Zemsta smoka (reboot) - Rozdział 1

Rozdział 1 – Początki Bywają Trudne

Kraina Kakaron. Niezwykłe, dziewicze miejsce gdzie ponad 500 lat temu siedmiu braci postanowiło stworzyć królestwo łączące pobliskie wioski w jeden zgrany naród. Wspólnymi siłami spełnili swe marzenie po wielu długich latach. Królestwo wiodło szczęśliwe życie do momentu, gdy wybuchła wojna domowa spowodowana nieznanym incydentem, który pochłonął setki istnień. Wzajemnie się obwiniając bracia rozdzielili się, każdy z nich przejął jedną z dzielnic, którą będzie rządził według własnej wizji. Lata koszmaru i przelewania krwi zakończył rozejm między braćmi; podzielili królestwo na siedem żyjących w zgodzie miast. Jednak jak długo pokój będzie jeszcze trwał?

 

Niedawno w Kakaron powstało nowe miasto o nazwie Norvin. Położone u podnóża gór, jednocześnie tuż obok rzeki płynącej do morza. Stało się domem dla wszystkich osób, które do tej pory przez zrządzenie losu nie miały się gdzie podziać.

 

Przez wiele lat miasto rozwijało się w bardzo szybkim tempie. Każdy mieszkaniec był zaangażowany w rozbudowę swojego nowego domu. Norvin Town swoim wyglądem i miłą atmosferą dorównywało innym miastom. Idealnym szlakiem handlowym okazała się rzeka przecinająca praktycznie całą krainę. Liczne wzgórza i wzniesienia dawały idealną ochronę przed porywistym wiatrem i ewidentnym zagrożeniem ze strony nieprzyjaciela. Dzięki błyskotliwym działaniom założyciela miasta wystarczyło zaledwie osiem lat by dorównało ono świetnością niejednemu z istniejących miast. Nadal sporo jednak brakuje do choćby jednego z najwspanialszych i najbogatszych w przeróżne atrakcje miastu o pamiętnej nazwie Corvin.

 

Kim jest założyciel miasta? Jest to człowiek, który sam przemyślał i dokładnie zaplanował budowę mieściny. Człowiek, który zaawansowaną wiedzę architektury ma od chłopięcych lat. Karol Norton, masywny, wysoki mężczyzna o długich włosach spinanych w kucyk i ciemno zielonych, mądrych oczach. Jego twarz zdobiona była gęstym zarostem, oraz licznymi zmarszczkami i bliznami, z których każda ma rozwlekłą ale nie mniej ciekawą opowieść.

 

Elie Norton – Bo tak brzmi imię jego żony jest niską, drobną kobietą o niebieskich oczach i długich kasztanowych włosach, które zazwyczaj splatała w warkocz. Na widok jej delikatnej urody, szczupłej, kobiecej sylwetki nawet sama wiosna kipi z zazdrości. Elie ma pewien przedmiot, z którym nie rozstaje się nawet podczas snu. Jest nim naszyjnik z brylantem, który otrzymała w spadku po swojej mamie. Nikt nigdy nie widział jej bez tej ozdoby na szyi.

 

Synem rodziny Nortonów, oraz chłopakiem, o którym będzie ta opowieść jest siedemnastoletni młodzieniec o imieniu John Norton. John jest bardzo wysokim i szczupłym nastolatkiem o prawdopodobnie piwnych oczach. Wiele osób sprzecza się z tym mówiąc że są zielone. Chłopak ma długie, brązowe włosy, które zwykle układa w postaci grzywki na prawą stronę. Dyskusyjny kolor oczu odziedziczył po swoim ojcu, natomiast wyjątkowo delikatne jak na chłopaka rysy twarzy po swojej matce. John nie jest zbytnio lubiany wśród innych rówieśników w jego wieku. Zwykle wolny czas spędza ze swoją najlepszą przyjaciółką, a zarazem wybranką serca, Olą Daren.

 

Następnego dnia Elie miała wrócić z wycieczki, którą organizowała ze swoją przyjaciółką od wielu dni, a do portu po tygodniu oczekiwania przybyła upragniona dostawa nowych surowców budowlanych prosto z Selior Town. Dostawa obejmowała: Drewno i kamień niezbędny do budowy zaprojektowanych przez Karola domów jednorodzinnych. Kiedy tylko wiadomość o przybiciu upragnionego statku do portu dotarła do Karola, on wysłał jednego ze swoich pracowników aby przyprowadził do niego jego syna.

Dom Nortonów – O dziwo bardzo skromnie się prezentuje jak na pozycje jego gospodarza. Podstawa domu obłożona jest kamieniem. Od połowy wysokości drewnianych drzwi wejściowych materiał zmienia się na zaprawę gipsową, aż do drewnianego, strzałkowego dachu dwa metry wyżej.

Minęła długa chwila zanim wysłany pracownik zdołał zapędzić relaksującego się dźwiękami przyrody chłopaka do Karola. Kiedy John otworzył niechętnie drzwi do domu ujrzał długi salon z kuchnią naprzeciwko, która zamiast drzwi miała zdobioną kwiatami zasłonę. Po środku pokoju stał duży stół z sześcioma drewnianymi krzesłami przy którym siedział Karol wpatrując się w stos jakiś kartek. Po lewej od stołu ze strony drzwi piętrzyły się drewniane, oraz strome schody na górę. John wiele razy schodząc po nich bał się że przekoziołkuje się z nich z hukiem. Młodzieniec przyglądał się przez chwilę na swojego ojca. Nagle ich oczy się spotkały co przyprawiło bohatera o dreszcze.

- D- Dzień dobry. Tato. – Powiedział pełen lęku. Człowiek, który miał go przysłać zrobił to w taki sposób, że John przez całą drogę zastanawiał się czy czymś kogoś nie zirytował. – Podobno. Mnie szukałeś – Odparł uciekając wzrokiem.

Karol przez chwilę mierzył swojego syna wzrokiem. Nagle uśmiechnął się. - Witaj John! Spokojnie, przecież cię nie zjem. – Powiedział żartobliwie – Podejdź no...

Jak kazał tak młodzieniec zrobił. Stanął obok architekta co jakiś czas rzucając spojrzeniem na kartki rozrzucone po stole mając nadzieje, że wyłapie jakieś zdania. Karol widząc to zasłonił je ręką.

- Zastanawiasz się pewnie czemu cię tu wezwałem prawda? – Długowłosy mężczyzna powiedział poważnym tonem.

- No. Trochę.– John podrapał się po głowie.

- Chciałem cię poprosić o pewną przysługę. – Karol przejechał palcem po swoim zaroście.

- Przysługę? – Młody Norton usiadł na krześle.

- Tak. Jak dobrze wiesz. Dzisiaj statek z materiałami wreszcie przybił do portu.

Chłopak westchnął opuszczając głowę. Spojrzał na ojca - No tak. Wiem o tym i co?

Karol przejechał dłońmi po twarzy. – I chciałbym byś odebrał na moje żądanie jedną ze skrzynek. Chcę sprawdzić wytrzymałość materiałów. Jak sam wiesz pierwszy raz handlujemy z Selior.

- Ale. Dlaczego ja? Przecież masz swoich ludzi... Oni nie mogą tego zrobić? – John chciał krzyknąć jednak strach mu na to zabraniał.

Architekt oparł się o krzesło. – Jak wiesz... Nadal nasze miasto nie jest w dość stabilnej sytuacji, musimy ciężko pracować aby utrzymać się gospodarczo na równi z innymi. Więc choćbym chciał nie mogę nikogo wysłać ponieważ... Każdy jest zajęty.

- Eh. Tato, proszę Cię, chciałem... – Poczerwieniał.

- Co chciałeś? – Karol spojrzał na swojego syna ironicznie.

- Chciałem spędzić trochę czasu z Olą...

- Posłuchaj mnie John. – Mężczyzna wstał z krzesła. – Możesz chyba raz na jakiś czas zrobić to o co cię proszę? Z Olą spędzasz każdy jeden dzień, parę minut bez niej cię nie zbawi. Prawda?

Młodzieniec wstał z miejsca, uniósł dłoń w stronę ojca. Miał już coś powiedzieć ale poważne spojrzenie rozmówcy skutecznie odebrało mu na to ochotę. Westchnął. – Dobrze... Zrobię to...

Architekt poklepał Johna po ramieniu. – No! Dobry chłopak! Wiesz w którym miejscu przybił statek?

- Taa. Wiem... –Wzruszył ramionami i udał się w stronę drzwi wyjściowych.

- Tylko nie wpakuj się w żadne kłopoty, dobrze? – Karol zatrzymał go w samym progu. – Nie chcę znowu pokrywać kosztów za coś co ty przez przypadek potłukłeś lub zniszczyłeś.

John poczerwieniał ze wstydu, zmusił się do uśmiechu odwracając się do taty. – D-Dobrze... Postaram się. – Powiedział przez zaciśnięte zęby.

- To dobrze. – Długowłosy mężczyzna odrzekł i ponownie zajął się swoją pracą.

John wyszedł z domu zamykając za sobą drzwi z wielkim hukiem.

Jego oczom ukazała się pełna życia ulica otoczona z jednej i drugiej strony przez złączone ze sobą budynki. Ludzie wracali z pracy, dzieciaki biegały wokół domów z drewnianymi mieczami, a robotnicy robili sobie przerwę zasiadając się wygodnie na ławce stojącej w chłodnym cieniu drzewa. Kumulujące się rozmowy przechodniów zagłuszały głośne dźwięki budowy. Takie jak uderzanie młotkiem o deski. Na ulicy było tak tłoczno, że ludzie z trudem przeciskali się, aby przejść. John patrzył zamyślonym spojrzeniem w dal na swoje tętniące życiem, potężne, rodzinne miasto. Nie mógł się nadziwić, że to wszystko powstało dzięki jego ojcu. W końcu ruszył przed siebie spokojnym, opanowanym krokiem.

- Wreszcie chwila spokoju. – Powiedział do siebie. – Tata nie potrafi zrozumieć, że architektura mnie zupełnie nie interesuje... Mówiłem mu to wiele razy ale ...– Stanął w miejscu i spojrzał na budowlańców ustawiających podstawy budynku. – Ciągle pokazuje mi jakieś nowe projekty i każe czytać kursy architektury... Raz prawie zasnąłem na jego... Wykładzie. – Przytknął dłoń do czoła. – Gdyby tylko mnie posłuchał... Podróżowanie! – Wykrzyknął pewnym głosem. – Zwiedzenie świata, a nie tylko murów miasta i jego okolic. Nie chcę być jak inni, żyć i odejść nie pozostawiając nic po sobie. Chcę by ludzie mnie w jakiś sposób zapamiętali...

Jeden z mieszkańców przechodząc obok potrącił go ramieniem i rzucił na niego krzywe spojrzenie.

- Hej! - John odwrócił się, ale nie potrafił określić kto to zrobił. Poczerwieniał ze złości. – Zobaczycie! Jeszcze będzie o mnie głośno! Zrobię coś czym zapiszę się w kartach historii! - Wypowiedź tak go poruszyła, że wymachując rękoma strącił komuś doniczkę z parapetu. Rozejrzał się w około z głupim wyrazem twarzy. – No... Na pewno nie tym... – Odwrócił się i zobaczył, że jakaś kobieta krzywo na niego patrzy. – Czas się zbierać... – Schował ręce do kieszeni i ruszył w swoją stronę udając, że nic się nie stało.

Ogromne tłumy zawsze były dla młodzieńca nie lada wyzwaniem, jednak dzisiejszy ruch jest jednym z najgorszych. John ostrożnie stawiał każdy krok, jednak za każdym razem jak tylko na chwile gdzieś spojrzał, zamyślił się, czy nie zwrócił uwagi wpadał na jakąś osobę słuchając jednocześnie wielu niemiłych słów na swój temat. Raz o mało nie wywrócił się o swoje własne nogi. W końcu po długiej i denerwującej wędrówce dotarł do miejsca docelowego. Zaraz po wyjściu na bardziej otwarty teren, a konkretnie na szeroką i długą, główną ulicę z jednej strony otoczoną budynkami, a z drugiej pasem stoisk handlowych. Gdy John rozprostował kości i wziął głęboki oddech zobaczył drewniany znak przybity do małego, kamiennego murku oddzielającego część miejską od drewnianej platformy podpartej balami o dno rzeki. Na znaku widniał napis „Port miasta Norvin”. Jak tylko chłopak spojrzał przed siebie pierwsze co ujrzał to dużą ilość ludzi, oczywiście mniejszą niż w centralnych ulicach miasta.

Na przeciwko wejścia dryfowały przycumowane do brzegu łodzie, przy których rybacy męczyli się z rozplątaniem sieci. Po lewej stronie biegła tak zwana „droga handlowa” pełna straganów, przy których stali rybacy po połowach oraz ludzie sprzedający pamiątki dla turystów. Droga dalej prowadziła do miejsca rozładunku statków towarowych, czyli tam, gdzie John podążał.

Młodzieniec głośno westchnął poprawiając opadające mu na oczy włosy. Ruszył przed siebie skręcając w prawo. – Im szybciej to zrobię, tym więcej będę miał czasu na... – Zanim zdążył dokończyć zdanie nadepnął pewnej starszej, kruchej kobiecie na stopę jednocześnie na nią wpadając. Ta odepchnęła go metr od siebie.

- Co ty gówniarzu wyprawiasz? – Uniosła się kobieta.

- Ja… Prze- - Norton próbował się tłumaczyć jednak ta mu przerwała w połowie.

- Chcesz mnie zabić?! – Kobieta ani myślała odpuścić.

- Przepraszam! Śpieszy mi się! – Powiedział zasłaniając głowę od uderzeń jej skórzanej torby na zakupy.

- To nie do pomyślenia! Kiedyś za moich czasów młodzież miała szacunek do starszych! – Mówiła do siebie okładając go po głowie.

John uciekł jak najdalej od niej wykrzykując jedynie „przepraszam!”. Ledwo przebiegł trzy metry zanim wpadł i jednocześnie przewrócił inną osobę, tym razem młodego mężczyznę, który mimo pogodnej twarzy na początku, spojrzał na niego jakby go chciał zabić.

- Jak chodzisz człowieku? – Mężczyzna uniósł się w stronę młodzieńca.

- Przepraszam. – Chłopak wstał na równe nogi. Przechodzień odtrącił jego dłoń, kiedy ten próbował pomóc mu wstać.

- Po prostu idź w swoją stronę... – Chłop machnął na Johna ręką i zajął się swoimi sprawami.

Kolejne metry drogi niosły za sobą podobne sytuacje, oraz podobne reakcje ludzi.

Obok pierwszego statku towarowego zwolnił do spokojnego spaceru rozglądając się za kapitanem okrętu, którego poszukuje. Niezbyt długo zajęły poszukiwania, ponieważ tuż obok trzeciego w kolejności białego statku rybackiego Norton zauważył jak grupa ludzi rozładowuje drewniany okręt. Podbiegł w ich stronę.

Potężny, drewniany statek handlowy lekko bujał się na falach rzeki przecinającej całą krainę na wskroś. Dziób statku był wysunięty bardzo na przód, a na nim wisiała rzeźba z brązu przedstawiająca skrzydlatą syrenę. Lewa strona burty ozdobiona była pomarańczowym kolorem u dołu, który stopniowo przechodził w kolor czerwony aż na samą górę. Prawa burta była o wiele brutalniej potraktowana przez zburzone wody. Małe pozostałości farby, spróchniałe deski, oraz pokryta roślinami, kamieniami, oraz innymi resztkami dna które z zardzewiałą kotwicą mogły dawać bardzo złe wrażenie co do tego wyjątkowo wytrzymałego okrętu. W sumie wszystkie te uszkodzenia pokazują tylko ile ten statek już wytrzymał. Rufa, w postaci prostokąta połączonego z półkołem tonącym w wodzie u dołu rozświetlała wodę od okien kajuty. Ku niebu piął się wysoki, drewniany maszt z pełnym zestawem ogromnych żagli w kolorze zżółkniałej bieli. John przyglądał się statkowi, aż jeden z majtków szorujących pokład nie postraszył go swoją wyniszczoną od wody miną.

Naprzeciwko statku na bujanym krześle siedział masywny, starszy mężczyzna. Przynajmniej można tak stwierdzić po gęstej, siwej brodzie, oraz po rzadkich, równie siwych włosach. Nosił on zieloną, kapitańską marynarkę sięgającą do ud, białą koszulę, oraz brązowe spodnie z wyjątkowo drogiej na rynku skóry. Kapitan palił cygaro i relaksował się słońcem.

John uśmiechnął się i pomachał w jego stronę i głośno krzyknął. – Proszę pana! – Wszyscy w około obejrzeli się na niego jak na wariata. Chłopak widząc to głupio się zaśmiał i podszedł nieco bliżej. – Proszę pana! – Mężczyzna nadal siedział oparty o krzesło i z zamkniętymi oczami co jakiś czas pociągał tytoń. John warknął z nerwów. Ciężkim krokiem podszedł do mężczyzny, nachylił się i krzyknął najgłośniej jak umiał. – Proszę pana!!

Mężczyzna podskoczył na krześle, rzucając nieumyślnie cygaro pod nogi Nortona. Gwałtownie wyprostował się wytrzeszczając oczy. – Co jest!?! Sztorm? Atakują nas?! – Spojrzał w górę i zmrużył oczy od jaskrawego słońca. – Kajtek to ty? – Przetarł dłonią oczy.

- Em... Nie... – John nachylił się i pociągnął nosem. Skrzywił się i odskoczył od mężczyzny. Chłopak jest wyjątkowo wrażliwy na znienawidzony przez niego zapach alkoholu.

- Ahhh... Chyba przysnąłem. – Mężczyzna zdjął kapelusz i podrapał się po głowie. Wstał z krzesła głośno ziewając i wyszczerzył zęby w stronę Johna. – Witaj młody! Dowódca okrętów handlowych w całym Kakaron!

- O... Echem... Wow... Miło poznać. – John uśmiechnął krzywiąc się od smrodu alkoholu. – Czy..

- Kiedyś nawet pływałem na bezkresnych morzach! Pływanie po tej rzece jest niczym wiosenny spacerek w porównaniu do morderczych, dziewiczych wód! Pamiętam raz taki dzień. Słońce świeciło, mewy witały się z nami na niebie. Nie zapowiadało się na deszcz. – Kapitan Opowiadał zapatrzony w niebo z podekscytowaną miną.

John stał nie wiedząc jak zareagować na to co on mówi. – Ehehe... Em... Proszę pana...

- Nagle zrobiło się ciemno, chmury przysłoniły słońce. Wtedy wiedziałem, że szykuje się piekło. Szybko wydałem rozkaz podniesienia żagli i..

- PROSZĘ PANA! – John krzyknął mu w twarz.

- Em... Tak? – Mężczyzna spojrzał na chłopaka zdziwiony jego reakcją.

- Domyślam się, że to jest ciekawa historia ale... No ten no... Śpieszy mi się...- Powiedział przyciskając dłoń do czoła.

- No to trzeba było tak od razu! Czego chcesz chłopcze?

- Ponoć ten statek przywiózł zamówione materiały budowlane z Selior Town.

- Ah! Oczywiście! Tuziny skrzynek! Materiały najwyższej jakości! Hahaha! – Powiedział stając dumnie niczym bohater. Nachylił się do Johna. – Przynajmniej tak się chwalą.

- Taa... Karol Norton chce jedną ze skrzyń do oceny...

- Chwila, Karol Norton? Ten architekt? Wysłał takiego chłopczyka jak ty? – Mężczyzna roześmiał się i podrapał drwiąco Johna po głowie. Chłopak odepchnął jego rękę.

- Nie „takiego chłopczyka”. A swojego syna! John Norton jestem!

- Oh... To zwracam honor... Hmhmhm... Skoro tak... To chodź ze mną. – Powiedział i ruszył w stronę statku. John patrzył na niego zirytowany kręcąc głową. Westchnął i zachowując spokój poszedł za nim.

Kapitan podszedł do wysokiego oraz otyłego mężczyzny w przepoconej koszulce, który akurat podnosił z pokładu stos desek. Zarzucił je na ramię i odwrócił się w stronę miasta. John o mało nie oberwał deskami w nos. Uchylił się w ostatniej chwili i spojrzał na pracownika zirytowany.

- Oh... Kapitan! – Mężczyzna powiedział myślami nadal będąc gdzie indziej. Spojrzał na zdenerwowaną minę chłopaka. – Coś z nim nie tak? Co to za bąbel?

- Hahaha! Ten bąbel został wysłany po jedną ze skrzyń.

John kaszlnął próbując się uspokoić. - Ta... Dajcie mi jedną i nie będę wam już przeszkadzał.

- Mnie tam to nie przeszkadza! Mniej noszenia... – Magazynier jęknął spoglądając nieobecnym wzrokiem w niebo.

- No! – Kapitan wyciągnął z kieszeni po wewnętrznej stronie marynarki zwitek papieru związany małym sznurem. – Podpisz to i bierz co chcesz.

Chłopak wziął zwitek, rozwinął go i na chwilę zamarł w miejscu próbując zapoznać się z warunkami. – Kamienie... Drewno... Ile?! – Przycisnął nos do kartki, gdy zauważył zsumowaną cenę. – Czy wy trochę nie wygórowaliście tego? – Wymachiwał mu kartką przed nosem. Kapitan głośno się roześmiał.

- Hahaha! Nawet nie wiesz jak trudno jest zdobyć materiały z Selior Town! Ceny idą w górę z dnia na dzień! Na dodatek mieliśmy trudności z dopłynięciem... No i... My też chcemy jakoś zarobić wiesz?

- Czyli część złota za materiały chowacie do kieszeni. Dobrze rozumiem?

- No... Może nie tak jak to mówisz... – Kapitan podrapał się po włosach pod kapeluszem.

Magazynier słuchał rozmowy patrząc na nich jakby nie rozumiał ich języka. Przewrócił oczami i poszedł w stronę miejsca rozładunku ze znudzoną miną.

- Eh... Sknery... – John powiedział przyciskając dłoń do czoła.

- Nie jesteś pełnoletni prawda? Więc zanieś dokument Karolowi i niech nam go przyniesie.

- No dobrze... Chyba nie będzie zadowolony... – Schował papier do kieszeni w koszuli.

- Jakoś się dogadamy! – Kapitan odwrócił się w stronę załogi. – Hej! – Krzyknął do wcześniejszego Magazyniera, który wracał po kolejny stos desek.

- Tak? – Mężczyzna odpowiedział zdezorientowany.

- Przynieś tutaj proszę piątą skrzynię. – Kapitan machnął ręką w stronę statku.

- Czemu piątą. – John spojrzał podejrzliwie na marynarza.

- W piątej są materiały najlepszej jakości z całego zbioru! Idealne do oceny.

- Czyżby?... – John stał skulony mierząc mężczyznę wzrokiem. W końcu magazynier wrócił na pokład pchając załadowany wózek widłowy podłużną, prostokątną, drewnianą skrzynią.

- O tą chodziło? – Mężczyzna spojrzał głupio na kapitana.

- Tak! Tak! O tą! Dzięki! – Starzec przejął wózek i z uśmiechem popchnął majtka do dalszej pracy. Wyprowadził wózek ze statku i postawił go przed Johnem. – Proszę!

- Hm... To tyle? Dość mała ta skrzynia...

- Tak uważasz?

- No cóż.. – Norton przechylił wózek w swoją stronę i prawie wywrócił się do tyłu przygnieciony ciężarem ładunku. Wystawił prawą nogę do tyłu i z całej siły próbował przepchać wózek z powrotem do pozycji stojącej. Kapitan stał w miejscu rozbawiony całą sytuacją.

- Poczekaj no... – Mężczyzna pchnął wózek do siebie jedną ręką. John już miał cieszyć się wygraną z ciężarem do póki nie spostrzegł dłoni marynarza na skrzyni. – Może przyda ci się mała pomoc...

Młodzieniec poczerwieniał ze wstydu. Chwycił mocno rączki wózka. Pchnął koła przed siebie i od razu ruszył by znowu nie stracić równowagi. – D...Dam radę!

- No dobrze... Powodzenia! – Mężczyzna odmachnął jego ślimaczo oddalającej się sylwetce. Odwrócił się do swojej załogi szorującej pokład i głośno się roześmiał. – No to co panowie?! Na rozluźnienie atmosfery po kolejeczce. Wszyscy unieśli rękę radośnie krzycząc. John po paru krokach do przodu usłyszał od strony statku odśpiewywane szanty. Zatrzymał się i spróbował rozpoznać utwór. Słychać było od razu, że śpiewanie nie było ich mocną stroną. Chłopak pokręcił głową i ruszył dalej.

Parę minut później. Port dawno zanurzył się za gęstymi budowlami, a śpiewy marynarzy zagłuszył hałas gawiedzi. Mały plac w postaci koła otoczony budynkami. Z niektórych okien gospodynie wywieszały pranie, bądź stawiały ciasta do przestygnięcia, na co wielką chrapkę miały uliczne koty. Ze wszystkich stron wychodziły ulice do różnych stron miasta, a po środku był mały prostokątny ogródek z czterema drzewami po kątach, oraz kolorowymi kwiatami po środku. Ogród zagrodzony drewnianym płotem, w około którego stały ławeczki dla spacerowiczów. Często w tych miejscach wypoczywali emeryci oraz zakochane pary. John stanął i zatrzymał wózek. Odsunął się i wyprostował plecy słysząc przy tym głośne stykanie. Skulił się opierając się dłońmi o kolana i próbował łapać oddech. Spojrzał na ogród w około którego siedziały młode pary. Zamyślił się przez chwilę i spróbował skupić swoje myśli bardziej na świście wiatru, który kołysał koronami drzew. Oparł się o wózek i rozglądał się po mieście jakby pierwszy raz je widział.

- Błagam uwierz mi! – Uszu Johna dobiegł z oddali głośny krzyk. Zwrócił wzrok w stronę jego źródła. W tłumie ludzi wyróżniała się dwójka. Jeden brodaty, przy tuszy. Nosił typowe ubranie rzeźnika, czyli szara koszula oraz szary poplamiony krwią i potem fartuch. Na plecach zarzucony miał brązowy worek, najpewniej z martwym świniakiem. Spacerował sobie spokojnie podczas gdy drugi chudy, wysoki oraz łysy, Ubrany w szarą, lnianą bluzkę, zielone spodnie i ciemne buty, szedł za nim jak cień co chwilę go zatrzymując. Chudszy wyglądał na zdenerwowanego a jego rozmówca wyraźnie go olewał.

- W co mam ci uwierzyć chłopie... Jedynie w to, że zamiast pracować znowu balowałeś. Prawda?

- Ależ nie! Tym razem nie! – Chudszy mężczyzna pomachał rękami kręcąc przy tym głową. Stanął naprzeciwko rozmówcy – Tym razem to nie są halucynacje.. Widziałem... – Rozejrzał się w około na i tak nie interesujących się całym tym przedstawieniem przechodniów. – Latającego potwora!

- HA! Ostatnią osobą której uwierzę będziesz ty! Nie wiem za co ci ja w ogóle płacę! Na pewno nie za opowiadanie bajek na prawo i lewo! – Rzeźnik ominął swojego pracownika i ruszył dalej. Ten znowu zagrodził mu drogę.

- Widziałem go jakże Boga i siebie kocham! Wracałem do miasta po pańskim zleceniu i widziałem... Przeleciał nad lasem! Gdy tylko go ujrzałem z lasu dobiegło wycie wilków, ptaki odleciały z drzew... To też mi się przywidziało?! – Łysy mężczyzna przysunął się do swojego szefa z przerażoną miną, zupełnie jakby zobaczył diabła. Rzeźnik patrzył się na niego przez pewien czas zdezorientowany. Nagle parsknął ironicznie śmiechem i odepchnął rozmówcę od siebie.

- Skoro nadal masz zamiar się wydurniać to idź pracować gdzie indziej! Jeżeli nie? – Rzucił w niego workiem przez co biedak o mało się nie wywrócił – Bierz świniaka i go obrób!

- A... A pan?! Szefie...- Łysy pracownik spojrzał na pracodawcę zdezorientowany próbując pewniej złapać martwego świniaka.

- Ja muszę coś jeszcze załatwić... Leć już! – Odwrócił go i popchnął przed siebie prawie go nie wywracając na ziemię.

- T - Tak jest! – Popędził co sił w nogach. Rzeźnik spojrzał w niebo lekko zdenerwowany i ruszył w przeciwną stronę. John przyglądał się zaciekawiony całej rozmowie. Nic nie mówiąc, nic nie myśląc chwycił rączki wózka i nadal przyglądając się raz jednemu raz drugiemu ruszył w stronę domu...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania