Z rozmaitości Czarownika Farloka: Zabawa rodowa
Okres przerwy letniej w placówce edukacji magicznej, do której z nieodżałowanym niesmakiem uczęszczał niejaki Farlok, trwał od pełni do pełni. W tym czasie motłoch szkolny opuszczał zawilgocone mury przybytku, wyruszał do domostw rodzinnych, ośrodków dla zdemoralizowanych sierot, albo pod większe przepusty drogowe. Kończąc kolejny rok nauki Farlok zwyczajowo udał się do domu swego ojca, aby tam w atmosferze fermentu, nieufności i ogólnego marazmu spędzić wolne od edukacji magicznej dni. Kariewel swym zwyczajem nie raczył powitać syna. Obracał w tymże czasie akurat jakąś przygodną nierządnicę średniego szczebla klasowego w obszernej izbie sypialnej, z której wyjście awaryjne szło na ganek ogrodowy.
Farlok przekroczył próg domostwa, a słysząc jęki za ścianą, jeno spojrzał po izbie i wybył na świeże powietrze, konkretniej uszedł jeszcze kawałek, aż pod rozległe pastwiska zielone oddalone od traktu. Tam to chórki wieśniaków z sąsiedniej wioski, uboższej w intelekt i zasób materialny, wypasali swą trzodę. Farlok z rozrzewnieniem począł wspominać zabawę jaką przekazał mu w posagu mądrości słownej jego ojciec. Polegała ona na dobywaniu jakiego prostaczka, zwykle za pastucha na łące robiącego i lżeniu w jego kierunku słowem nielicho obraźliwym. A jak taki obdrapaniec jeszcze się stawiał, należało skopać miernotę dotkliwie ale z dozą umiaru.
– To stara tradycja naszego domu umiłowanego synu. Sam wiesz, iż niczego po tobie się nie spodziewam. Jesteś ledwo wypryskiem sławetności tego rodu, mego ojca i jego ojca i tak jeszcze ze trzy razy w głąb. Ale tradycji zadość ma się stać. Tak i tobie przekazuję tę mądrość, abyś ją czynił bez względu na wszystko.
Dotarłszy na łąkę rozległą, podzieloną czasami fragmentarycznie lichym płotem z palików osuszonych i okorowanych, rozejrzał się Farlok dokładnie. Widział kilka krów dorodnych, skubiące trawiaste źdźbła, a więc i pastuch jaki winien gdzieś skryty przebywać.
Miał rację. Obdrapaniec leżał pod rozłożystą wierzbą, ze słomianym kapeluszem okrywającym lico. Spał. Farlok niczym wytrawny drapieżnik, zaczaił się od zawietrznej, uszedł kilka kroków i stanął jak wryty na słowa rzucone w eter.
– Czuję twój smród, synu Kariewela – odparł pastuch, nie zmieniając swej pozycji.
– Skąd ci przyszło, że ja od nich?
– A bo to ilu znasz równie zgniłych i przejrzałych fałszerstwem rodów w okolicy?
Farlok nie odpowiedział, zapewne nie znalazłby ani jednego.
– Czego tu szukasz?
– Wróciłem z przybytku do domu rodzinnego na okres letniej przerwy.
Pastuch zdjął kapelusz z twarzy. Spojrzał przenikliwymi oczyma na Farloka.
– Kusi wilka owca, nieprawdaż?
– O czym mówisz, pastuchu? Nie znam waszego języka.
– Znasz dobrze, mierny synu Kariewela. Wiesz z kim mówisz?
– Owszem. Jesteś obdartusem, prostym pastuchem z wiochy opodal naszej.
Wieśniak podciągnął się na łokciach, oparł dogodnie o wiekową wierzbę. Przez chwilę w milczeniu spoglądał na pastwisko.
– Jestem Dorian, syn Zenobiona. Mój ojciec jako pierwszy z naszej familii otrzymał przywilej imienny. Moi dziadowie od pokoleń zwani byli Pastuchami. Mój dziad był Pastuch Trzydziesty Drugi albo Trzeci.
Farlok zląkł się w sobie na zasłyszane imię Zenobion. Bowiem występowało ono w jednej z historii ojca.
– Po co mi o tym wspominasz, Dorianie, pastuchu pospolity?
– A znać tobie jasno i wyraźnie, na jaką okoliczność przywołałem nie tyle swe, co ojcowskie imię!
Pastuch poderwał się na równe nogi. Był wysoki, przewyższał Farloka o trzy ćwierci głowy.
– Nie podniesiesz ręki na nikogo, bowiem kajdany prawa na twych nadgarstkach wiszą!
– O tym też ci ojciec wspomniał? Na wypadek tejże scysji zapewne! Ale nie mi osądzać co i komu należne.
W wyniku nagromadzenia się energii potencjalnie łatwopalnej słownie i w czynach, rozpoczęła się bitka pod wierzbą. Pastuch natarł na Farloka wymachując łapskami niezgrabnie, ale przeciwnik równie koślawo zademonstrował chwyty defensywy. Połączenie to dało efekt bolesny dla Farloka, bowiem piącha pastucha zdzieliła go w nosa, aż krew trysnęła na zieleń trawy. Nie stracił jednak równowagi, co pozwoliło uniknąć jako tako wtórej szarży.
– Stójże, jako krowa posłuszna, gnido! – zawołał Dorian. – Mam w swym obowiązku obić ci lico i sążnie po kroczu okopać!
Farlok przyjął postawę na lekko ugiętych kolanach, choć nos piekł bólem, a krew ściekała po twarzy. Pastuch widząc to również zaczął mierzyć siły, oceniać pozycję.
– Stało się Dorianie, że mój ojciec twego na śmierć skopał. Sam jednak mnie uczył abym w zabawie rodowej umiar znał, po kroczu nie kopał.
– Nic mi po tym pustosłowiu. Ojciec zimny i martwy. A twój ani winy nie potwierdził ani kary nie zaznał.
– Za pastucha sądy nie karzą, sam wiesz.
– Owszem i z tego tytułu twoje lico boleści przyjmie!
Farlok, będąc już po pewnych przymiarkach we władaniu czarem nie tylko teoretycznym, mimo lichych postępów i wagarów, postanowił skorzystać z dobrodziejstwa magii. Wytężył więc umysł, oczyścił pobieżnie myśli, a potem pomyślał o jakimś dogodnym zaklęciu. Znalazł! Rzucił! A ino iskierki w powietrzu zatańczyły ni to w parach ni gęsiego, a zaraz znikły.
Pastuch widząc nieudolne próby rzucania zaklęć, chwilę przetrzymał, a zaraz potem ruszył pewnie. Zanim jednak starli się w kolejnym boju, przyuważył Dorian, że krowy na jego pieczy oddaliły się od pastwiska zbyt daleko. Pobiegł więc zegnać stado, jednakże widział to już dobrodziej wszelkich pastuchów, czcigodny ziemski majestat, zarządca wielu terenów okolicy.
Farlok otarł w tym czasie twarz z kolejnej porcji juchy, a zaraz potem spojrzał w stronę domostwa. Kurtyzana właśnie odchodziła, a więc czas był aby do ojca zajrzeć. Na pastucha nie zwracał już większej uwagi.
Będąc w domu rodzinnym, zasiadłszy przy stole, dłuższy czas milczał.
– To był syn tego, o którym myślę? – zapytał Kariewel.
Farlok zdziwił się na to pytanie.
– Widziałem przez okno, obracając kurtyzanę ze wszelkich stron – wyjaśnił rodziciel.
– Otrzyma zasłużoną karę – odparł Farlok.
– Nie masz pojęcia, biedny synalku niedouczony, co czeka tego biedaka.
I faktem było, że nie znał prawdy. Nazajutrz wędrując traktem, zauważył świeżo zbitą szubienicę, a na niej dyndające ciało Doriana. Pierwsze kruki i gawrony okoliczne wydziobywały jego oczy siadając na głowie i barkach. Krakały uradowane z uczty.
Komentarze (4)
Zwykle bez względu na fabularne okropieństwa można się zaśmiać, po tej części po prostu mam doła😐
Pozdrawiam~
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania