mruknął Trevor, zdobywając się na uśmiech.

– Mieszkasz gdzieś w okolicy? Nie widziałam cię od czasów szkoły? – kontynuowała Emma.

– Nie, przeprowadziłem się do domu po babci, kilkanaście kilometrów stąd. – wyjaśnił chłopak. – Ile się należy? – Wyciągnął portfel.

Podała sumę. Zapłacił i już miał wyjść, gdy nagle coś w nim drgnęło. Zawrócił.

– Może umówimy się na drinka? Będę w mieście kilka dni – zaproponował, samemu nie wierząc, że to powiedział.

– Ok. Jutro kończę o szóstej, możesz wpaść do sklepu. Jest tu fajna knajpa, pogadamy. Nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać, czas to zmienić – odparła miło.

– Jasne... ok... – paplał. – Dobrze... to... to do zobaczenia jutro o szóstej – wydukał, szybko zabrał torbę i prawie biegnąc, opuścił lokal.

Gdy już siedział w samochodzie, dalej do niego nie docierało, że się z nią umówił; był już cały mokry i lekko przerażony. Ale przecież o to mu chodziło, prawda? Więc teraz musiał stawić temu czoła.

Siedząc już w domu na kanapie, rozmyślał. Młoda kobieta uczepiła się do niego jak rzep, cały czas miał przed oczami jej długie włosy i uśmiech przyklejony do twarzy.

Rozmarzył się tak bardzo, że już dobrą godzinę trzymał w ręku zamkniętą butelkę z alkoholem. Nie zapalił jeszcze ani razu. A no przecież! – Przypomniał sobie nagle, sięgnął po portfel ze stolika i wyjął czerwony papierek. Bał się go jak ognia i pożądał zarazem. Przeciął nie na ćwierć, a na pół, i wsadził do ust. Drugą połówkę schował z powrotem. Otworzył whiskey i przyssał się do butelki – bardzo go suszyło. Kompletnie zignorował ostrzeżenia kumpla. Osunął się płynnie w dół, założył nogi na stół i odpalił papierosa. Siedział tak około piętnastu, może dwudziestu minut i dumał: Czemu się, kurwa, nic nie dzieje?

Butelka zniknęła szybciej, niż się pojawiła, a po drugą trzeba ruszyć się do lodówki. Wstał, ale tak szybko, jak wstał, wyrżnął głową o dywan, przesuwając przy okazji stolik o dobry metr. Spojrzał na sufit i nagle zaczął się niemiłosiernie śmiać. Usiadł, ale mimo usilnych prób, za cholerę nie mógł stanąć na nogi. Podłoga była niczym łóżko wodne, cały się w niej zapadał, położył się więc, zrezygnowany.

Leżał tak chwilę, śmiejąc się jak dureń, po czym niezgrabnie się uniósł i na kolanach poczłapał do kuchni. Wlekąc się tak i wyjąc jak opętany, dotarł w końcu do lodówki. Chciał wziąć butelkę, lecz sięgająca z ziemi ręka zdawała się być za krótka, aby otworzyć wrota chłodziarki. Stękał i jęczał, lecz widząc, że na marne idą jego wysiłki, legł znowu, mocno już zirytowany. Łzy ciurkiem leciały mu po twarzy, nie wiadomo, czy z tego nałogowego śmiechu, ze złości na lodówkę, na za krótką rękę, czy też na kumpla, przez którego nie mógł się teraz napić.

Patrzył na niebieskogranatowy sufit i nie mógł się nadziwić – skąd u niego w domu takie kolory? Gdy próbował zamknąć oczy, widział to samo, tylko barwy mieszały się jak oszalałe. Nie wiedział już, czy ma je mieć otwarte, czy zamknięte...

 

Podniósł powieki i zdębiał! Jakimś dziwnym trafem znalazł się nagle w samochodzie z szopy. Spojrzał przez przednią szybę i z daleka dostrzegł jakąś snującą się koło domu, dziwną postać. Wysiadł z auta – nogi już go słuchały. Podszedł bliżej i zobaczył gliniarza, którego niedawno zakopał. Chciał rzucić się do ucieczki, lecz po każdym wykonanym kroku znajdował się w punkcie wyjścia. ”Uciekał” tak, stojąc, a policjant był coraz bliżej. Zatrzymał się metr od Trevora.

– Nie mam żalu, tylko daj mi się czegoś napić – wycharczał, emanując niepokojącym echem.

Przerażony, naćpany prawie do nieprzytomności chłopak biegiem rzucił się do ucieczki. Wpadł do domu i zatrzasnął się od środka. Trząsł się cały.

– To co z ta flaszką? – Usłyszał za plecami. Zdrętwiał. Bał się odwrócić.

– Czekam.

Sparaliżowany chłopak na sztywnych nogach poszedł do kuchni i przyniósł facetowi alkohol. Nie patrząc na gliniarza, wyciągnął dłoń i podał mu butelkę.

– Sam nie piję.

Trevor po omacku wziął whiskey i pociągnął zachłannie. Nadal nie patrzył na zmorę.

– Jeszcze. – Usłyszał, lecz nie zdążył napić się ponownie, bo facet wykręcił mu ręce i rzucił chłopaka twarzą do ziemi i zaczął go dusić. Trevor zaczął się szarpać i leżąc w półleżącej pozycji czuł, jak robi mu się coraz bardziej gorąco i że odpływa z niego życie…

Oprzytomniał. Nadal leżał na ziemi, przy otwartych drzwiach lodówki, w sąsiedztwie rozbitej butelki i kałuży alkoholu. Niezadowolenie wykrzywiło jego oblicze. Wstał koślawo, zamknął urządzenie, zostawił ten cały bałagan, wziął piwo i wyszedł na zewnątrz. Skierował się w stronę pobliskiej drogi. Szedł tak wzdłuż niej, paląc jednego papierosa za drugim i popijając browarem. Przeszedł dobre pół kilometra, w końcu się zatrzymał. Rozejrzał się wkoło i kompletnie nie wiedział, gdzie się znajduje. Znał dobrze tą trasę, ale dziś była ona jakaś inna. Nie było znaków, które zawsze mijał, nie było znajomej roślinności, a co najdziwniejsze – nie było widać miasta, które w tym miejscu powinno pojawić się na horyzoncie. Zawrócił, ale nie wiedział, gdzie ma iść. Skręcił w boczną ścieżkę prowadzącą do lasu. Po kilkunastu metrach dostrzegł, że las robi się coraz gęstszy, mimo to brnął dalej w tę niewiadomą, kompletnie nie wiedząc, co go tam pcha. Zatrzymał się i spojrzał na drogę, chcąc pójść w drugą stronę, ale drogi już nie było. Okazało się, że jest w samym środku jakiegoś buszu. Z każdej strony las wydawał się taki sam.

– Kurwa, gdzie ja jestem? – wydusił kompletnie zdezorientowany i mocno już przestraszony.

Podszedł trochę w prawo, lecz widząc, że las nic a nic się nie zmienia, postanowił ruszyć w lewo. Mimo że przeszedł już spory odcinek, krajobraz nadal był taki sam. Zlewały mu się drzewa, krzewy, do tego uderzał w niego przenikający, świecący biały kolor na konturach liści, który szarpał mu mózg.

Kompletnie rozbity i zmęczony krzyknął w końcu głośne: KURWAAA MAAAĆ! i drąc się w niebogłosy, zaczął kopać i walić pięściami w pierwsze lepsze drzewo.

– Jak, do cholery, się stąd wydostać?! – wrzeszczał spanikowany, a szał podkręcał fakt, że nie miał już fajek, a przeraźliwie chciało mu się palić.

Oparł się o sosnę i osunął bezwładnie, uderzając demonicznym zrezygnowanym śmiechem. Ten po chwili zmienił się w płacz. Siedział i płakał jak dziecko, rozglądając się dookoła. Było mu zimno, chciał jarać i suszyło go okropnie. Schował głowę między kolana i wpatrywał się w szarobrązowe liście, które miał pod nogami. Te zbliżały się do niego, unosząc się z ziemi w lekkim kołysaniu. Zamknął oczy, bał się ich i nie chciał widzieć...

Otworzył oczy – siedział przy piaszczystej drodze, niedaleko swojego domu. Kompletnie zirytował go ten brak świadomości, ale odetchnął z ulgą. Wiedział, co wziął, ale nie był przygotowany na takie odloty. Spodziewał się halucynacji, ale nigdy utraty kontaktu z rzeczywistością. Wyrzucał sobie, że niepotrzebnie wziął więcej niż kazał przyjaciel. No i alkohol. Zdawało mu się, że cała ta akcja nie trwała zbyt długo, a naprawdę minęło kilka godzin.

Buty miał całe w piasku. Powoli dotarł do domu i zaczął sprzątać pobite szkło, robiąc to nad wyraz ślamazarnie. Głowa zaczynała mu ciążyć, czuł się jak przeżuty i wypluty. Wiedział, że narkotyk odchodzi i że nie będzie wesoło. Nadzieja w złagodzeniu „bólów” była w ostatniej, w tym momencie najcenniejszej butelce Johnniego Walkera.

Po kwadransie szarpania się porządkami w końcu mógł spocząć przed telewizorem z utęsknioną butelką. Spojrzał na pudełko fajek – w kilka godzin wypalił całą paczkę, z czego pamięta tylko trzy sztuki. Otworzył flaszkę i pociągnął spory łyk. Smakowała jakoś nieprzyzwoicie dziwacznie, ale koniecznie chciał więcej. Spojrzał na zegarek – dwudziesta dwadzieścia. Zmarszczył brwi – wskazówki rozmazywały się i zlewały w całość.

Skończył trunek w niecałą godzinę i poczuł się podpity. Zgubił gdzieś towar, a chętnie zajarałby skręta – męczyła go bardzo ta chęć. Pomogłoby zapewne na sen.

Myśli o jutrzejszym drinku ze ślicznotką odwracały trochę uwagę od złego samopoczucia, ale na krótko. Z każdym najdrobniejszym ruchem na pryczy perfidnie czuł kopanie „grobu”, wyłażenie prochu, a teraz jeszcze do zbioru mąk doszła napieprzająca ręka, którą pobił przydrożne drzewo. Wiercił się pół nocy, czując każdy dokuczliwy centymetr swojego ciała. Przysnął półsnem.

Spał i nie spał zarazem. Nienawidził takiego stanu, miał go często po nadmiernej ilości używek. Marzył o poranku, męczyła go ta noc.

Odczuwał jakiś wewnętrzny niepokój, czuł się, jakby… umierał – powoli i w cierpieniu. Gdyby to było możliwe, pewnie wolałby w tej chwili zdechnąć. To pewnie kara za moje występki. – Nawijał do siebie, zastanawiając się przy okazji: o czym ja, do cholery, będę z nią gadał? Przecież ona nigdy nie zwracała na mnie uwagi, a że się uśmiechnęła? Może umówiła się ze mną z litości, myśląc, że nadal jestem świrem bez znajomych? Pierdolę taką litość! A może jednak nie, może naprawdę chciała się spotkać?

Marudził tak, główkował, a noc jak na złość ciągnęła się jak flaki z olejem. Do tego kac po alkoholu coraz mocniej dawał o sobie znać. Miał drugą połówkę narkotyku, która zapewne uleczyłaby go od tego nikczemnego niedowładu, ale bał się jej trochę. Poza tym umówił się na dwunastą i nie wiedział, czy mu przejdzie. Była czwarta nad ranem.

Walczył tak z samym sobą w kwestii zażycia używki, w końcu się podniósł i usiadł. Wziął portfel, wyjął narkotyk i odciął ćwiartkę. Dumał nad nią kilka chwil. Po takiej ilości nic mi nie będzie. To tylko dla poprawy samopoczucia. – Tłumaczył się, w końcu wsadził ją do ust...

Po około trzydziestu minutach zaczął odczuwać, że bóle mu przechodzą i zaczyna dochodzić do siebie. Obraz, który widział, zdawał się być jak z telewizora, jakiegoś starego filmu. Spodziewał się lekkich halucynacji, więc nie zwracał na to zbytniej uwagi.

Ruszył po piwo. Nie był jeszcze „zdrowy”, ale w porównaniu do wcześniejszego konania czuł się wyśmienicie. Wziął butelkę z lodówki i zasiadł przed komputerem. Otworzył zapisaną książkę i zaczął czytać od początku. Miał straszną chęć popisać, ale zapominał, co napisał wcześniej. Mniej więcej w połowie czytania już mu się nie chciało, pchało go do wyjścia z domu. Spojrzał na zegarek – piąta rano z minutami. Zastanowił się chwilę i otworzył drzwiczki w biurku. Czegoś szukał. Nie znalazł. Poszedł do salonu i zaczął przewalać zawartość stojącego tam regału. Na samym dole, pod stertą starych gazet, kilku talerzy i innych śmieci leżał zdobiony piękną, biało-czarną rączką, myśliwski nóż, Wyjął go z futerału, obejrzał z każdej strony, po czym schował z powrotem i włożył do tylnej kieszeni jeansów. Narzucił na siebie szarą bluzę z kapturem, wsiadł do samochodu, schował nóż w dziurę w tapicerce i odjechał.

Dochodziła szósta. Zaparkował samochód pod ruderą, która sąsiadowała z domem Emmy. I znowu tu jestem – pomyślał. Co się ze mną dzieje? Czy krótkie spojrzenie i kilkuminutowa rozmowa może ożywić tak stare uczucie?

Miasto budziło się około szóstej, siódmej rano, o tych też godzinach otwierali sklepy, cieszył się więc perspektywą nasączenia w końcu organizmu swoim ulubionym trunkiem. Już jadąc tam miał zamiar czekać w mieście na spotkanie z kumplem. Siedzenie w domu, zwłaszcza „pod wpływem”, strasznie go irytowało. Wolałby oczywiście uniknąć spotkania z przypadkowymi ludźmi, ale dziś nie przeszkadzała mu zbytnio ich obecność.

Szedł wolno, oczywiście w stronę sklepu, w którym pracowała dziewczyna. Wiedział przecież, że kończy o osiemnastej i teraz jej nie będzie, mimo to kroczył uparcie. Nogi były płynne i lekkie, w głowie miał przyjemne uczucie „przytulenia czymś miękkim”, do tego chodnik dziwnie błyszczał, co rozbawiło chłopaka. Mógłby w takim stanie góry przenosić i chciał się tak czuć bez końca. Do dziwnego obrazu już się przyzwyczaił.

Dotarł do marketu ale go minął i poszedł dalej. Namierzył jakiś otwarty bar, lecz gdy tylko wszedł do środka, barman rozdarł się do niego, że jeszcze nieczynne.

– To po jaką cholerę macie otwarte drzwi? – warknął Trevor.

– Zawsze mamy otwarte. Obsłużę pana dopiero za jakieś piętnaście minut, teraz proszę wyjść – burknął koleś niesmacznym tonem.

– Czy będę wielkim kłopotem, jak klapnę w kącie i poczekam na drinka? Chłodno na zewnątrz – zapytał chłopak, lekko już podirytowany.

– Wypad i przyjdź za kwadrans! Nie umiesz czytać?! Czynne od szóstej trzydzieści, śniadania od dziewiątej! – Facet ryknął z taką złością, jakby mu przybysz strasznie przeszkadzał w plątaniu się za barem.

Trevor, ostro już wkurzony, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Spojrzał na wywieszkę – Czynne: 6:30 – 24:00. Śniadania od 9:00, lunch od 11:00 Obejrzał się jeszcze przed odejściem, dokładnie zmierzył pracownika od góry do dołu i poszedł w stronę znajdującego się niedaleko baru, w którym był umówiony. Zamówił drinka i usiadł przy stoliku koło okna. Pił powoli, próbując odsunąć od siebie natrętne myśli o Emmie, które znowu nim zawładnęły. Zadumał się tak głęboko, że przesiedział w barze prawie dwie godziny.

Wrócił do baru. Pyskaty koleś od razu krzywo na niego zerknął.

– O której będzie można coś zjeść?– wydusił przez zęby Trevor.

– Za pół godziny – bąknął barman. Jego wredna mina nie uległa zmianie.

– Nalej mi podwójnego Walkera – poprosił cierpko chłopak.

Zaraz go dostał i zakamuflował się na samym końcu sali, w jakimś zapomnianym przez świat kącie.

 

Za ladą pojawiła się starsza kobieta, wyglądająca trochę jak czarownica. Podszedł do niej i z głupawym uśmieszkiem zamówił jajecznicę na bekonie i dwa tosty.

– Zaraz przyniosę – oznajmiła z zadziwiająco przyjemnym, jak na wiedźmę, uśmiechem.

Odpowiedział tym samym i spoczął na swoim miejscu. Typ, który rano podniósł mu ciśnienie, łaził między stolikami, co drażniło Trevora. Czuł do gościa wyraźną awersję. Gdyby nie był w miejscu publicznym, pewnie rąbnąłby go czymś ciężkim...

Parszywe myśli przerwał talerz z zamówieniem, wjeżdżający mu przed nos. Anemicznie dłubał jedzenie widelcem, ale niczego nie tknął. Zamówił, bo od dwóch dni praktycznie nic nie jadł, ale kompletnie nie miał apetytu. Włożył do ust kawałek bekonu, żuł go i memlał, lecz nie mógł przełknąć. Smakował mu dziś jak tektura albo kawałek zużytej dętki. Połknął w końcu z bólem, czując odruch zwrotny.

Drzwi do baru się otworzyły i chłopak zbaraniał – Emma była ostatnią osobą, której się tam spodziewał. Od razu zauważyła chłopaka, co go od razu skrępowało. Nie był już tak wstydliwy, jak kiedyś, ale przy niej odczuwał jakaś niewytłumaczalną nieśmiałość. Zamówiła coś i podeszła do niego.

– Cześć! Mogę się przysiąść? – zapytała ze swoim nieodmiennie cudownym uśmiechem.

– Jasne, siadaj – odparł, usilnie próbując się wyluzować.

– Co tu robisz tak wcześnie? – Spoczęła naprzeciwko.

– Przyjechałem na śniadanie, mam pustą lodówkę.

– Słabo ci idzie – zażartowała, patrząc na jego nieruszoną, zimną już potrawę.

– Nie mam apetytu, jakoś mi przeszedł.

– Chyba nie przeze mnie? – Zaśmiała się przyjemnie

– Nie. Zjeżył mnie ten tam – mruknął Trevor, wskazując głową barmana. – Jest lekko nieprzyjemny, mam przez niego zły humor od samego rana.

– Nie przejmuj się, David czasem tak ma – oświadczyła luźno dziewczyna, przeszywając Trevora pięknym spojrzeniem.

On usilnie starał się pokazać swoje odprężenie, jednak mimowolnie uciekał gdzieś wzrokiem. Barman przyniósł talerz – jakaś zielenina i niewielki stek. Wzięła sztućce i zabrała się za śniadanie.

Trevor siedział i patrzył na nią, nie odzywając się słowem. Straszną przyjemność sprawiał mu ten widok, no i nie chciał jej przeszkadzać. W końcu wziął widelec i włożył do ust odrobinę sztywnej już jajecznicy. Zjadł mozolnie trzy kęsy, ale to było jak katorga. Nie odrywał wzroku od ślicznej dziewczyny, po tylu latach ten widok był jak nektar dla oczu. W końcu się podniósł i wziął swoje jedzenie.

– Idę po drinka. Chcesz coś? – zapytał.

– Nie, dzięki. Zaraz lecę do pracy.

Podszedł do baru i postawił talerz, stuknąwszy nim dość głośno.

– Zimne – syknął.

– Podgrzać? – zapytał barman.

– Nie trzeba. Nalej mi tego co wcześniej – warknął Trevor.

Chwycił szklankę i wrócił do stolika. Onieśmielał się strasznie przy towarzyszce, a jednocześnie wkurzało go, że zaraz sobie pójdzie. Była jak naturalny narkotyk – niesamowicie przyciągająca i powodująca coraz to bardziej mieszane uczucia.

Skończyła posiłek. Odsunęła talerz i mieszając kawę, patrzyła w oczy młodemu mężczyźnie. Trevor czuł się, jakby jej wzrok wypalał go od środka. Zrobiło mu gorąco, a dłonie zaszły wilgocią.

Dziewczyna nieustannie uśmiechała się z sympatią, nie odzywając się. Od samego początku wyczuła jego zakłopotanie, dlatego milczała. Kawę piła powoli. Trevor siedział jak na szpilkach, co jakiś czas nerwowo przejeżdżając ręką po swoich krótko ściętych włosach. Nie wiedział już, czy lepsza była rozmowa, czy to krępujące milczenie. Emma dokończyła napój i podniosła się z miejsca.

– Muszę iść. Mam nadzieję, że wieczorne spotkanie jest aktualne – przypomniała, uśmiech nie znikał jej z twarzy.

– Oczywiście – odparł chłopak, starając się zabrzmieć normalnie.

Już miała odejść, gdy Trevor wyskoczył:

– Mogę cię odprowadzić?

– Pewnie, chodź.

Po wyjściu z baru Trevor od razu przypalił papierosa. Dzięki niewdzięcznej tabliczce z napisem: Zakaz palenia! rozprzestrzeniającej się na pół ściany, jak dla ślepców, biedak nie palił ponad godzinę

– Nie szkoda ci zdrowia? – zapytała miękko dziewczyna.

– Wiem, głupi nałóg, ale nie potrafię rzucić. Poza tym to mnie odpręża. Gdyby wiedziała, że nie tylko to mnie odpręża, omijałaby mnie z daleka – pomyślał od razu.

Dziesięć minut później doszli do sklepu, zamieniając w międzyczasie kilka słów. Trevorowi ten czas był zdecydowanie za krótki.

– Dziękuję za towarzystwo. Do zobaczenia o szóstej. – Dziewczyna podała mu rękę, uśmiechając się przyjaźnie.

Dłoń miała delikatną i przyjemną, aż żal mu było ją puszczać. Emma zniknęła w markecie, a on dopalił papierosa i spojrzał na zegarek – dochodziła dziesiąta trzydzieści. Jeszcze ponad godzina do zakupów, a on chętnie zapaliłby coś teraz… natychmiast. Był już tak uzależniony, że jarał te skręty jak papierosy.

LSD już prawie nie działało i znów zaczynał czuć się źle. Do tego dochodziło wspomnienie o tej nieszczęsnej jajecznicy i na samą myśl o niej robiło mu się niedobrze...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Perpetrator pół roku temu
    Kiedy reszta?🙂
  • ZielonoMi pół roku temu
    Jutro, trzeba wnieść małe poprawki, bo się babole pochwały. Opowiadanie jest dość długie, więc mam nadzieję, że Ci się nie znudzi (choć nie zakładam takiej opcji). :) Dzięki za odwiedziny.
  • Perpetrator pół roku temu
    ZielonoMi myśl pozytywnie 👍
  • Pasja 5 miesięcy temu
    Zaczynam czytanie zielona Agnes. Niezły odlot i rozdwojenie jaźni. Ciekawe dawkowanie czerwonej karteczki. Trevor i Emma w jajecznicy. Zapowiada się ciekawie.

    "Butelkę opróżnił dość szybko, cały czas rozmyślając o tym nieszczęsnym sklepie. Chęć, a jednocześnie wstyd, a może strach przed spotkaniem biły się ze sobą w nim całym.

    wypił bardzo szybko i udał się w stronę marketu." ... jakis zgrzyt?

    Pozdrawiam sympatycznie
  • ZielonoMi 5 miesięcy temu
    Delikatna duszyczka u mnie? Witaj! Tylko żeby duszyczka nabyła mocy mocnych nerwów, bo bardzo niegrzeczne, na ostro. Jasne, że zgrzyt, jeszcze jaki. Babol z baboli. Ślepa torba jak zawsze przegapi. Dziękuję.😘
  • Adin dwa tri 5 miesięcy temu
    Czekam z największą niecierpliwością na kolejne częśći. Zakochałem się od pierwszego słowa normalnie
  • ZielonoMi 5 miesięcy temu
    Och...
  • Margerita 5 miesięcy temu
    Trevor jak z tym nie skończysz to marnie skończysz
  • ZielonoMi 5 miesięcy temu
    😁

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania