Zemsta smoka (reboot) - Rozdział 8

*************************************************

Proszę! kolejny rozdział... nie wiem po co ja to wstawiam

*************************************************

 

Zemsta Smoka - Rozdział 8 - Żałoba

 

To wszystko wydarzyło się dwa lata temu. Przez dwa lata miasto Norvin zmuszone było zacząć niemalże wszystko od podstaw. Minęły dwa lata od najazdu tajemniczych istot, oraz deszczu, który padając przez tydzień bez chwili przerwy zmył krew i ugasił ogień. Ludzie powiadają, że były to tak na prawdę łzy aniołów opłakujących ofiary... Po tym tygodniu jednostki Krwawej Róży zmobilizowały się by przeszukać ponownie cały teren miasta... Po trzech dniach odnaleziono ponad sto pięćdziesiąt ciał, przy czym niektóre z nich nie zostały odnalezione całe. Oprócz tego znaleziono sześćdziesiąt rannych ocalałych. Wszyscy zostali przewiezieni do założonych za prośbą wyższych rangą żołnierzy obozów medycznych, jednak mimo wszystko nie zdołały pomieścić wszystkich pacjentów przez co ponad dwadzieścia z nich umarło z wykrwawienia, czy zatrucia... Martwe ciała zostały przewiezione do oddzielnego obozu, gdzie zostały zidentyfikowane, po czym skremowane jedno na drugim... W tej stercie było również ciało Aleksandry Daren... Ludzie, którzy byli w stanie chodzić chcieli za wszelką cenę być na miejscu podczas kremowania... Straże nie chcieli wpuścić cywilów jednak pod ich naporem zgodzili się.

 

W około paleniska zgromadziło się setek ludzi. Roznosił się płacz, szlochanie, smutek, żałość. Wiele osób chciało dosłownie wejść w ogień nie mogąc pogodzić się z tym co się stało. Straże zmuszeni byli siła odpychać ludzi przynajmniej cztery metry od ognia. W całym harmidrze stała jedna osoba. Jeden chłopak, któremu jako jedynemu pozwolono wejść z mieczem zarzuconym na plecy. Chłopak, który stał nieruchomo przez cały czas wpatrując się nieobecnymi, przekrwionymi i zmęczonymi już od płaczu oczami w żarzący się ogień, Przepychany przez innych stał nadal w miejscu nie spuszczając zeń wzroku.

 

Miasto było niemalże zrównane z ziemią. Zabudowany teren zwęził się niemalże tylko do jednej strony rzeki pozostawiając ogromną liczbę ludzi bez dachu nad głową. Wiele poszkodowanych po wyzdrowieniu tak na prawdę nie miało gdzie wrócić. Ci co nie mieli domu zmuszeni byli żyć na ulicy błagać o każdą złamaną monetę na chleb. Nikt ze straży nawet nie splunął w ich stronę. Większości nie obchodził ich los. Tylko nie liczni okazali im współczucie. Po zakończeniu poszukiwań rozpoczęto operację odnalezienia Karola Nortona wraz z jego żoną, którego ciała nie zostało odnalezione, jednak po roku porzucono poszukiwania uznając ich za zaginionych, lub martwych.

 

Przez kolejny rok żałoba minęła, a ludzie z trudem przełknęli smutek i zmobilizowali się do pracy, nie mając gdzie indziej iść. Bez Karola jako nie tylko architekta ale i tak naprawdę też zarządcy miasta to miejsce zajął przedwcześnie jego syn, który z własnej woli, wziął na siebie wszystkie obowiązki tego stanowiska.

 

Większość mieszkańców pogodziła się ze stratą najbliższych. Prawie wszyscy. Jest jedna osoba, która mimo pracy bez wytchnienia nie potrafi o tym zapomnieć. Osoba, która straciła ojca, matkę, oraz ukochaną tego jednego dnia. Osoba, która została sama.

 

John wraz z najbardziej utalentowanymi , oraz najbardziej zaufanymi ludźmi rozpoczął próbę odbudowy miasta będąc jedną z ważniejszych osób, oraz kimś kogo zdanie jest kluczowe. Pracował od wczesnego rana do późna poświęcając jej całą swoją uwagę. Ale to nie tylko przez to, że zależało mu na podniesieniu się jego rodzinnego miasta, jednak przez to też. Najbardziej chciał zagłuszyć swój smutek oddając się architekturze, którą kiedyś nie potrafił się choćby zainteresować. Przed utworzeniem tak zwanego „Rządu" przesiedział dniami i nocami nad książkami swojego ojca na temat architektury, gospodarki i przedsiębiorstwa.

 

Norton od długiego czasu nie spędza wolnych chwil jak kiedyś. Dawniej całe dnie spacerował i rozmarzał. Myślał o tym co będzie w przyszłości, lub po prostu podziwiał piękno przyrody. Teraz jest inaczej. Teraz po powrocie do domu. Domu, który przez całe dwa lata wygląda tak jak wyglądał w dniu ataku. Tak samo zniszczony wewnątrz. Po powrocie do domu idzie na górne piętro, musi spojrzeć kątem oka na zawsze szeroko otwarty pokój z którego wylatywało zimne, zakurzone powietrze. Otwierał drzwi do swojego pokoju. Tak samo przystrojonego jak kiedyś jedynie teraz pokrytego kurzem. To same jednoosobowe łózko po lewej stronie od drewnianych drzwi wejściowych, nawet z tą samą pościelą.

 

Ta sama komoda stojąca tuż obok drzwi, te same zdjęcia nań. Pierwsze obramowane zdobioną kwiatami ramką przedstawiające Johna w wieku zaledwie parę miesięcy, kiedy postawił pierwsze chwiejne kroki.

 

Na drugim Karol odziany w długi, czarny płaszcza, kamizelkę i ciemne spodnie, razem z Elie pięknie przystrojoną białą suknią odsłaniającą ramiona i łabędzią szyję trzymającą na kolanach swojego trzy letniego syna zapatrzonego ciekawskimi oczami w prosty obiektyw. Kolejne.

 

I jednocześnie najważniejsze dla Nortona zdjęcie. Zdjęcie, które zostało dla niego jedyną pamiątką... Zdjęcie jego i Oli ze szczęściem spoglądających w obiektyw. Oboje mieli po trzynaście lat. Oboje ubrani jak zawsze. Ola lewym ramieniem zawiesiła się Johnowi na szyi, a drugą dłonią przekazała znak pokoju. Chłopak z lekkim rumieńcem uśmiechał się szeroko, trzymając Olę za dłoń spoczywającą na jego barku. W tle szkoła, duża i pokaźna. Z dwiema wieżami od frontowej strony, balkonem nad drzwiami i mnóstwem okien. W około dęby i brzozy, których korony były w trakcie tańca z wiatrem. Zawsze gdy John na nie spojrzy czuje napływający żal do jego serca.

 

Dalej zdjęcie zrobione niedawno. Zaledwie rok temu. W chwili kiedy chłopak stał się pełnoletni. By mógł uczestniczyć w czymkolwiek związanym ze sprawami miasta musiał wyrobić dowód potwierdzający jego wiek. Zrobiono mu dwa zdjęcia.. Jedno trafiło do dowodu, a drugie trafiło tu. Przystrojone czarną ramką przedstawiające Johna stojącego i patrzącego się wprost do obiektywu... Jego oczy były sine, podkrążone, zmęczone, puste... Brwi zmarszczone groźnie. Jego długa grzywka opadała na jego prawe oko prawie całe je zasłaniając. Jego usta ułożone były bez emocji, lekko otwarte... Ubrany był w codzienną zieloną koszulę. Tło za nim pokrywał szary kolor...

 

Nad komodą wisiał obraz sięgający od ściany do zdjęć, oraz przez całą długość mebla. Było to malownicze dzieło gęstego lasu liściastego przeciętego rześkim strumieniem rzeki, a wszystko ogrzewane było jasnymi promieniami słońca przebijającymi się korony drzew, oraz niebieski nieboskłon pokryty puchatymi chmurami. Nieznany był autor, wiadomo jedynie, że obraz powstał jeszcze za czasów gdy Kakaron nie było rozbite na siedem miast, to co wisi w pokoju Johna to zaledwie jedna z wielu przemalowanych kopii. Położenie oryginału jest nieznane.

 

Na podłodze rozchodził się wełniany dywan przedstawiający kwiecistą łąkę obramowaną splątanymi różami. Sięgał on od ściany do drzwi nie dochodził jednak do komody. Po prawej stronie stała stara skrzynia pokryta kurzem drewniana z metalowymi obróbkami, sięgająca Johnowi do pasa. Zamknięta byłą na klucz, który leżał nań. Wewnątrz skrzyni były stare zabawki, listy, obrazy, ubrania. Wszystko co kiedyś było potrzebne, a teraz jedynie byłoby przerzucane z kąta w kąt. Chłopak nie zaglądał tam od bardzo, bardzo dawna. Pierwszy raz była otworzona gdy miał piętnaście lat. Nad łóżkiem światło dzienne do tego zwykle ciemnego i ponurego pokoju wpuszczało okno w drewnianej ramie.

 

Tego dnia chłopak leżał na łóżku wpatrzony w sufit z rękoma opierającymi głowę. Otoczony świszczącą w uszach ciszą zagłuszaną jedynie cichym dźwiękiem palącej się świecy stojącej na komodzie, oraz ciche bzyczenie muchy okrążającej płomień. John tylko podczas dnia był w duchem w tym świecie. Gdy tylko wszedł do domu popadał w melancholię wracając do szczęśliwych, sielankowych dni, które przemijały dwa lata temu. Wracał do chwil spędzonych z Olą czując się tak jakby wydarzyły się zaledwie wczoraj. Wiele myśli krążyło w jego głowie, wiele pytań nie dawało mu spokoju, nie licząc już tego z czym musi mierzyć się teraz. Jedna rzecz jednak doprowadzała go do szaleństwa... Rzecz, której był świadom od tamtego dnia aż do teraz... Przez ten jeden fakt wspomnienia momentami bywały bolesne niczym ostry nóż wbijany powoli w serce.

 

Norton spojrzał na swoją rękę. Nie była już sina, jednak czasem odczuwał w niej dziwne dreszcze. Zamyślony wzrok zatrzymał się na trzech bliznach na nadgarstku, oraz na dwóch na ramieniu. Pokręcił głową i zabrał dłoń jak najdalej od swoich zirytowanych oczu.

 

Pozwolił swoim wspomnieniom zabrać siebie razem z nimi. Do wzgórza obok miasta, w słoneczny, letni dzień. Słońce zmierzało ku horyzontowi. Johnatan i Aleksandra zmęczeniu po całym dniu, oraz zirytowani kolejnym reprymendom ze strony ich rodziców jak i straży jak zawsze uciekli tam gdzie nikt im niczego nie nakazywał, do ich małego świata. Oboje siedzieli pod drzewem delektując się chłodnym, pieszczotliwym powiewem wiatru muskającym ich twarze, oraz rozwiewającym włosy. John ubrany w swoją ulubioną zieloną koszulę i spodnie, a Ola w białą suknię sięgającą jej do kolan z przystrojonymi falbankami ramionami, oraz dekoltem. Nie mogąc się nagadać na temat tego co dzisiaj zrobili, na temat przeszłości, jak i planów na następny dzień. John nie pamiętał dokładnie o czym były te rozmowy, jednak jedną rzecz pamiętał dokładnie. Po długim okresie ciszy chłopak zorientował się, że Ola od pewnego czasu sieci zwinięta w kłębek spoglądając zamyślonymi oczami w stronę rozświetlonego miasta.

 

- Ola? – Powiedział niepewnie przybliżając się do niej, oraz kładąc dłoń na jej ramieniu – O czym myślisz?

 

Milczała chowając brodę między kolana. Norton milczał razem z nią czekając cierpliwie, aż ona sama zdecyduje się mu o tym powiedzieć.

 

- Jak uważasz... Czy ludzie daliby radę żyć bez sprawiania bólu innym? – Powiedziała po chwili nie spuszczając oczu z widoku miasta.

 

- Co masz na myśli? – Spytał spokojnie.

 

- Odpowiedz... – Powiedziała cicho.

 

John spojrzał w dół zastanawiając się jak mógłby odpowiedzieć na to pytanie. – Nie mam pojęcia... Ludzie od zawsze ranili siebie nawzajem. I niestety zawsze będą.

 

Z jej zamkniętych ust zabrzmiało lekkie „Hm". Po chwili dodała – Mam dość patrzenia na zło... Patrzenia na cierpienie. Nie znoszę przechodzić obok potrzebujących i nie móc im pomóc. Nie chcę już żyć w świecie pełnym nienawiści.

 

John milczał patrząc na nią.

 

- Zawsze. – Kontynuowała po przeczekaniu chwili na odpowiedź Nortona – Zawsze lubię tutaj przychodzić by o tym zapomnieć. By nie myśleć o tym. Zawsze widok natury. Piękna. Przyrody daje mi wiarę..– Spojrzała na niego – Że ten świat ma w sobie jeszcze trochę dobroci.

 

- Ze strony natury owszem. Ale ze strony ludzi – Chłopak dodał po chwili.

 

- Są też ludzie dobrzy. Wiem to. Tacy, którzy wolą dawać niż brać...

 

- Nie jest ich dużo. – Przerwał jej.

 

- Wiem o tym. – Mruknęła pod nosem.

 

- A jak już. Środowisko szybko ich zmieni...

 

- Tak sądzisz? – Spojrzała na niego zmartwionymi i zamyślonymi oczami.

 

- Wszystko się zmienia.

 

- Hm. – Dziewczyna po chwili namysłu uśmiechnęła się i chwyciła Johna za rękaw. Gdy ten na nią spojrzał zamknęła oczy uśmiechając się niewinnie – To obiecajmy sobie coś.

 

- Co takiego? – Chłopak spojrzał najpierw na jej dłoń ściskającą jego rękaw a potem na jej uśmiechniętą twarz.

 

- Nie wszystko musi się zmieniać. My nie musimy! Obiecajmy to sobie...

 

Norton zrobił wielkie oczy.

 

- Obiecajmy sobie, że nie ważne co się stanie ten świat nie zmieni ani mnie ani ciebie!

 

- Uważasz, że to jest możliwe? – Powiedział zasmucony.

 

- Jak obiecamy sobie, to przynajmniej będziemy się starać by stało się to możliwe.- Powiedziała nie przestając się uśmiechać.

 

Chłopak spojrzał jej w oczy. Ujrzał w nich nadzieję i radość. Uśmiechnął się lekko i skinął głową – Obiecuję. – Opuścił głowę przymykając oczy.

 

- Też obiecuję! – Powiedziała i zachichotała pod nosem. Przysunęła się do chłopaka i delikatnie musnęła jego usta słodkim pocałunkiem. Chłopak spojrzał na nią zawstydzony, na co Ola jedynie się uśmiechnęła. John dotknął jej policzka głaszcząc ją koniuszkami palców, przysunął się do niej składając czule na jej ustach pocałunek pieczętujący ich obietnicę.

 

Ze snu wybudziło go głośne stukanie w drzwi.. John otworzył oczy zalany potem... Podniósł się gwałtownie siadając na łóżku. Przetarł dłonią twarz i ułożył roztrzepane włosy.

 

- Jezu... Kto znowu... – Powiedział między palcami dłoni.

 

Ponownie zabrzmiało pukanie, a bardziej walenie w drzwi..

 

- Idę! Spokojnie. – Wstał na równe nogi, zszedł na parter przelatując oczami po zniszczonym salonie...

 

„Powinienem wreszcie tutaj wyremontować" – Pomyślał i ruszył do drzwi. Gdy tylko otworzył, Piotr będący o wiele masywniejszy niż wcześniej, jego włosy były dłuższe sięgające do talii, były siwsze i spięte niedbale w kucyk wszedł mu do salony zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć.

 

- Witaj Johnatan... – Powiedział chłodno.

 

John stał w miejscu przez chwilę zanim spojrzał w stronę mężczyzny – Czego znowu chcecie?

 

- My? – Powiedział ironicznie.

 

- Tak wy... – Zamknął drzwi i odwrócił się w jego stronę. – Przez dwa lata nie odwiedzałeś mnie dla gościny... Nie spodziewam się, że teraz też...

 

- Zważaj na słowa chłopcze... Może i jesteś już dorosły, ale ja nada jestem starszy... – Piotr powiedział spokojnym głosem.

 

- Oj daj mi spokój... – John poprawił dłonią swoją długą grzywkę.

 

Piotr z założonymi rękoma za plecy przechodził się po salonie. - Widzę, że nadal niczego tutaj nie zmieniłeś – Spojrzał na Nortona. – Nie możesz wynająć kogoś kto by zrobił ci tutaj porządek?

 

- Nie miałem czasu... – Powiedział cicho. Przetarł dłońmi twarz i usiadł na krześle.

 

- Nie miałeś? Czym niby jesteś tak zajęty... Siedzeniem tutaj całymi dniami, w duchocie i ciemnościach?

 

John milczał.

 

- Weź się w garść zanim stoczysz się na dno! Zamiast się użalać nad swoją słabością! –Powiedział złośliwie - Zacznij w końcu coś robić! – Jego ton się podwyższył, prawie krzyczał - Mamy miasto do odbudowania, a ty jedyne co umiesz robić to płakać w poduszkę! – Machnął otwartą dłonią jakby chciał przeciąć powietrze.

 

- Dość. – John wstał z krzesła – Nie przyszedłeś tutaj prawić mi kazania... Powiedz o co chodzi...

 

- Owszem. Nie przyszedłem. – Westchnął poprawiając swoje opadające włosy na czoło. – Rząd prosił bym ciebie przyprowadził.

 

- Rząd. – Norton spojrzał zdziwiony i zmęczony zarazem. Odwrócił się tyłem do mężczyzny – Odmawiam!

 

- Co?! Jak to odmawiasz? – Piotr ścisnął pięść.

 

- Odmawiam. – Założył ręce na pierś - Powiedziałem jasno i wyraźnie, że na dzisiaj spotkanie zakończone.

 

- Powiedziałeś, że dla ciebie zakończone... Znowu przekładasz swoje troski ponad obowiązki?

 

- Są powody dlaczego wyszedłem wcześniej i ty dobrze wiesz jakie... – Pociągnął nosem.

 

- Co to za brak subordynacji i niedojrzałość... – Mężczyzna podszedł do Johna – Zdajesz sobie sprawę, że na własne życzenie wziąłeś na siebie losy całego miasta prawda?

 

- Zdaję Piotrze... – John powiedział z ironią.

 

- Zamiast skupić się na pracy ty zachowujesz się jak rozkapryszony dzieciak! – Chwycił go za kołnierz koszuli – Jeżeli masz tak się zachowywać opuść Rząd, a na twoje miejsce wejdzie ktoś bardziej kompetentny.

 

- Robię co mogę by utrzymać to w ryzach! A ty co? Jedyne co robisz to krytykujesz mnie na każdym kroku!

 

- Irytuje mnie twoje dziecinne podejście dzieciaku! Gdyby twój ojciec widział co wyczyniasz nigdy nie próbowałby choćby pomyśleć o przekazaniu ci swojego stanowiska!

 

John skamieniał słysząc to zdanie... Zrobił wielkie oczy, a źrenice znacznie zwężały. Nastała niezręczna cisza przerywana jedynie płomieniami świec, oraz nerwowym sapaniem Piotra. Norton opuścił głowę i nic nie powiedział. Mężczyzna widząc to puścił jego koszulę.

 

- Idziemy. Czekają na nas. – Piotr przytknął pięść do ust i zakasłał. Bierz płaszcz i choć – Powiedział i wyszedł z domu na zewnątrz.

 

John stał w miejscu przez chwilę spoglądając na drewnianą podłogę. – Tato... – Spojrzał na swoje dłonie. – Co mam zrobić? – Spojrzał na ciemnobrązowy płaszcz spoczywający na wieszaku na klatce schodowej... Owe ubranie było jakby mundurem uczestników Rządu, szyte na zamówienie ze specjalnego materiału zakupionego jedynie z miasta Corvin. Długi płaszcz sięgający do kolan, grubo wyszywany przy skrajach. Kołnierz był długi, szeroki, przypinany ciemnymi guzikami. Po lewej stronie zdobiony podobnymi, ale mniejszymi guzikami, aż do samego dołu.

 

Chwyciwszy płaszcz zarzucił go na siebie nie zapinając żadnego guzika. Przetarł palcami oczy i wyszedł z domu mrużąc je od jasnego światła słonecznego.

 

- No w końcu – Piotr czekał opierając się o dom z dymiącym papierosem w ustach. Ręce miał założone na klatce piersiowej, a jednym butem wspierał się o ścianę.

 

- Mówiłem ci byś nie palił... – John odsunął się od dymu unoszącego się w powietrzu.

 

Piotr westchnął – Tia.Też sobie to mówiłem... – Odepchnął się od ściany, włożył ręce do kieszeni płaszcza i ruszył prostą drogą – Nie podziałało... Twoje prośby chyba też nic nie dadzą.

 

- No dobrze... Tylko mówię. Jezu. – John podrapał się po głowie, założył ręce za plecy i ruszył za Piotrem.

 

Obaj szli w milczeniu; Piotr pierwszy, John zaraz za nim. Przez wyniszczoną ulicę. Co drugi dom w około był obłożony rusztowaniami, wykreślony drewnianym szkieletem dachów. Rozbrzmiewał dźwięk uderzania młotkiem o deski, cięcia drewna, rozmowy robotników, oraz ogólny uliczny zgiełk przechodzących ludzi. Te dźwięki tak bardzo kojarzyły się Johnowi z czasów, kiedy wszystko było... Prostsze? Ludzi było mniej. O wiele mniej. Wiele ulic było po prostu pustych. Ludzie zajęci pracą w domu lub poza nim. Rozchodził się również łapiący za serce głos żebrzących kobiet z dziećmi przyciśniętymi do piersi. Wyciągały rękę do każdego przechodnia prosząc choćby o jedną monetę na chleb. Każdy omijał ich szybszym krokiem. Piotr przeszedł obok jednej starszej kobiety nawet nie rzucając na nią wzorkiem, mimo że ta dosłownie błagała go o uwagę. John słysząc jej słowa skierowane w jego stronę zatrzymał się w miejscu. Piotr stanął i spojrzał na chłopaka, który wyciągnął z kieszeni swojego płaszcza garść miedziaków i wysypał na dłonie kobiety.

 

John zawsze brał ze sobą pieniądze, nie tylko by coś kupić, ale w razie takich właśnie sytuacji.

 

- Dziękuję ci panie! – Ścisnęła pieniądze w dłoni jak najmocniej potrafiła. Spojrzała na dziecko śpiące w jej ramionach – Widzisz Krzysiu? W końcu możemy iść spać najedzeni.

 

Gdy chłopak usłyszał to imię pobladł, jego serce mocniej zabiło, a oczy się zaszkliły. Odsunął się kawałek od kobiety udając uśmiech gdy ta się na niego spojrzała.

 

„Może to zbieżność imion ale..." – Spojrzał na nią kątem oka. Pokręcił głową i warknął pod nosem,

 

Piotr westchnął i spojrzał na ustawienie słońca na niebie – Pośpiesz się! Nie mamy całego dnia!

 

- Co? – Odwrócił się zdezorientowany na mężczyznę – O... Idę Idę. – Ostatni raz spojrzał na uradowaną kobietę i ruszył za Piotrem.

 

- Nie wyciągniesz ich z ulicy rozdając jedynie miedziaki wiesz o tym? – Powiedział do Johna wzrok nadal trzymając skupiony na drodze.

 

- Wiem. – Powiedział chowając dłonie do kieszeni – Ale nie umiem przejść obok tego tak po prostu...

 

- Miękki jesteś! – Piotr spojrzał kątem oka na Johna – Poza tym nie wiem czy to jest tak pomocne...

 

- Co masz na myśli?

 

- Uważasz, że jak dasz żebrakowi pieniądze to nikt go nie okradnie? Jest łatwym celem.

 

- To mam pozwolić im umrzeć z głodu? – John wskazał palcem na kobietę znikającą w tłumie – Nie zrozumiesz tego, ale czuję się odpowiedzialny za tą dwójkę.

 

- Jak uważasz. – Westchnął – Słuchaj... Rozumiem czemu wcześniej zakończyłeś spotkanie wcześniej, nie myśl że nie.

 

- Wiesz? – John lekko się uśmiechnął.

 

- Sam nie pałam do tych ludzi zbyt dużą sympatią... Ale. Sam ich wybrałeś. Teraz musisz za to płacić.

 

- Wiem.

 

- Poza tym wybieranie z tłumu tych co najgłośniej krzyczą nie jest dobrym sposobem...

 

- Nie mamy wyboru. Potrzebujemy ludzi, a ci są dla mnie najbardziej wiarygodni i zdesperowani.

 

- Obyś wiedział co robisz Johnatan. – Oboje zatrzymali się przed pokaźnym budynkiem będącym ślepą uliczką. Był znacznie wyższy od innych domów, jego spiczasty dach piętrzył się ładnych parę metrów ponad resztę dachów. Różnił się kolorem od innych... Był szary, u podstawy obłożony był potężnymi kamieniami, innymi od tych przy innych budowlach. Przed nimi czekała zamknięta, drewniana, w pół okrągła para masywnych drzwi, a po lewej i prawej stronie długie okna obłożone grubszą warstwą kamienia.

 

John zapatrzył się na szczyt dachu, zza którego przebijały się promienie ukrytego za nim słońca. Nie mógł się nadziwić, że w miejscu gdzie dwa lata temu stał plac zabaw dzisiaj piętrzy się ta oto budowla. Trochę to było dla niego przykre. Dzieci nigdy tak bardzo nie potrzebowały beztroski jak teraz... Piotr uderzył go dłonią w plecy.

 

- No co tak sterczysz Norton? Wchodzisz czy nie? – John spojrzał na niego zirytowany - Czekają na ciebie z ogromną niecierpliwością.

 

- Ej... Powiesz mi wreszcie czego chcą? – Chłopak zmarszczył brwi.

 

- Czego chcą? Tego czego zawsze. Ochrzanić cię! – Piotr szybkim ruchem strzelił Johna dłonią w tył głowy i ruszył w stronę drzwi.

 

- O matko. – Norton powiedział do siebie łapiąc się za głowę – To będzie długi dzień.

 

Długowłosy mężczyzna otworzył na szerokość drzwi robiąc przeciąg rozwiewający jego włosy. John mrugnął odruchowo oczami od trzasku drzwi o ścianę.

 

- Panowie. – Powiedział głośno po czym wskazał Nortona dłonią – Oto prowadzący Rząd w mieście Norvin syn Karola Nortona, pan Johnatan Norton!

 

Chłopak stał w miejscu patrząc jak spod byka na towarzysza, który uśmiechnął się zgryźliwie i zagłębił się w budynek. Norton westchnął głośno, poprawił fryzurę i również wszedł do środka...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania