Zemsta smoka (reboot) - Rozdział 6

Zemsta Smoka - Rozdział 6 - Kim jesteś cz 1.

 

Od pojawienia się Nocnych Demonów minęło zaledwie parę godzin. Dla każdego te godziny trwają wieczność. Oddział północny, południowy wschodni nadal nie złożył raportu generałowi o przebiegu ich zdania. Liczba ofiar rosła, smoki człapały po mieście pożerając każdego człowieka jakiego zobaczyły, włącznie z prowokującymi ich do walki żołnierzami. Z oddziału zachodniego przeżyła tylko jedna osoba – żołnierz, który był odpowiedzialny za odprowadzenie cywilów... Reszta jego kompanów niestety trafiła w szpony Ardura.

Po wszystkich ulicach oprócz oddziałów mających na celu obronę ludności cywilnej rozpierzchły się również liczne, trzy osobowe oddziały składające się z najlepiej wyszkolonych wojowników z Bractwa Krwawej Róży. Ich misją było wytropienie i unieszkodliwienie tajemniczych dwóch mężczyzn, pod których władzą są owe bestie... Jednak jest jeszcze jedna przerażająca rzecz... Wielokrotnie na niebie została zauważona dziwna postura, oraz wielokrotnie zabrzmiał nieznany ryk... Każdy z oprawców słysząc ten dźwięk porzucał to co robił i ruszał w nieznane miejsce....

Generał spoglądał na niebo przez pewien czasu wytężając wzrok. Chciał dopatrzeć się tego co wcześniej rzuciło mu się w oczy.

„Czy to jest to o czym ostrzegałeś?” – Zadał sobie pytanie. Opuścił swój hełm, chwycił za rękojeść i z głośnym świstem wydobył odbijające światło żarłocznego ognia ostrze z pochwy. „Jeśli tak... To co teraz nas spotkało... To zaledwie mała część...” – Zrobił krok przed siebie, gdy nagle usłyszał głośny, długi ryk za swoimi plecami. Odwrócił się i wystraszony wybiegł w tamtą stronę.

 

Ulica Wielkiej Magdaleny dziesięć metrów od domu rodzinnego Nortonów.

 

Grupa składająca się z trzech żołnierzy biegła między budynkami. Ich struktura wyglądała tak jakby miały się za niedługo zawalić. Ich skumulowane kroki odbijane echem, aż do spiczastych dachów przerwał spokojny, rytmiczny dźwięk butów. Wszyscy zatrzymali się gdy zobaczyli w cieniu nocy postać ubraną na czarno z nałożonym kapturem. Z ciemności widniał odbijający światło miecz trzymany silnie w ręku. To był ten sam człowiek, którego zobaczył John parę godzin temu...

Strażnicy stali w miejscu wpatrując się przerażeni na osobnika. Środkowy mężczyzna cmoknął zirytowany – Ej! Stać! – Nie dostał odpowiedzi. Postać nadal wolnym krokiem szła w ich stronę. Strażnik pokręcił głową, reszta patrzyła przed siebie – Stać mówię! – Wskazał go mieczem. – Stój! To rozkaz! W imieniu K ..Krwawej Róży...

Mężczyzna wyszedł z cienia na światło. Przeszył ich w milczeniu przenikliwym, zimnym spojrzeniem błękitnych oczu wyłaniających się spod kaptura.

- Kim jesteś?! – Strażnik po lewej krzyknął przysuwając się krok do przodu. – Odpowiedziała mu grobowa cisza zakłócana odgłosami chaosu w tle.

- Kim jesteś?! Masz rozkaz odpowiedzieć! – Mężczyzna po środku nie opuszczał miecza.

Tajemnicza osoba opuściła na chwilę wzrok, po czym ponownie na nich spojrzała. – Zejdźcie mi z drogi...

- T ...Ty! Jak śmiesz się tak odzywać?! Odpowiedz na pytanie!

- Moje imię nie jest ważne... Moje istnienie tak samo... I tak jestem martwy dla was... Zejdźcie mi z drogi szczury... Nie chcecie mnie zdenerwować... Dobrze o tym wiem... – Powiedział niskim i przeraźliwym tonem, który wywołał u rozmówców trwogę tak dużą, że odsunęli się od niego o dwa kroki odwracając głowy za opcjonalną drogą ucieczki. Zakapturzona postać widząc to kontynuowała swój marsz w ich stronę. – Jeżeli teraz dacie mi przejść odpuszczę wam te nędzne życia.

Strażnicy po bokach wyglądali jakby szykowali nogi do ucieczki. Już mieli odwrócić się i wyjść z ulicy, gdy środkowy uniósł rękę przed ich twarzami. – Nie toleruję tchórzostwa! Nigdy nie tolerowałem! Jeżeli chcecie uciec, dla mnie będziecie martwi! – Spojrzał na nich kątem oka. Chwycił miecz obiema rękoma i zacisnął zęby. – To ty nim jesteś?

Spod kaptura zabrzmiało chrząknięcie.

- To ty jesteś jednym z tych ludzi. To ty sprowadziłeś na nas katastrofę?! Jak śmiałeś?! Jak śmiałeś doprowadzić do śmierci tylu istnień?

- Ich życia nie są ważne. Każdy wyższy cel wymaga poświęcenia. Tak samo jak teraz. Prędzej czy później ludzie zrozumieją, w jak wielkiej niewiedzy tkwili. – Mężczyzna szedł przed siebie ze wzrokiem skierowanym za strażnikami. – Powtarzam ostatni raz odejdźcie. A puszczę was wolno.

- Jak śmiesz rozkazywać dumnym żołnierzom?! Służymy tylko Królowi. On zlecił nam obronę tego miasta! Poświęcę za nie nawet życie! – Zacisnął pięść na rękojeści.

- Skoro takie jest twoje życzenie.. Mogę je spełnić. – Powiedział chłodno.

Strażnik warknął pod nosem. Wystrzelił przed siebie wystawiając miecz za plecy. Nagle zabrzmiał świst rozchodzący się po całej okolicy. Zakapturzony mężczyzna nie stał tam gdzie go widziano. W jednej chwili znalazł się za szarżującym rycerzem, który stał w miejscu jak skamieniały z wytrzeszczonymi oczami. Miecz mężczyzny ociekał krwią. Żołnierze nadal stojący w jednym miejscu patrzyli z niedowierzaniem. Zakapturzona postać otworzyła oczy i spojrzała przed siebie – Trzeba było odpuścić jak miałeś okazje. – Zbroja mężczyzny otworzyła się razem z klatką piersiową z której siknęła krew, biedak padł martwy na ziemię.

- Roland! – Oboje krzyknęli chórem. Spojrzeli przerażeni na zabójcę ich towarzysza.

- Czym... Ty jesteś? – Członek Krwawej Róży uniósł broń na wysokość oczu.

- Nie mam czasu na zabawy..

Po chwili na całej ulicy i sąsiednich osiedlach rozeszły się dźwięki rozrywanych ostrzem kończyn, oraz krzyki cierpienia biednych strażników, którzy w akcie desperacji próbowali powstrzymać tajemniczą postać. Zakapturzony mężczyzna zatrzymał się na końcu ulicy i spojrzał za siebie widząc samotną dłoń oraz jęki wykrwawiających się mężczyzn. Spojrzał zamyślony w dół, odwrócił się i ruszył w swoją stronę.

 

Ulica Kyntorianów piętnaście metrów od domu Nortonów.

 

Jest to ulica niedaleko lewej odnogi odchodzącej od rynku miasta. Pomiędzy budynkami stała grupa składająca się z pięciu członków straży. Każdy stał z przerażeniem wpatrując się przed siebie. Nagle rozniósł się krzyk, a zza rogu wyleciał martwy żołnierz z raną na klatce piersiowej

- Co to ma być?! Kim on do diaska jest? – Wykrzyczał jeden z nich.

- To jakaś masakra!

Zza domu zabrzmiał podekscytowany chichot niczym hieny. – Proszę! Proszę! Zapraszam! – Na ścianie spoczęła gruba, spracowana, oraz zabarwiona krwią ręka, po chwili wyłoniła się twarz z psychodelicznym uśmiechem, oraz przekrwionymi, wytrzeszczonymi oczami. Mężczyzna głośno i nerwowo dyszał. - Miałem się już zbierać, ale nie odpuszczę zabawy z takimi świnkami! – Zarzucił ociekający krwią miecz na ramię. Odepchnął się od ściany i stanął naprzeciwko innych ze zgarbionymi plecami, oraz głową uniesioną w ich stronę. Spoglądał na nich jednym okiem, oraz trząsł się od swojego chichotu.

Strażnicy przelecieli wzrokiem na martwe ciała swoich kompanów rozrzuconych za zakapturzonym mężczyzną.

- No co się tak gapicie? Bierzcie mnie! Rozszarpcie! Pokażcie, że jesteście najsilniejsi!

Żołnierz stojący najbliżej cmoknął pod nosem i pokręcił głową – A żeby to! – Machnął mieczem za siebie i wybiegł na oponenta z głośnym krzykiem, inni gdy obudzili się z szoku natychmiast ruszyli ze wsparciem.

Ten człowiek tylko na to czekał. Oblizał zęby i opuścił głowę czekając aż jego pierwsza ofiara wykona atak.

- Zdychaj śmieciu! –Rycerz zamachnął się mieczem w stronę jego głowy, ten odszedł krok do tyłu nie zdejmując miecza z barku. Żołnierz zrobił krok bliżej i zamachnął się z drugiej strony, potem od góry, potem od dołu, potem zrobił obrót i wykonał pchnięcie. Każdy cios nawet nie tknął czarnej szaty.

- Za wolno. Teraz moja kolej! – Zdjął miecz i szybkim ruchem zbił kolejny atak unosząc jego ostrze do góry. Złapał go za gardło i uniósł nad głową praktycznie bez wysiłku. – To ma być to bractwo Krwawej Róży? Zabawne. – Spojrzał na biegnących jego kompanów – Oddaje co wasze – Zawinął ramię do tyłu i cisnął w nich trzymanym mężczyzną wyrzucając całą grupę do tyłu.

- Nie bądź tak pewny siebie! - Jeden z nich wygrzebał się na równe nogi, chwycił swój miecz i rzucił się w jego stronę. Zadał cios mieczem. Jego przeciwnik sparował atak odbijając miecz do góry. Wartownik zamachnął się w lewo i ponownie zadał cios. Wielki miecz ponownie odbił atak. Każdy zbijany atak zdesperowanego członka Krwawej Róży był natychmiast poprzedzany szybką kontrą, która również kończyła się niepowodzeniem. Liczny brzdęk uderzanej stali, nerwowe kroki mężczyzny, oraz jego głośne dyszenie co każdy cios rozchodziły się między budynkami.

- Co tak wolno? Śniadania nie jadłeś? – Odsunął się od pchnięcia mieczem na bok, zamachnął się ostrzem i szybkim ruchem odciął przeciwnikowi ramię od łokcia. Dolna część z nadal zaciśniętą dłonią na rękojeści wyleciała do przodu. Stróż głośno wrzasnął łapiąc się za bark. Padł na kolana, a sikająca krew z rany chlapnęła zakapturzonemu człowiekowi na twarz wywołując u niego przerażający zachwyt.

Wszyscy widząc to gwałtownie wstali na równe nogi. Biedak wykrzykiwał w cierpieniach niezrozumiane słowa, a jego przeciwnik przycisnął dłoń do twarzy i ponownie się zgarbił.

- Jak cudownie. Jak cudownie! To uwielbiam! Wrzeszcz! Tak jak teraz! To jest poezja dla moich uszu! Ta krew to balsam dla mojej skóry! – Uniósł głowę do góry, wyrzucając tułów do tyłu. – To jest coś o co warto żyć! Warto czuć, że się żyje – Wyprostował się i chwycił go za głowę – A teraz... Wypiję twoją krew na znak zwycięstwa... – Zacisnął palce na jego czaszce zwijającej się z bólu ofiary, która poczuła silne ciśnienie w skroniach.

- Zostaw go!

- Ty podły dzikusie! –Drugi strażnik wybiegł przed szereg, już w połowie drogi zamachnął się do ataku. Tajemniczy mężczyzna nie zdjął dłoni z głowy ofiary, drugą ręką uniósł swój miecz zbijając od razu jego ostrzę w górę, oraz popychając go jednocześnie na ziemię.

- Dobranoc panu... – Czaszka pod wpływem silnego ucisku pękła z głośnym, dźwiękiem brudząc czerwoną posoką cała zbroję. Gdy ciało upadło on wybuchł głośnym śmiechem. – I widzicie co ze mną zrobiliście?! Nie ma już odwrotu! Szykujcie się! – Machnął ostrzem wbijając je ścianę budynku. Zwrócił psychiczne spojrzenie na tego, kto śmiał przeszkodzić mu w wykańczaniu przeciwnika. Pod jego prawą nogą zapadł się gruz, a on sam wystrzelił w jego stronę drążąc swym mieczem dziurę w fundamentach domu. Zanim stróż uniósł oręż agresor zamachnął się bronią przed siebie i wraz z gruzem rozciął go w pół na wysokość brzucha rozbryzgując krew na ziemi. Nie zatrzymał się by spojrzeć na upadające ciało, biegł dalej na kolejne ofiary. Rozeszły się krzyki, metaliczny odgłos miecza i świsty. Po paru minutach cisza... Cała ulica zabarwiła się kałużą krwi na której leżeli zmasakrowani żołnierze. Mężczyzna stał opierając się o budynek lewą ręką, w prawej dłoni trzymał miecz z którego ściekała krew. Głośno dyszał nie tyle ze zmęczenia, ale z podniecenia. Mimo wykończenia z trudem powstrzymywał niekontrolowany śmiech. – Chce... Więcej... Dajcie mi więcej... – Odepchnął się od ściany i ruszył przed siebie.

Obaj osobnicy zmierzali w nieznane miejsce. Miejsce, do którego ewidentnie kierował ich owy ryk. Generał dobiegł do miejsca, z którego usłyszał krzyki. Jedyne co zobaczył to stos trupów, oraz ścieżkę wyrytą ogonem. Po lewej ujrzał zgnieciony dom. Zupełnie jakby coś wielkiego tam wpełzało. – Cholera... – Schował miecz do pochwy i ruszył przed siebie chcąc obejść budynek na około.

 

Plac Krwawej Róży... Dziesięć metrów od domu Nortonów...

 

John po parudziesięciu metrach wyszedł na ogromny plac otoczony budynkami. Nie wszystkie pozostały nie ruszone. Przecisnął się przez małą alejkę i zatrzymał się. Zobaczył przed sobą szeroką odnogę prowadzącą prosto, po lewej zobaczył kolejną prostą drogę. A po prawej? Dobrze pamięta to miejsce. Teraz dopiero przypomniał mu się ten plac. Niegdyś rozsiany strażą. Teraz jest jedynie pustym zbiorowiskiem gruzów, które podgrzewały płomienie. Po prawej zobaczył ogromny kilkupiętrowy, krągły pałac z ogromną, żelazną kopułą jako dachem. Był to jedyny budynek, z taką architekturą w całym mieście. Oraz jedyny budynek w którego wygląd Karol nie miał prawa ingerować. Krągły plac przerywały dwa filary podtrzymujące balkon drugiego piętra, na którym rosło teraz już uschnięte, małe drzewko. Między filarami w górę piętrzyły się sześciostopniowe schody prowadzące do drewnianych masywnych drzwi zamkniętych na cztery spusty. Cała, zaokrąglona ściana wykonana była z marmuru przyozdobionego malowidłami dawnych rycerzy. Teraz połowa jest wytarta. Co jakiś czas ściana przerywana była kamiennym filarem wystającym połowicznie na zewnątrz. Sięgały one aż do dachu. Co drugi filar na ścianach były podłużne, półkoliste okna z witrażami. Parę metrów po lewej i prawej stronie od pałacu stały kwadratowe donice z kwiatami, a od nich zaraz zaczynały się rzędy domów. Chłopak spojrzał raz w lewo, raz w prawo. Ciężko dyszał trzymając się za ramię. Zmrużył oko od cieknącej krwi, z rany na czole.

„Którędy teraz? – Zadał sobie to pytanie.”

W tej części miasta rzadko kiedy bywał, przez co nie kojarzył ulic zwłaszcza teraz, gdy tak bardzo się zmieniły. Rozglądając się po zawalonym gruzami placu jego uwagę przykuła pewna sterta przy której leżało dziecko. Mały chłopiec leżący na prawym boku zwrócony przodem do kamieni walających się obok niego. Jego lewa noga była nienaturalnie przekrzywiona w tył. A prawa leżała lekko pod gruzami. Jego szara bluzka była rozerwana, jego spodnie podziurawione, a butów nawet nie miał. Nie ruszał się. John patrzył wystraszony na dziecko, rozejrzał się w około, przełknął ślinę i ruszył w jego stronę.

Stanął nad nim. Przez chwilę wpatrywał się w jego poharataną twarz. Policzek, który był na wierzchu wyglądał niemalże jak żywa rana z zaschniętą już krwią. Jego oko było podpuchnięte. Norton schylił się próbując klęknąć, nagle poczuł kujący ból i padł na kolano chwytając się za nogę i mamrocząc coś pod nosem. Zacisnął zęby i spojrzał na malca. Przyłożył dłoń do jego ust i zastygł w bezruchu. Na palcach poczuł delikatny, ledwo wyczuwalny powiew powietrza. Chłopak uradował się i odetchnął z ulgą, że dziecko jednak żyje. Chwycił go za ramiona i pociągnął do siebie. Gdy tylko tułów ruszył się w jego stronę głazy leżące obok osunęły się w stronę chłopca. Gdyby zsunęły się do końca zmiażdżyłby by mu żebra. John widząc to delikatnie położył ramiona na jego klatce, zwrócił się do sterty gruzu i z całej siły pchnął ją w przeciwną stronę. Nadymał się, siłował, pocił, w końcu wrzasnął a kamienie w końcu ruszyły się i zleciały na ziemię.

- No. – Spojrzał na chłopca – Ej. Słyszysz mnie? – Schylił się wyciągając jego stopę spod kamieni, wziął go za ramiona i przysunął do siebie kładąc jego głowę na swoje kolana – Ej. Słyszysz mnie? – Potrząsnął delikatnie jego ramionami, w zamian za co chłopiec odpowiedział mu zmrużonymi brwiami i cichym jęknięciem. John westchnął, nie wiedział co zrobić. Rozejrzał się po placu.

„Skąd tutaj taki bałagan? – Pomyślał – Wszystkie budynki w około są jakby nie tknięte...”

Westchnął ponownie i spojrzał na chłopca – Co powinienem teraz zrobić?

Nagle ziemia zadrżała, a uszu Johna dobiegło głośne uderzenie. Serce podskoczyło mu do gardła. Rozejrzał się panicznie, skąd pochodził ten dźwięk? W tej jednej chwili strach przyćmił mu wzrok, ręce zaczęły się trząść, a pobladłą skórę zalał zimny pot. – Co to? Gdzie?! – Usłyszał głośny i niski ryk rozchodzący się z prawej strony. Zaraz za pałacem. Jęknął ze strachu i zwrócił oczy w tamtą stronę. Ziemia drżała podobnie jak jego oddech. Ryk ponownie zabrzmiał, a zaraz za nim głośne odgłosy człapania wspierane dźwiękami pękającej drogi. John rozglądał się we wszystkie strony. Gwałtownie odsunął się na czworaka do tyłu ciągnąc chłopca za sobą do póki nie trafił plecami na gruz, który wcześniej zwalił. Próbował wstać choć nie mógł. Mimo, że dźwięki piętrzyły się coraz bardziej,

„Co robić? Rusz się... Rusz się... – Powtarzał w myślach. Spojrzał na swoje nogi. – Rusz się... Rusz się... Rusz się!”

Ryk zadudnił mu w uszach razem z warczeniem.

„Rusz się! Wstań!”

W jednej chwili. Na jego oczach pod wpływem silnego uderzenia wielki pałac Krwawej Róży roztrzaskał się na małe kawałeczki. Odłamki odleciały w różne strony. John instynktownie zasłonił swoim ciałem nieprzytomnego chłopca. Tuż obok niego walnęła ogromna część konstrukcji. Mimo, że niebezpieczeństwo zastania zmiażdżonym zniknęło Norton nadal ściskał chłopca. Po chwili spojrzał przed siebie. Ogromny budynek zamienił się w kupę dymu rozchodzącą się po całym placu. Wytrzeszczył oczy. Jego czoło rosił strumień potu. Zza dymu zabrzmiał ryk a w oddali zaświeciły zielone ślepia. John podkulił nogi do siebie. Z dymu wyłoniła się potworna sylwetka. Długa szyja, potężny ogon i tułów. Długie skrzydła uderzyły łapami o ziemię, a naostrzony pysk zwrócił się w stronę Johna wygłodniałym spojrzeniem. Norton przyglądał się potworowi, który ruszył w jego stronę.

- Obudź się! – Spojrzał na chłopca – Ej! – Potrząsnął nim. Bestia była coraz bliżej, z jej pyska sączyła się ślina zmieszana z krwią. – No nie. – Klęknął i próbował wstać, gdy poczuł silny ból w nodze. Skrzywił się i jęknął. – Rusz się!

Potwór wyrzucił pysk w jego stronę, John czuł jego oddech, zęby lada moment go dosięgły.

- RUSZ SIĘ! – Krzyknął w stronę bestii i odskoczył w prawo. Zęby rozerwały mu nogawkę i rozcięły skórę na nodze. Pysk uderzył o kamienie, a John odsunął się od Ardura. Przycisnął głowę chłopca do piersi, zawrócił i popędził ile sił w nogach.

Nocny Demon wyrwał pysk z gruzów rozsypując je we wszystkie strony. Uniósł łeb i wypatrzył Johna biegnącego w prawą ulicę. Gwałtownie schylił łeb w jego stronę i wrzasnął niskim dźwiękiem. Ryk powoli przerodził się w wycie. Chłopak słysząc je tuż za sobą prawie wywrócił się o własne nogi.

„Nie odwracaj się! Biegnij!” – Powiedział do siebie, pochylił się do przodu i przyśpieszył na ile nogi pozwalały. Usłyszał za sobą trzaskanie budynków. Potwór biegł tuż za nim, ogonem niszczył dachy, skrzydłami rozwalał ściany. Chłopak słyszał sapanie za sobą, coraz głośniej, słyszał warki tuż za swoimi plecami.

„Biegnij! Biegnij! – Powtórzył na głos” Spojrzał na najbliższą alejkę i bez namysłu zawrócił w jej stronę. Pysk Ardura zatrzasnął się tuż za jego plecami. Smok skierował łeb w stronę ofiary, zahamował skrzydłami, nie przeciśnie się przez tą szczelinę. Spojrzał w górę i zwinnym ruchem wskoczył na dach po czym wystrzelił przed siebie. John biegł dalej mimo, że nie słyszał niczego za sobą. Po paru metrach przy rozwidleniu trzystronnym nad sobą usłyszał głośny trzask, spojrzał w górę i zobaczył łapczywy pysk lecący w jego stronę, upadł na ziemię z głośnym krzykiem, a zakleszczające się zębiska wyrwały mu parę włosów z głowy. Potwór ponownie się przymierzył do ataku, wtedy chłopak potykając się o własne nogi wybiegł w lewą odnogę, potwór śledził go wzrokiem po czym uniósł łeb i ruszył dalej za nim.

John był wykończony, łapała go kolka, zaczynał się dusić ze zmęczenia. Nogi zwalniały, jednak on zacisnął zęby

„Biegnij! – Krzyknął do siebie”

 

Ulica Główna parę metrów od domu Nortonów.

 

Zobaczył koniec alejki przed sobą. Przyśpieszył poprawiając chłopca na ramieniu. Gdy wybiegł na otwarty teren nad sobą usłyszał trzask. Przed jego oczami wylądował goniący go smok i od razu skierował zębiska w jego stronę. John odskoczył wprawo ale psyk uderzył go w żebra przez co upadł na plecy, a chłopiec którego trzymał padł z hukiem pod łapy smoka.

- Nie! – Norton gwałtownie wstał widząc chłopca tak blisko niebezpieczeństwa. – Nie! Nie! – Przed oczami zobaczył martwą dziewczynkę, do której śmierci się przyczynił. Wstał na równe nogi.

Ardur spojrzał na chłopca i zawarczał. John rozglądał się w około. Wszędzie gruz, kamienie, ciała. Zobaczył oddalone ciało strażnika. Zamknął oczy i wziął oddech. Wystrzelił w jego stronę, nie patrząc na zwłoki chwycił miecz leżący obok stróża, zawrócił w stronę smoka i wybiegł w jego stronę mocno pochylony do przodu, z mieczem wystawionym za plecami. Zaczął krzyczeć coraz głośniej. Smok ignorował go wpatrując się w swoją zdobycz.

- Aa! Zostaw – Zatrzymał się pod pyskiem smoka. – GO! – Zamachnął się bronią na sobą prosto w łuski potwora. Ostrze z głośnym trzaskiem rozbiło się na kawałki niczym szkło, a smok od razu machnął łbem odrzucając Johna na najbliższy budynek. Chłopak kaszlnął od uderzenia plecami z wielką siłą. Norton spojrzał na samą rękojeść i wyrzucił ją. Cały obolały wstał na nogi. Ardur skradał się w jego stronę jak drapieżnik na swoją zdobycz. John spojrzał w lewo, w prawo i ponownie na niego. Strach zżerał go od środka. Spojrzał na leżące dziecko, a co jeśli przebiegnie pod łapami smoka?

„John ruszył przed siebie, ominął machnięciem skrzydła nad głową, odskoczył od uderzenia łapą o ziemie. Nie zauważył zębiastego psyka, które zatopiło się w jego ciele. Smok uniósł go nad głową i złamał w pół jak wykałaczkę.”

Chłopak wzdrygnął od tej myśli. Spojrzał w lewo. A co jeśli go ominąć z tej strony?

„Norton wystrzelił w lewy bok. Smok kłapnął zębiskami tuż za nim, chłopak biegł dalej, ominął łapę, ale po chwili zobaczył masywny ogon lecący w jego stronę. Strzelił go w budynek łamiąc mu wszystkie kości, a budowla po chwili się na niego zawaliła.”

Spojrzał w prawo. Ogon nie jest skierowany w tą stronę. Tutaj jest najmniej kamieni, które mogłyby go zatrzymać. Ardur uniósł łeb otwierając lekko pysk. Nie ma czasu. John wystrzelił w prawo nie myśląc co by się stało. Smok kłapnął paszczą w miejsce, z którego wybiegł, spojrzał w jego stronę i ponownie spróbował go złapać. John biegł przed siebie. Wiedział, że jeden zły ruch i zginie. Wzrok miał skupiony na chłopcu. Spojrzał w prawo i odskoczył w przeciwną stronę przed lecącą przednią łapą potwora. Smok odwrócił się całym ciałem w stronę Johna.

Chłopak zawrócił w stronę dziecka gdy nagle masywny ogon trzasnął z wielkim impetem tuż za jego nogami. Upadł na twarz i otarł się o ziemię dwa metry do przodu. Uniósł zakrwawioną głowę. Spojrzał za siebie i podniósł się z kolan, chwycił chłopca niezgrabnie w ramiona i wybiegł wzdłuż drogi. Nie ważne gdzie. Ardur biegł za nim, z każdym krokiem bohatera coraz bliżej.

„Biegnij!” – Ryki były coraz głośniejsze.

„Biegnij!” – Kroki słyszał tuż za sobą.

„Biegnij!” – Czuł dyszenie potwora na karku.

Zobaczył w oddali dom. Ślepy zaułek? Nie.. Drzwi były uchylone. John przyśpieszył wydłużając nogi jak tylko mógł.

- Biegnij! Biegnij! Biegnij! – Krzyczał z każdym krokiem coraz głośniej. W końcu wpadł do środka. Uderzył głową bokiem o drewnianą posadzkę, po czym od razu przypełzł do ściany obok drzwi. Masywny pysk wbił się między ramę wywarzając uchylone drzwi. Ardur miał za duży łeb by się wcisnąć. Nerwowo wiercił pyskiem wyrwać go z ciasnego otworu. John siedział przytulony do ściany jak najdalej patrząc wytrzeszczonymi oczami na to co się dzieje. Smok szarpnął głową do tyłu i wyrwał pysk razem z częścią ściany. Ryknął złowrogo i zamilkł.

John odetchnął z ulgą osuwając się ze ściany. Słyszał swoje serce wyraźniej od swoich myśli. Nagle usłyszał ryk szybkie kroki w tą stronę. Skulił się w kłębek i spojrzał w stronę dziury. Usłyszał wycie, a z otworu wyleciał żarzący podmuch ognistego powietrza podpalając wszystko co było w pomieszczeniu. Ogień nie dotknął ciała Nortona, gdyby jednak był milimetr dalej spaliłby się żywcem. Smok zawył i odszedł w inną stronę.

Ogień rozprzestrzenił się w całym przedpokoju. Ściany były przystrojone ręcznymi malowidłami. Sufit podobnie jak podłoga składał się z drewnianych desek, na środku wisiał żyrandol ze świeczkami. Wisiał, bo teraz leży roztrzaskany przy ścianie naprzeciwko Johna. Po lewej stronie od zniszczonego wejścia stał niknąca w płomieniach drewniana lada, za którą stało w ogniu drewniane krzesło. Zaraz obok lady, a konkretnie naprzeciwko Johna były przekrzywione drzwi. Jak każdy dom w mieście Norvin i ten miał dwa wejścia.

Wykończony emocjonalnie i fizycznie John spojrzał na nieprzytomnego chłopca.. Musi znaleźć straż. Jednak. Jak to zrobi. Oni na pewno nie pozwolą mu iść dalej. Mimo wszystko. Jego serce wypełniła mała radość przez to, że nie dopuścił do śmierci tego dziecka. Jednak to jego winy nie wymazuje. Oparł rękę o kolano, drugą o drewnianą podłogę i z wielkim wysiłkiem wstał na nogi. Schylił się by wziąć malca na ręce i unikając ognia ruszył przed siebie. Wyważył kopnięciem drzwi i wyszedł na zewnątrz.

 

Ulica Wielkich Królów...

Gdy chłopak zrobił parę kroków wgłęb drogi usłyszał kroki tłumu. Spojrzał w stronę dźwięku, Po prawej stronie z innej ulicy przechodziła liczna grupa ludzi. Ich twarze były wystraszone, zapłakane, zmartwione. Zobaczył jednego strażnika niosącego kobietę na rękach. Spojrzał w ziemię. Czy warto ryzykować? Zwrócił oczy ku chłopcu. Spojrzał na tłum ludzi i ruszył w tamtą stronę.

Kobieta spojrzała na chłopaka i nagle się rozbudziła – Krzyś! Krzysiu! – Strażnik spojrzał tam gdzie ona się wyrywała. Wystraszył się widząc rany Nortona i podbiegł w jego stronę.

- Znalazłem... Chłopca i chciałem.

Kobieta wyrwała się z rąk strażnika, ustała na nogach, podbiegła do Johna i przejęła dziecko z jego rąk utulając je do piersi – Krzysiu! Mój kochany! Tak się bałam – Z jej oczu pociekły łzy – Tak się bałam! Bałam się, że się nie zobaczę! – Spojrzała na Johna – Dziękuję chłopcze! Niech Bóg ci błogosławi! – Zamknęła oczy i wtuliła się w swojego wnuka.

- Jak masz na imię młodzieńcze? – Rycerz podszedł do chłopaka.

- Ja? – Wystraszył się i stanął naprzeciwko niego. – John.

- Chodź ze mną! – Chwycił go za ramię – Twoimi ranami musi zająć się medyk.

John wyrwał rękę – Nigdzie nie idę!

- To rozkaz! Masz iść razem z innymi poza granice miasta!

Norton pokręcił głową – Nie mam zamiaru nigdzie iść! Szukam kogoś!

- Na pewno ta osoba jest razem z innymi na miejscu! – Wyciągnął rękę w jego stronę. – Idziemy!

- Nie! Nie są! Nie mam zamiaru nigdzie iść do póki nie odnajdę mojego taty i dziewczynę!

- Taty? Skąd pewność, że nie jest z nami? – Spojrzał na tłum, potem ponownie na Johna – Jak się zwie?

- Karol! Karol Norton! – Krzyknął z całych sił.

- Kar...Ol? – Zaniemówił wpatrzony w Johna – Jesteś synem... Jesteś synem Karola?

- Tak! Jestem John Norton! - Wskazał palcem na stróża – Nie mam zamiaru nigdzie iść do póki nie znajdę taty, mojej mamy, mojej dziewczyny, oraz razem nie znajdziemy ich rodziców! Nie potrzebuję waszej pomocy! Wytrwałem tyle przechodząc prze to piekło bez niej! – Podszedł bliżej. Był tak zmęczony i zirytowany, że nie myślał nawet co robi – Wiem, że mój tata gdzieś tu jest! A Ola na pewno jest już tam gdzie mieliśmy się spotkać! Nie mam zamiaru uciekać po tym co przeszedłem!

- Wszyscy szukamy Karola! – Te słowa zszokowały Johna. – W całym mieście panują poszukiwania jego, albo jego ciała.

- Niech pan tak nie mówi! Błagam.. – Przytknął doń do ust. – Niech pan zaopiekuje się nimi. Dam radę! – Odwrócił się tyłem i wybiegł przed siebie

- Panie Norton! Proszę czekać! – Wyciągnął dłoń w jego stronę. Odwrócił się w stronę tłumu i zamyślił się. Po pewnym czasie spojrzał na kobietę wraz z jej wnukiem – Może pani wstać?

Kobieta spojrzała na niego ze zmieszaną miną – Tak... Tak, tak... Mogę.. – Jak powiedziała tak zrobiła, jednak potrzebowała do tego pomocy. Mężczyzna odprowadził ją do reszty ludzi.

John biegł przed siebie. Rozpoznał tą ulicę. Był tak blisko. To była jego rodzinna ulica. Wszystkie budynki, mimo że trawił je ogień wyglądem budziły w nim nostalgię, miał wrażenie, że nie widział ich od kilkunastu lat... Każde drzewo, płot, okno... Wszystko przypominało mu czasy zanim miasto nie trawił piekielny ogień... Nagle zatrzymał się parę metrów przed swoim domem. To co zobaczył. Było objawieniem jego najgorszych obaw...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania