Z rozmaitości Czarownika Farloka: Zemsta najsmutniejszego wrzodu na rzyci Festiwalu Gnilnego (1z2)
Niebo poczerniało i nabrzmiało z nagła w godzinach przedwieczornych. Czarownik Farlok, rześki i przytomny na umyśle, wpełzł akurat w granice miasteczka o zwartym systemie urbanizacyjnym, a potem zdążył jeszcze ujść dwie przecznice od głównej arterii, trafiając pod przybytek złożony z wielu zadaszonych pawilonów. Pod nimi zaparkowały dorożki przewozów regionalnych, w większości należące do zmonarchizowanej spółki KKD, to jest Kopytnej Komunikacji Dorożkarskiej. Na nieco spróchniałych dechach siedziało kilku lekko zamszonych mieszczuchów. W letargu spoczywając, utkwili ślepia na losowe punkty i niczym półżywe pomniki stacjonowali w bezruchu.
Czarownik zdołał pod jedną z tychże wiat skryć swe lico i resztę ciała, a zaraz potem strugi ulewne z rozprutego wora chmurnego zaczęły bombardować miasteczko.
Mag usiadł na lekko spróchniałym siedzisku, mocniej opatulił szyję szatą i w pozycji zgarbionego żebraka począł oczekiwać na poprawę pogody.
– Czarownik w Gardłowym Zaścianie. Tego jeszcze nie grali – odezwał się jeden z mieszczuchów, przypadkiem najchudszy i najmniejszy z reszty stawki.
Farlok posłał mu nieufne spojrzenie typowego wędrowca.
– O mnie mówisz, mieszczański pomiocie?
– Aj waj, czarowniku. U nas tacy to rarytas.
– Zjadacie nas na podwieczorek?
Mieszczuch uruchomił przyrząd głosu i zaśmiał się sucho. Prezentował przy tym uzębienie szczątkowe, ale zachowane w kolorze dobrej klasy porcelany.
– Humor ci dopisuje, magu. Masz przewagę nad tymi, co ze zwykłego pieca chleb jedzą.
– A cóż mi się szczycić wielkością? Nie wasz interes w tym.
– Ale co nieco bym rzekł na zachętę, choćby o mieścinie.
– Skoro jadaczka wasza jakże w mowie biegła…
Mieszczuch uznał, że wola w słuchaczu wystarczająca.
– Wy do miasta, a ja z niego. Otóż tej nocy odbywa się tu Festiwal znany w tych stronach od pokoleń.
– Z tego powodu uciekacie?
– Nie tylko ja. My wszyscy.
Reszta oczekujących przytaknęła.
– Podła to profesja i skaza na honorze, ale jakże popularna i zasobna w denar z opłat za odsłuch na stojąco. Mnie jednakże uszy odmawiają kolejnych porcji owego skandalu pseudo muzyki. Festiwal Gnilny się to zwie.
Farlok spróbował odgrzebać nazwę w pamięci, jednak niewiele to dało. Wyszło, iż nigdy o tym zdarzeniu pokoleniowym nie słyszał.
– Wielkie to wydarzenie?
– Istotnie sporego zaludnienia. Przed amfiteatrem z drewna spróchniałego, gliny wyschniętej na wiór i plecionek roślinnych zbiera się motłoch wielkoskalowy.
– Czemu więc słuch o tej barbarzyńskiej koniunkturze społeczno-integracyjno-muzycznej do mnie nie dotarł?
Mieszczuch wzruszył ramionami od niechcenia.
– A bo ja wiem? Widać wasz gust równy kmieciowi na wyrobku.
Farlok słusznie uznał, że mieszczuch sprytnym unikiem zelżył dumę maga, dał jej lepę sążną w pysk.
– Pyskata z was gangrena, mieszczuchu – zauważył teoretyk wiedzy magicznej.
– Tak już mam. Magowie są nisko w mojej osobistej hierarchii lżenia. Pluję na te barachła przy pierwszej sposobności. Ale i jadaczkę mam gadatliwą, to wcześniej pogaworzyć lubię.
Farlok spostrzegł, iż ulewa jest na wyczerpaniu, Oto ostatnie, ciężkie krople deszczu poczyniły desant z niebios. Okazja była więc dogodna. Czarownik skierował obie ręce w stronę mieszczucha, ale ten nie od razu zczaił, na co się zanosi.
– Ujrzysz to w jutrzejszym pyle, mieszczuch kocha się w kobyle!
Słowa rozbrzmiały niezbyt wyraźnie, bo Farloka dopadła niespodziewana chrypa, ale zaklęcie zachowało swą moc. Mieszczuch z miejsca obrócił się w stronę ostatniego stanowiska, gdzie przy dorożce oczekiwał jedyny koń płci żeńskiej. Resztę dopowiedzcie sobie sami bowiem niewdzięcznym zajęciem jest ujarzmienie tego pożądania w słowach.
***
Faktem było, iż ulice miasta wprost nieopisanie opustoszałe pozostawały. Ani to w karczmie, ani na gościńcu, ni w zakamarkach ulicznych, zwykle pełnych drobnoustrojów ludzkich w postaci zagrzybiałych żebraków. Pustka ogarnęła wszędobylskość. Ale w oddali delikatne dźwięki dziwnego jazgotu pobrzmiewały nieśmiało. Czarownik nastawił czystsze ucho, aby zebrać jak najwięcej owych pobrzmiewań. W ten sposób na kozie oko zdiagnozował lokalizację i pewny swego ruszył naprzód. Po drodze jednak zmieniał kierunki trzykrotnie, myląc się za każdym, a pod koniec dając prawie za wygraną. Wtedy jednak zobaczył dreptającego gdzieś wieśniaka. Pryszczaty mikrus zaprowadził teoretyka wiedzy magicznej do sedna sprawy – na Festiwal Gnilny.
***
Amfiteatr był faktycznie spróchniały, lepiony na glinę i pędy roślinne. Przekrzywiony w lewo, nosił w swych odkrytych trzewiach zgraję performerów pokroju różnorakiego, ale o jednej woli i jednym w sercu umiłowaniu – zgniłych pieśni!
– Cztery denary od magów i dla ciebie, złotko, denar dodatkowy za fatalnej klasy szatę czarownika. Plamisz honor rodu magicznego! – zawołał z oburzeniem rosły bramakarz przyjmujący opłaty wejściowe.
Farlok bez słowa zbędnego uiścił takową, choć głos wewnętrzny kazał walczyć zaciekle.
Motłoch zgromadził się licznie przed sceną. Wieśniacy, mieszczuchy, a w rogu specjalna strefa dla cuchnących uryną i fekaliami stanu bardziej stałego żebraków i bezdomnych. Czarownik przystanął z boku, ledwo muskając tłum. Na scenie pojawił się jegomość brodaty, niskawy o licu naznaczonym bliznami potrądowymi. Zaczął od krótkiej przemowy. Mówił niezgrabnie, cedził słowa przez na wpół zamknięte usta. Potem przyszła pora na występ zasadniczy. Jegomość posiadał w zanadrzu, a właściwie to na wierzchu, instrument muzyczny, szarpany, dźwięczny. Przygrywał sobie, gdy nadzwyczaj obelżywe słowa jego sine wargi ciskały w eter z umiłowaniem godnym pożałowania. Sens pieśni był jakże zgniły, nieudolny. Obnosił się z tematami pospolitego tałatajstwa, począwszy na macerowaniu tłustymi łapskami jędrnych piersi kurtyzan, skończywszy na akcie jej oddania w otoczeniu natury, konkretnie błocka na polnej drodze po porze deszczowej. Pieśń nosiła tytuł: Tango Baraszko.
Po owej degrengoladzie i gwałcie na uszach w jednym, scena na moment opustoszała, by za chwilę zaprezentować kolejną postać. Ten dorodny kmieć o wydatnym nosie i zapadłych policzkach wydawał się wystraszony. Ludziska skandowali, aby zaczął performować, więc ten uczynił z miejsca ich zachciankę. Słowa wypowiadał wyraźnie, a były one naznaczone cieniem dorodnego fallusa, jakoby tematu przewodniego tejże, w słowie prostej, pieśni ludowej z zacięciem ostrego gwałtu nausznego. Wieśniak nazwał ów kompozycję Autokastracja.
Kolejni dwaj wykonawcy szczycili się nienaganną dykcją. Farlok, choć sam nie stronił od lżenia kogo podpadnie, z ciężkością wysłuchiwał kolejnych prób pieśniackich. Szczególnie ostatnia dała mu się we znaki. Nosiła tytuł Sławojka, Sławojka, pamiętasz...
– Umiłowana jest ta pieśń dla mnie! – zawył obok maga jakiś mieszczuch.
– Skończ licować swego kanarka, obdartusie, do tejże niepojętej obrzydliwości – odparł teoretyk wiedzy magicznej.
Akurat zmierzchało, więc obsługujące wydarzenie kurtyzany rozpaliły świetlówki zasilane niezastąpioną energią życiową wróżek.
– Najbardziej ubóstwiam początek. Sławojka, Sławojka, pamiętasz, tę biegunkę ze snów, gdy krzyczałem: Tak mi źle! – zaczął jazgotać na całe gardło.
Dostał za to sowitą zapłatę. Ręka maga sama złożyła się w pięść i celnie wymierzywszy, zasadziła gonga na pusty kasztan mieszczucha. Ów osobnik padł zamglony niespodziewanym atakiem, ryjąc gębą w łajnie człowieczym, na oko dwugodzinnym.
Czarownik dla pewności odsunął się jeszcze trzy kroki od tłumu, jednak wtedy trafił na coś dużego za sobą. Była to klatka piersiowa uosobienia mięśni i pogardy dla rozumu. Obok stała też druga tego typu szkaradność. Obaj byli tam dla jedynego celu. Pojmali czarownika i zaprowadzili pędem na scenę. Teoretyk wiedzy magicznej swoim zwyczajem miotał się jako koza przed ofiarnym poderżnięciem gardła.
Rzucili go na środek, aż deski zatrzeszczały, a jedna pękła z naporu. Tłum ucichł momentalnie. Obok czarownika, jakby znikąd, pojawił się osobnik dobrze ubrany, szykowny i wysoki. Miał gładkie lico i prawie kompletne uzębienie.
– Oto nadszedł czas! – zawołał, a tłuszcza dała upust energii kumulowanej od kilku chwil wytchnienia. – Ten, po długim debatowaniu komisji do spraw dolegliwości społecznych tłumu, ogłoszony zostaje Najsmutniejszym Wrzodem na Rzyci Festiwalu Gnilnego!
Motłoch ponownie wzniósł fetę wrzawy, zaczął tupać rytmicznie, pluć lirycznie, podskakiwać cholerycznie. I coś jeszcze, byle do rymu.
Mag stał jak słup na rozdrożu, brakowało mu tylko gawrona na czubku głowy i kleksa ptasiego łajna gdzieś w okolicach nosa. Zwrócił się do jegomościa w kunsztownym ubiorze.
– Zemsta ma będzie krwawa i głośna! Miernoto, zapłacisz za tę obelgę publiczną!
Jegomość spochmurniał nieco, jakby odczuł, iż zaszczyt, którym obdarzył tego maga, nie został przezeń należycie doceniony. Nie zamierzał jednak wdawać się w puste dysputy z tak mierną kreaturą pseudo magiczną. Klasnął w dłonie, a wtedy jeden z owych gardzących rozumem dwunożnych zbitek mięśni, posłał maga celnym ciosem do parteru, gdzie sen z nieprzytomnością zlały się w jedno.
Komentarze (10)
Myślałem z początku, że to coś jak Eurowizja, ale polityki nie ma, a jedynie zdrowa zabawa wszelkiego rodzaju warstw społecznych. No, z grubsza xd. A czarownik się awanturuje, a czy słusznie czy nie - to już chyba należy do oceny czytelnika
https://youtube.com/shorts/GXstCXwt7Z8?si=RVce19P-c9cKeOrL
"brakowało mu tylko gawrona na czubku głowy i kleksa ptasiego łajna gdzieś w okolicach nosa" - eee, Radagast Bury? Z Hobbita?
Pozdrawiam, nie wierzę, że miałam tak długa przerwę od Farloka😅
Radagast albo raczej ktoś jego pokroju wystąpi w którymś kolejnym odcinku. Tak samo farlokowy ekwiwalent Gandalfa, jednak nie wiem jeszcze w którym;)
(niestety przeprowadzka, ogarnianie się w nowym miejscu i jednoczesna drobna zmiana pracy z gatunku "ten sam pracodawca, inna filia" tak wpływają na aktywność...)
Nie.
https://youtube.com/shorts/TuHrHoIxl1U?si=47BkgwnRFC9-K37S
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania