Z rozmaitości Czarownika Farloka: Koszmar Meliorantów 2: Żniwo Plotucha Bezczelnego (1z3)
PLOTUCH BEZCZELNY, rubryka: Bezzębnik historyczny – spróbuj, nie gryzę!
Stało się powszechnym i modnym, by Dolinę przyodziewać, w co bardziej szkaradne szaty mitomanii i legend o jej pochodzeniu. Chórkami rozwieszali depeszę na tanim papirusie wszelkiej maści obłąkańcy. Więc niech zabrzmi słowo faktu.
Dolina jest w swym kształcie niezmienna od eonów egzystencji. Istniała na długo przed Szemranym Borem, który muska jej granicę od wschodu, jak narośl próbując wpełznąć swymi mackami korzeni w głąb. Od zachodu rozległe równiny i jary zbójnickie znaczą, gdzie Dolina kończy swe panowanie. Północ wieki temu lud waleczny odciął murem z kamienia i spoiwa, by plugastwo tamtejszych krain nie zdołało plądrować dóbr Doliny. Południe to szlak handlowy i otwarte na oścież gościńce, po których horda handlarzy, gwałcicieli i prostaków wędruje za lepszym żywotem ku krainie obrośniętej kolejnymi warstwami legend. Tu kończy się jedyna i słuszna prawda. Bo nikt nie wie, jak dokładnie powstała…
– Wystarczy, zamilcz – odezwał się zza swego biurka Naczelny Krzykacz Plotucha Bezczelnego, Oberżyna.
Młodszy skarżypyta poczuł smutek nielitościwy, gorzki smak porażki, słoną nutę łez rozpaczy.
– Oddal się z tym wytworem, a pomnij nędzny konusie, iż słabizną od ciebie ciągnie. Może ino gwałtem podratowałeś swą reputację.
– Ależ to prawda nad prawdę – bronił swego artykułu młodzian na przyuczeniu.
– Ileż to jeszcze kurtyzan na syfilis zemrze byś zrozumiał, że prawda prawdzie nierówna. Lud Doliny pragnie obcować z wyuzdaniem, skalą zbereźności niebezpiecznie wysoką i my im to damy! Idź, szukaj albo przepadnij na wieki.
Młodziad odszedł, jak przykazał Naczelny. Wybył na ulicę, a potem w zamyśleniu zaczął iść przed siebie. Nie miał jeszcze pomysłu, dokąd ma zmierzać, gdzie skarżyć, gdzie pytać. Na razie musiał po prostu iść.
***
Ów nieobyty w staranności rzemieślnicze ku słowie młodzian zwał się Piejus, syn Kurakana, małowyrobnego mieszczanina z totalnego wygwizdowa Doliny, gdzieś pod skraj muru północy podchodzącego. Piejus przebywał w mieście na południowych rubieżach Doliny celem odbycia pierwszej nędznie płatnej roboty. Otrzymał zatrudnienie w szmatławcu godnym pogardy, poczytnym i na wskroś agitującym wszelki nierząd. Od tygodni poszukiwał przepustki do większości. Zapędzał się wieczorami w odmęty starych, ciasnawych ulic miasta, gdzie fekalia sunące po rynsztokach na równi z aktami mordu niewyobrażalnego występowały gęsto i często. Raz o mało życiem nie przypłacił poszukiwań, natknąwszy się na grupę uzbrojonych w grube kije i wyklęte ryje nicponi o charakterze gwałcąco-szabrowniczym.
Po dłuższej wędrówce ulicami bez celu postanowił udać się na południowe rubieże miasta, tuż pod granicę Doliny z inną krainą, której nazwy nie znał. Tam to bywał rzadko, bowiem lokum jego stanowiła izba człeka stanu wolnego, znajdująca się na piętrze karczmy plugawej, zupełnie na zachodnim ogonie miasta, w dzielnicy pospolitej mieszczuchom i nader intensywnie słynącej z nierządu zakrapianego syfilisem.
W kieszeni szaty miał nieco denaru, ale wybrać się powozem po stawce dziennej dla lichego gońca skarżypyty było strzałem w denarze kolano. Woźnice wołali od nielichego groma za przyjemność, bo a to zator na trakcie, a to truchło nierządnicy grodzi, czy wyżła pospolitego. Objazdy, konszachty i inne wybryki. Uszedł więc Piejus kilka jeszcze kroków i dał długą na przełaj ulicy, a potem w inną skręcił, gdzie ujrzał niewielką grupkę mieszczaństwa pod osuwającą się ze starości budą nakrywową, w biednej wersji bez ścian z ino lichym dachem krytym płachtami z lat minionych. Była to stacja powozu wożącego gawiedź w osi miasta północ-południe, za skromny denar, w ciasnocie i smrodzie, ale zawsze na kołach, co było niewątpliwym plusem.
Powóz zajechał niebawem. Młodzian ujrzał zaprzęg dwukonny i krótką karocę krytą w wersji wydłużonej na potrzeby przewozów grupowych, z kilkoma miejscami siedzącymi i przestrzenią do ścisku w smrodzie i niewygodzie. Tam to też przyszło Piejusowi spędzić całą podróż, aż na kraniec miasta.
***
Grupa skarlałych pomiotów bez krzty zasad współżycia społecznego, zwanych w prawie stanowionych, nie tylko Doliny, dziećmi, z przybytku dla częściowo beznadziejnych ulokowanym na południowych rubieżach miasta, stała w rzędzie opodal stacji krańcowej powozów przewozu grupowego. Przed nimi stanęła opiekunka przydzielona z losowania do opieki nad ów zgrają mikro-niedołęg, której imię nie jest istotnym, gdyż postępowy szowinizm był w owym czasie modnym zaczątkiem w Dolinie. Opiekunka miała śniadą, cerę, lekko zapadnięte policzki i małe, musie oczka, pomiędzy którymi, nieco niżej ulokowano zadarty nos, a na to wszystko narzucono przetłuszczoną masę włosopodobną. Tak udobruchana przez los i późniejsze zawiłości rodzinne, spełniała z pietyzmem misję taszczenia odpowiedzialności nad bandą społecznie wycofanych miernot.
– Słuchać, matoły! Zaraz będzie atrakcja dnia wycieczki, a potem wszyscy z powrotem na piechotę do przybytku, jasne?
Dzieciarnia odpowiedziała twierdząco chórem.
Potem ruszyli za opiekunką ulicą. Szli długo, niektóre miernoty poczęły marudzić. Jeden z obiecujących przypadków zlał się w szatę, choć dyskretnie. Dotarli do placu, który miał kształt koła. Otaczały go niskie, drewniane zabudowania, w większości opuszczone. Jeden bezzębny nieborak w gatunku łapserdaka spostrzegł ślepiem sprawnym, iż hołota zaszła na plac. A akurat miał przerwę w nicnierobieniu, więc wybył ze swej jamy, w szczycie jednego z opuszczonych budynków i sprytnie zakradł się pod zgraję bachorów. Opiekunka spostrzegła jednak dziada niedbalucha i kopem w krocze zawilgocone dała upust swej złości. A tamten jak tylko jęknął boleśnie, zaraz potem czmychnął w ostępy ciasnej uliczki, by tam resztki łez z bólu wypłakać.
Tymczasem dochodziła godzina umówiona, aby dać pokaz dla miernot z przybytku. Cztery pary ślepi obserwowały z odległości hałastrę.
– Oto są.
– Widzę i ja.
– Co więc czynimy?
– Zacznijmy pokaz. Każ prowadzić celę mobilną z magiem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania