Zemsta smoka (reboot) - Rozdział 7,5

Zemsta Smoka - Rozdział 7,5

 

Ciemne chmury zasłaniały jasny księżyc. Czarna sadza unosiła się na niebie. Miasto prawie zrównane z ziemią. Nie wiadomo ile czasu minęło od wylądowania ostatniego smoka. Ponad połowa mieszkańców brutalnie zamordowana. Większa część nadal nie została znaleziona...Poszukiwania trwają od parunastu godzin.

 

Obóz medyczny na obrzeżasz miasta

 

Zaraz przed bramą straż Krwawej Róży na około drogi rozstawiła skórzane namioty, po środku drewniane stoły z narzędziami medycznymi, bronami i zbrojami. Po całym terenie pośpiesznie przebiegali żołnierscy medycy wyspecjalizowani w anatomii człowieka. Ci ludzie nie nosili zbroi jak każdy inny rycerz.. Mieli zwykłą, lekką kolczugę, a na nią założony długi, biały fartuch... Na dłoniach mieli sterylizowane rękawiczki, niektóre już upaćkane krwią...

Pod każdym parometrowym namiotem stało parę łóżek. Na tych łóżkach leżeli poranieni ludzie. Rozchodził się jęk bólu, płacz po stracie. Medycy próbowali uspokoić ich słowami, jednak to jedynie bardziej ich niepokoiło. Niektórzy mieli zabandażowaną głowę, inni krwawiący bark z brakującym ramieniem.

Na teren wszedł wysoki i szczupły człowiek odziany w lekką kolczugę, oraz dolną część zbroi rycerskiej. Przy pasie spoczywał długi miecz. Mężczyzna zatrzymał się z założonymi rękoma za plecy. Widząc ten cały bałagan pokręcił przecząco głową.

Przechodzący medyk widząc tego człowieka zatrzymał się i zasalutował – Kapitanie!

Człowiek skinął głową. – Jak przebiegają poszukiwania?

- Według ostatnich wiadomości udało się znaleźć kolejnych dwudziestu ocalałych. Połowa z nich jest ciężko ranna. Nie znamy ich dokładny stan.

- Rozumiem...

Medyk przez chwile milczał opuszczając z mała wzrok... W końcu spojrzał na rozmówcę - Poza tym zmuszeni jesteśmy prosić o pozwolenie założenia nowego obozu. Ten jest zapełniony.. Nie będziemy mieli jak zająć się nowo przybyłymi cywilami.

- Nie mamy czasu i środków na rozbicie kolejnych namiotów... Dobrze o tym wiecie żołnierzu. – Stwierdził chłodną powagą.

- Jak przybędą cywile nie będziemy mieli jak im pomóc na czas. Bez tego możemy mieć dodatkowe, niepotrzebne straty. W imieniu całego oddziału prosimy o...

- Nie ma mowy! – Kapitan stracił cierpliwość – Ludzi ze stanem stabilnym proszę odesłać!

- Ale... – Medyk zacisnął pięść – Gdzie?! Gdzie mamy ich odesłać? W mieście panuje piekło! Jak ich tam wyślemy nie przeżyją!

- Przynajmniej będziemy mieli mniej do leczenia... – Przytaknął podwładnemu.

- Kapitan nie mówi poważnie! Nie możemy tak zrobić! Jaką przyniesiemy reputacje naszemu bractwu?! – Wskazał palcem na cierpienie za swoimi plecami – Proszę się przyjrzeć! Tylko my możemy pomóc tym ludziom! Przepraszam bardzo ale nie przyjmuję pańskiego zdań.... – Nim zdążył dokończyć wypowiedź dostał silnym ciosem w twarz.

- Nie interesuje mnie zdanie takiego świeżarka jak ty! Oby mi to było ostatni raz! – Chwycił za rękojeść miecza – Albo nie będę się powstrzymywał od nauczenia cię posłuszeństwa!

- P...Przepraszam... – Opuścił wzrok i wymasował policzek.

- Dobrze... Przyjmuję... – Zza bramy zabrzmiały kopyta koni, oraz kroki. Mężczyzna spojrzał za siebie.

Tuzin strażników, niosło dziesięciu nieprzytomnych ludzi, reszta prowadziła dziesięciu tych co byli w stanie chodzić o własnych siłach. Strach i smutek w ich oczach. Ociekające krwią rany. Taki widok nawet w najczarniejszych historiach o wojnie nie był przedstawiany.

- Zajmijcie się nimi... – Odwrócił się i skierował w stronę bramy.

- T... Tak jest...- Medyk zasalutował.

Gdy kapitan doszedł do cywilów, jedna z kobiet z małym chłopcem na ramionach za torowała mu drogę.

- Proszę pana strażnika! Proszę mi pomóc!

- Przepuścić mnie! – Burknął niemiło.

- Błagam! Pomóżcie! Mój mały Krzyś... Słabnie... Słabnie w oczach! Błagam was!. – Pociągnęła go za kolczugę. Mężczyzna odepchnął kobietę od siebie

- Pomoc medyczna zajmie się pani dzieckiem!

Cywile widząc zachowanie mundurowego zaczęli wykrzykiwać, błagać, prosić i nagadywać. Zażarcie podchodzili do kapitana błagając przy tym o pomoc. Każdy zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy jej dostaną i wykrwawią się na śmierć. Straż trzymała ludzi z dala od mężczyzny, który czując się zakłopotany cała sytuacją starał się wycofać. Jedna młoda kobieta wpadła na niego i upadła na kolana.

- Błagam was! Mój ojciec! Odnajdźcie go!

Mężczyzna z wydłubanym lewym okiem i spaloną prawą częścią twarzy chwycił go za ramię – Obiecaliście, że będziecie nas chronić! I co?! Moja córka nie żyje! Moja żona tak samo! Macie honor?!

- Widziałam jak moja matka została rozszarpana!

- Mój syn zaginął! Nikt nie chce mi pomóc!

- Czy wy kiedykolwiek zrobiliście coś dla ludzi?!

- Większości z was nawet nie interesuje nasz los!

Mężczyzna odepchnął od siebie rozgoryczonych ludzi – Odejdźcie! Zrobiliśmy dla was więcej niż myślicie! Nie mamy nakazane poświęcać się w pełni za ludność tego miasta! Staramy się jak możemy! Doceńcie to do jasnej cholery! – Wrzasnął na całą okolicę.

Ta wiadomość jeszcze bardziej rozgoryczyła i wystraszyła mieszkańców. Tak bardzo, że owy człowiek zmuszony był się wycofać by uspokojenie cywilów było w ogóle możliwe.

 

Parę metrów od ulicy Wielkich Królów...

 

Porozwalane budynki w postać tunelu. Zupełnie jakby coś wielkiego tędy przepełzało. Na ziemi ścieżka z trupów. Dowódca oddziału ratunkowego szedł wolnym krokiem wzdłuż wydrążonej drogi z mieczem przygotowanym w dłoni. Nie wiedząc czego się spodziewać ostrożnie stawiał każdy krok starając się robić jak najmniej dźwięku. Po paru metrach zobaczył otwarty teren ich placówki. To co ukazało się jego oczom wprawiło go w osłupienie. Ich potężny pałac teraz był stertą gruzów. Upuścił miecz wytrzeszczając wzrok przed siebie.

- Nie... Nie wierzę... Dotarli... Nawet tutaj... – Spojrzał za siebie, potem ponownie na plac. – Więc... – Zacisnął pięści, zazgrzytał zębami. Chwycił miecz i ruszył pewnym krokiem przed siebie. Z oczami pełnymi nienawiści. Zobaczył na ziemi ślady smoczych łap odciśniętych na popękanej drodze. Prowadziły wprost na ulicę. Poszedł za nimi. Nigdzie nie było ciał? Nagle ślady urwały się. Natomiast dach domu po prawej był wgnieciony.

- Ta bestia kogoś goniła? Czemu smok tak bardzo zainteresował się jedną ofiarą? Z tego co wiemy nie gonią ofiar... Atakują duże skupiska – Pokręcił głową i wbiegł w alejkę. Prowadziły go porozwalane dachówki i wgniecione dachy.

Gdy wyszedł z alejki usłyszał głośny ryk. Wbiegł doń z powrotem wyglądając lekko zza ściany.

Z czarnej mgły wyłonił się człapiący przed siebie Ardur. Za nim szedł drugi.

Jest to rzecz niespotykana w żadnych księgach. Smoki szły jakby na rozkaz. W konkretne miejsce. Ta sytuacja zastanowiła żołnierza. Tak bardzo, że gotów był ruszyć za tymi bestiami do czasu gdy nie usłyszał po drugiej stronie głośnego, rozchodzącego się ryku brzmiącego bardziej jak wycie. Przeszły go zimne dreszcze, które wybiły mu ten pomysł z głowy. Za potworami wyłonił się kolejny. Podobny do nich jednak o wiele bardziej przerażający. Wyższy, o bardziej wyrazistej czerni, kolcach, rogach i łuskach. Człapał ich tempem co jakiś czas wyjąc w ich stronę zupełnie jakby ich ponaglał. Swoim masywnym, naostrzonym ogonem wymachiwał w te i we w te roztrzaskując wszystko o co zahaczył.

Trzy straszydła roztrzaskały zagradzający im dom i ruszyły dalej w nieznanym kierunku. Najstraszniejszy wzbił się w powietrze i wyleciał przed nimi.

Mężczyzna wyszedł z ukrycia uspokajając oddechem bijące, oszalałe serce. Strach zacisnął mu gardło i zabronił nawet oddychać. Dopiero teraz wziął głęboki oddech. Spojrzał na potwory. Chciał iść za nimi. Jednak. Czuł, że musi iść w przeciwną stronę. Posłuchał się instynktu.

Droga była prosta, a pas budynków oddzielający tą ulicę od ulicy Wielkich Królów był roztrzaskany podobnie jak poprzednie. Po przedostaniu się na wskroś domu zobaczył prawdziwy chaos. Dziesiątki ciał jego ludzi brutalnie zabitych, spalonych, porozrzucanych jak śmieci. Domy dziwnie naruszone. Na wprost ulicy oprócz straży leżało trzech cywili. Tak. John, Ola i Piotr.

Dowódca schował ostrze i podbiegł do nich. Piotr leżał z raną ciętą na klatce piersiowej. Dyszał, ale ledwo.

Dalej. W kałuży krwi. Leżała Ola. Z krwawiącą dziurą pod klatką piersiową. Mężczyzna przytknął palce do jej chłodnej szyi.

- Nie żyje... – Powiedział ze smutkiem odrywając palce. Spoglądał na jej twarz lekko uśmiechniętą – Biedne dziecko...- Westchnął. Spojrzał na leżącego jak lalka Johna... Jego twarz była blada, lekko poraniona... Oczy miał zamknięte, podkrążone... Jego ciało zalane było zimnym potem... A obok niego leżał jego miecz... Nie miał żadnej rany na czole, ani w pobliżu nie było żadnego sztyletu.

„Co mu się stało?” - Podszedł do chłopaka. Gdy zauważył ostrze skamieniał.

- Czy to... Nie... – Przyjrzał się mu. Odsunął się parę kroków do tyłu i rozejrzał się. – Muszę wezwać pomoc... – Odwrócił się rzucając na młodego Nortona krótkie spojrzenie kątem oka, po czym wybiegł ile sił w nogach w stronę bramy przed którą znajdował się obóz medyczny.

Jakiś czas później...

 

Dowódca doszedł do obozu. Wezwał wsparcie. Dzięki swojej randze nie został odesłany z kwitkiem, a jego poważny ton zmobilizował ponad dziesięciu ludzi. Poza tym poinformował o zaobserwowanych Ardurach zmierzających w głąb miasta.

Pomoc przybyła na miejsce. Johna i Piotra przetransportowano na noszach, natomiast ciało Oli zostało przeniesione w inne miejsce. Za prośbą miecz Nortona również został zabrany razem z chłopakiem.

Nieznana część miasta. Straż przeszukująca teren zauważyła i zaalarmowała pojawienie się trzech potworów na placu. Razem z nimi pojawiła się też trójka ludzi odpowiedzialna za atak. Niewiele trzeba było by w tamte miejsce zebrali się prawie wszyscy rycerze w mieście. Smoki odstraszały ich pyskami od siebie, wielu z nich zostało zmiażdżonych kłami. Trzej mężczyźni zbliżali się do smoków. Długowłosy mężczyzna szedł przodem. Karzun był z tyłu wspomagając w chodzie zamaskowaną postać, która ledwo trzymała się na nogach. Ciężko oddychała zza maski. Trzymając dłoń na drewnianym nosie łapała każdy oddech.

- Dużo ich... – Długowłosy mężczyzna powiedział pod nosem.

Zanim Karzun zdążył odpowiedzieć zamaskowany mężczyzna odsunął się od niego i dobył kuli, która skierowała swój wzrok w stronę strażników. Błysnęła jasnym światłem, a po chwili wszyscy, którzy byli w jej zasięgu zadygotali i padli na ziemię.

- Ruszamy... – Złapał oddech – Już... – Podszedł do swojego smoka, który jak na rozkaz opuścił łeb by ten mógł się na niego wspiąć.

- Tak jest! – Karzun podbiegł do swojej bestii i zwinnie wskoczył na jej grzbiet. Ostatni z nich wolnym krokiem wsiadł na swojego „wierzchowca”. Wszystkie trzy smoki wzbiły się w powietrze na wysokość ponad czarne chmury.

Księżyc powoli chował się za horyzont. Słońce wyłaniało się leniwie. Czarne obłoki rozeszły się po nieboskłonie. Zastąpiły je burzowe chmury, z których spadł ciężki, rzęsisty deszcz...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania