Z rozmaitości Czarownika Farloka: Koszmar Meliorantów (2z3)
Ledwie cztery dekady na zad przed pojawieniem się na świecie teoretyka wiedzy magicznej, pewien piśmienny a oczytany biegle obserwator wynaturzeń społecznych opisał po raz pierwszy przypadek Meliorantów. Zwał się ten obyty w słowie jegomość Ziemopa z Wiadrowic, choć w oryginale stanowionym na akcie urodzenia tegoż widniało imię w pisowni Zjemopa.
Tak pisał o przypadku wymienionym liternictwem kaligraficznym.
Melioranci stanowią w swej odrębności ludzkiej strukturę pełną chaosu, o obrzydzeniu ku higienie, niedołędze umysłowej i wachlarzowi pomyleństwa tak rozłożystym, iż by niejedną wiochę owym cieniem okrył, wzbudzając naturalnie panikę wśród motłochu pospolitego. Zasiedlają odludne kwartały traktu, gdzie najstarsze fortyfikacje melioracyjne sporządzono, w zamyśle najszczerszego polepszenia bytności mieszkańców. Tam to jedzą, wydalają i zgorszenia bliskości zażywają ze sobą przy jękach zwierzęcych, a nadto szybko młode wydają, choć wiele z nich martwa ląduje jako przystawka dla starszyzny ludu.
O pochodzeniu tychże wiadomo zdawkowo. Tyle że najpierwsi ich potomkowie z warstw totalnie beznadziejnych pochodzili, nie mając zwykle ani to chałup ani żadnego miejsca w świecie. Tak o to szukając schronienia, ku przepustom melioracyjnym się zwrócili i tak zostało. A kolejne generacje w degrengoladę porosły.
Ziemopa nigdy nie zdradził sobie znanym kompanom, skąd ów obserwacje poczynił. Zdawało się jednak, iż mógł wdać się w bliskość platoniczną z osobniczką meliorancką. Nigdy dowodów na to nie wskazano, a sam Ziemopa padł martwy, zmożony chorobą w kwiecie wieku.
***
Czarownik Farlok zamrugał dwa razy aby nawilżyć nieco wysuszone obserwacją tępą pomnika spojówki. Ani chybi ku karczmie by się zwrócił, bowiem głód zaczął doskwierać i suchota niedostatku nierządu coś niecoś manifestować swe postulaty zaczynała.
Ruszył raźno, pchany wiadomymi popędami. Skierował się w uliczkę wąską, mało uczęszczaną. Tam to, choć zajzajer w powietrzu dominował akuratnie, niebezpieczeństwo natknięcia się na straż malało. Wąskie gardło ciągnęło się jakby w nieskończoność. Co jakiś czas z lewej albo prawej stronie w ścianie wyrastały drzwi okute solidnie. Za nimi gwarno niekiedy, a w większości jednak martwa cisza grała.
Teorety wiedzy magicznej nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż jest śledzony. Uznał, że to nadmierna pobudliwość nieufności w związku z pościgiem, ale mimo wszystko co jakiś czas zerkał za siebie. Było pusto, tylko on i mury kamienic na wypierdku miasta. W końcu wąska ulica zakończyła swoje panowanie, ustępując miejsca najpierw kwartałowi społecznej integracji, na którym spoczęła studnia z ujęciem pitnej wody, koryto o rozmiarze standard oraz kanciapa zbita z dech, która to służyła za przechowalnie truposzy do czasu delegowania powozem na cmentarzysko grzebalne. Z ów zbitki dech ciągnęło więc smrodem nielitościwym, dlatego Farlok zatkał nos i usta, po czym większe kroki zaczął robić, by szybciej stamtąd odejść.
Za kwartałem ulica zaczynała się znowu wąskim gardłem, ale tylko przez chwilę. Szybko zmieniała się w nader szeroki trakt z zadbanymi rynsztokami. W ścianach kamienic od strony ulicy wybito kilka okien. Z jednego wystawał czyjś łeb wścibski.
– Kogo tam niesie, pacanka jakiego czy na nierząd spieszno? – padło pytanie z ust kobiecych.
Teoretyk poczuł obywatelski obowiązek zdissowania ów dziewki nieokrzesanej.
– Skoro twe usta tak giętkie i wprawne w słowie, a oddechowi spazmy nie doskwierają, zadrę męską kompana życia udobruchałaś znaczy?
Mieszczanka nie od razu pojęła, co zaszło przed momentem, ale wnet to pojąwszy, zaczęła flegmą z wysokości ciskać. Tak się nastroszyła gniewem, iż nieomal wypadła na śmierć. Farlok liczył na to w duchu, jednak ręka wprawna z wnętrza uchroniła przed zgonem rychłym.
Mag odszedł pospiesznie, po części dumny, lekko zawiedziony finałem ku życiu zwróconym.
Karczma wyrosła jakby z podziemi. Czarownik ujrzał szyld zachęcający do pozostawienia w przybytku nieco denaru. Tak zamierzał uczynić. Pewny siebie dał jeszcze krok i zaraz potem mroczki przed oczami wszelkie możliwe podrygi poczęły odstawiać. Dołączyły też do nich gwiazdki, a te jeszcze bogatsze w talent taneczny. Mag usłyszał jakieś szmery za plecami i tyle było z jego planów, gdyż w scenie kolejnej jak kłoda padł na trakt, o mało se łepetyny nie rozwalając.
Cios był celny, ale Farlok co jakiś czas odzyskiwał władzę w przytomności. Zerkał oczami na niebo, czuł jak go wloką po trakcie, a potem po ścieżce gruntowej. Potem dostał w łeb.
Kiedy przebudził się po raz kolejny, nadal był wleczony gruntową ścieżką, choć jakby szerszą. I zaraz potem weszli z niej na dobrze utrzymany gościniec. Wtedy oberwał po łepetynie po raz drugi.
Jakieś rozmowy, jakieś słowa. Słyszał, ale nie mógł zrozumieć. Jego język, choć jakby inny. Zauważył też postać, suchą, w podartych łachach, bez jednej ręki. Szła na uboczu i patrzyła na Farloka. Dała znać innym. I chyba już wiecie, co się wtedy stało.
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania