Pokaż listęUkryj listę

Z rozmaitości Czarownika Farloka: Nos-se-ratuj cz.4

 Tradycją się rzekło i ucieleśniło w dowodach rzeczowych przeróżnych, iż życie potrafi zaskoczyć nie raz i nie w dublecie nawet. Przekonał się o tym czarownik, teoretyk wiedzy magicznej, Farlok. A to z rana samego zbudził się jako śpiewny skowronek, wypoczęty obficie, niby to raptem niedawno z Gryzłakiem w potyczkę się nie garnął. Ani trochę by wychodziło. Potem zaś, już z deka później, będąc z Mimośrodem na trakcie ku miastu, na samych jego obrzeżach trafili na ciała poharatane i pozbawione nosów. Należały bez wątpienia do straży hajnekena tutejszego.

– Niebywale gnuśni i spici być musieli, żeby to we trzech nie dać odporu temu stworu – stwierdził bez precedensu Mimośród.

Farlok dokładnie zlustrował trupy, nawąchał się osobliwej woni odeń płynącej.

– Widzę raptem dwie głowy, kuzynie – powiedział.

– Zważ więc na dłoń opodal leżącą. Był i trzeci, ino zaciągnięty zapewne przez buzdygana włochatego ku kniejom.

Rację miał Mimośród. Dłoń niewielka, z zadbanymi osobliwie paznokciami leżała trochę w bok innych trucheł. A poza tym części odzienia, trochę broni ręcznej i bukłak z zawartością procentową.

Przed nimi do ciał dobiegli wieśniacy z ciekawskimi minami. Mordy zamorzone, ale żarliwie zainteresowane truposzami stały nad niemi dobrych chwil kilkanaście. Kiedy zaś zobaczyli w oddali togę czarownika, pobledli i z obłędem w geście rozproszyli się wokoło.

– Tutejszym nie w smak czarownika widywać, kuzynie.

– Mam im pomóc, czyż nie? Czego więc się strachają?

– Hajneken znany jest z porywczych rozkazów, licznych mordów nieosądzonych odpowiednio. Co pomyśli, rzuci i każe łby obcinać. Ludziska w portki robią z przerażenia.

Minęli ciała, bowiem nie było sensu trwać nad nimi jak żałobna świta. Do hajnekena śpieszyli.

Miasteczko było zabałaganione, niegospodarne i odpychało na każdym możliwym skrzyżowaniu, w każdym zakątku. Główna ulica ciągnęła się szeroko i wiła serpentyną jak wąż nażarty z jednego krańca do drugiego. Od niej odchodziły pomniejsze uliczki, a od tychże ostateczne zaułki smrodu i gangreny wszelakiej. Tam nawet straż nie zapuszczała goleni, bowiem łatwo je było stracić.

Hajneken miał siedzibę okazałą, kamienną i wysoką ponad okoliczne budowle. Wejścia pilnowali dwaj wojacy, raczej niepiśmienni i niekumaci. Wzrokiem zdradzali konotacje wieśniacze, plugawy rodowód odpychał od nich teoretyka, który chętnie sążniste lepy by im sprzedał na lica. Ale zamiast tego podążył za kuzynem. Ten miał niemały posłuch wśród administracji wewnętrznej. Mało przystępna, opryskliwa dziewoja charakteru służebnego i takowej profesji, na widok znajomego ryjca skrzywiła się z początku, a po krótkiej dyskusji podążyła dać znać hajnekenowi, kto i po co mu stwarza konieczność spotkania.

 – Dajże mi wolną rękę, abym tej cnotce wymierzył sprawiedliwy osąd – rzekł Farlok.

Mimośród nie przystał na prośbę.

– Znieś ciężar jej odrazy, cel wszak znaczący.

Już chwilę później, owa odraza wróciła w pełnej krasie i oznajmiła, iż ten do kogo przyszli oczekuje w komnacie dla gości.

 

Hajneken siedział na tronie za kamiennym stołem. Pomniejsze taborety po drugiej stronie służy interesantom. Tam miejsca zajęli Mimośród i Farlok. Teoretyk milczał, dając kuzynowi przestrzeń słowną.

– Ten oto czarownik, mój przyjaciel, Farlok, bez wątpienia służbę wypełni i gadzinę przyskrzyni – zapewniał Mimośród.

Jego pracodawca nie wyglądał na przekonanego.

– Doszły mnie słuchy, że znaleźli ciała straży. Ta bestia nie ma zahamowań. Czymże wyróżniasz się, Farloku, spośród innych tobie podobnych. Znałem wielu takich.

– Wszyscyśmy z jednego kłosa magicznego wyrodzeni, ale ja jeden tu jestem i deklaruje, iż bestia nie dożyje kolejnej pełni.

– Wielce znamienne słowa. Masz więc trzy noce, aby tego dokonać. Potem oddasz się w me ręce i razem z Mimośrodem skrócę was o łepetyny. To rozsądna umowa, czyż nie?

Farlok nie negował postanowień.

– Chcę go żywego. Pojmij gadzinę i sprowadź na dziedziniec miastowy. Tam osobiście zarżnę bestię, aby lud widział, że hajneken o niego dba jak matka rodzona.

 

Rozmowa zakończyła się bez wyraźnego akcentu. Wyszli na ulicę. Farlok spojrzał w stronę niewielkiego skweru na wprost, pomiędzy dwoma chatami. Na jego środku znajdowały się dyby, a w nich bolączki kary ciemiężył jakiś rabuś pospolity, choć przymierający jako nieborak bez nadziei. Okoliczna hałastra z przedziału wiekowego niepełnoletniego obrzucała nieszczęśnika własnymi odchodami, resztkami cienkich zup z zielska łąkowego i bulw ziemistych, a i z kijacha potrafiła po licu smagnąć jak najgorszy wicher siarczysty.

– Zemrze jeszcze dzisiaj – zapewnił Mimośród.

– Tak i ja sądzę. Choć zapewne występki jego miałkimi były.

– Choćby i ladacznicy przy trackie spłaty nie wyprawił godnej, nasz problem to nasze głowy, nie jego.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle pół roku temu
    Ta ostatnia scena z gościem w dybach przypomina mi jedna scenę z książki Jacka Piekary, tylko tam skazaniec siedział w klatce przy drodze, a dzieci dla zabawy karmiły go robakami.
  • Aleks99 pół roku temu
    Piekary czytałem dwie książki, dla inspiracji

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania