Poprzednie częściLeworęczni -Prolog (poprawiony)

Leworęczni - fragment - dialog w karczmie cz.2.

- Ciekawość, no proszę – zaśmiał się Edwin van Wreckon, starszy z magnatów – taka ciekawość w dzisiejszych czasach to grzech, Panie Rubbe.

- Och nie wątpię – odparł staruszek ze swoim nieodłącznym uśmiechem i czerwonymi policzkami – ale starość, jak Pan się niedługo przekona, nie obfituje w wiele możliwości grzeszenia. Korzystam więc z każdej możliwej okazji.

- Pan też, jak słyszałem, ma informacje na temat owego podpalacza – powiedział Nilstrij wlepiając wzrok w łysiejącego staruszka.

- Owszem, posiadam – przyznał - ale poczekajmy wpierw co powie mości Sir Vamir.

- Rycerzem nie jestem – odparł – więc proszę mnie tak nie tytułować. A jeżeli idzie o pożary, oto następujące fakty: Niedługo po licznych pożarach we wioskach na północy ogień z wiatrem ruszył w stronę południa. Varn jednak nie zostało podpalone.

- I to mnie właśnie zastanawia – ożywił się nagle Grass, przez którego twarz przebiegł złowrogi uśmiech – jak to jest, że miasto, które przystępuje do sojuszu z rewolucjonistą, nie zostaje podpalone, Hmm? Zbieg okoliczności? Nie wydaje mi się.

- Northall też przystało do sojuszu – zauważył Wreckon – a jednak spłonęło.

- Nie doszczętnie… - chciał poprawić go Nilstrij.

- Ale spłonęło – dokończył myśl.

- Northall przystało do sojuszu po podpaleniu – poinformował Grass - Wcześniej Najwyższy, lord Kideroth, wahał się długo.

Czeremcha spojrzał na Vamira.

- Dla mnie to też podejrzane – powiedział i mówiłby jeszcze więcej, gdyby nie przerwałby mu łowca.

- Grass – rycerz skrzywił się na brak tytułu rycerskiego – sugerujesz, że rewolucjonista, karzeł nasłał podpalacza, żeby zmusić Kiderotha do poddania się? To…

- Po pierwsze – rzekł mężczyzna mierząc Vamira morderczym wzrokiem – zwracaj się do mnie Sir, wędrowcze.

- Przepraszam – odparł Vamir, tym razem naprawdę szczerze.

- A po drugie – kontynuował widocznie zadowolony Grass – nie sugeruję. Sugestie snuję, gdy nie mam stuprocentowej racji. A gdy nie mam stuprocentowej racji nie udzielam się w podobnych do tego spotkaniach.

- A więc jesteś stuprocentowo pewny, że…

- Tak – oczy Grassa zalśniły – jestem nawet dwustuprocentowo pewny, ponieważ mam informację z pierwszej ręki, że to ludzie karła, nie człowiek, wywołali pożar w Northall.

Vamir milczał.

- Muszę się zgodzić – powiedział nagle Witold Rubbe – Według moich informacji to również karzeł jest w to zamieszany.

- Widzisz? – Grass prześmiewczo zwrócił się do Vamira – jedziesz przez całą krainę prowadząc śledztwo, a nie wiesz nawet tego. A podobno jesteście z północy…

- Ależ ty również się mylisz, Sir Grass – wtrącił po raz kolejny Rubbe – ponieważ podpalenia Northall dokonał on. Jeden. Zaś innych miejsc już nie. Podpalaczy, lub nawet grup podpalaczy musiało być parę, albo kilkanaście i, ku zmartwieniu wszystkich, niekoniecznie musiał być ze sobą związane. – zakończył wypowiedź rubasznym uśmieszkiem.

Milczenie, które zaległo między rozmówcami trwało długo. Bardzo długo. Tak długo, że przerwały je dopiero słowa kobiety we fiołkowej sukni.

- Jeszcze jeden, proszę! – wołała ściskając potężnego Sheldona za okutą w żelazo rękę. On zaś nie miał ochoty na tańce. Ociężały i czerwony na twarzy zlanej potem usiadł głucho na swoim siedzeniu na szczycie stołu, uwalniając się z uścisku pięknej pani.

- Z tym zatańcz – Sheldon rzucił spojrzenie na Czeremchę.

Chłopak wzdrygnął się, zmierzył kobietę długim spojrzeniem od stóp do głów, po czym oblał się czerwonym rumieńcem.

- Patrzcie go – zawołał Vamir odzyskując humor – zmienia się w swoje ulubione wiśnie, o których ciągle prawi. No co jest – klepnął speszonego w plecy – zabrakło języka w gębie?

- Jak będziesz chciał tańczyć – dziewczyna nie patrzyła na Czeremchę, lecz nadal na Sheldona – to czekam przy barze. Wiedz jednak, że nie będę tam stała wiecznie.

Po tych słowach odwróciła się i zniknęła im z oczu, wplątując się w wir muzyki.

- Pięknie, Sheldon! – zaśmiał się łowca.

- Morda – odparł – O czym mowa?

- Właściwie to o niczym – mruknął Wreckon – nastąpiły pewne – spojrzał na obie strony sporu – sprzeczne fakty.

- Pan Rubbe… – Vamir spojrzał niepewnie na spoconego Sheldona – Pan Rubbe uważa, że pożary wywoływane są niezależnie od siebie.

Sheldon parsknął ironicznym śmiechem.

- Bzdura – stwierdził.

- Dla Pana bzdura, mości Sheldonie - odpowiedział spokojnie, z nieodłącznym uśmiechem, staruszek – ale to najprawdziwsza prawda.

- Skąd to wiadomo?

- Aaa – Rubbe pokręcił głową – to już moja słodka tajemnica.

Sir Roy Grass niespodziewanie i bardzo nerwowo uderzył pięścią w stół.

- Czyli jak? – warknął, a Czeremcha poderwał się z krzesła – Kończymy rozmowę?

- Zaraz, zaraz – do Sheldona wszystko jakby dopiero teraz dotarło – Czyli mam rozumieć, że pożary są wywoływane przez różnych ludzi, bo…

- Tak – potwierdził magnat van Wreckon – Z tego co…

- Każdy kto ma ochotę może wywołać pożar – przerwał, Witold Rubbe, aby wytłumaczyć - A potem po prostu zgania się to na tę… Grupę sławnych podpalaczy w białych strojach, w której, mówiąc całkowicie szczerze, istnienie wątpię.

Pomruk oburzenia przeszedł przez ich stół.

- Widzieliśmy ich – mruknął Vamir.

- Dwa razy – powiedział przejęty Czeremcha – Pierwszy raz w małej wiosce nieopodal Ramgehall. Ubrani w te swoje magiczne ska… sko…

- Skafandry – dokończył Sheldon – Białe, długie do kostek płaszcze. Podobno magiczne.

Sir Roy Grass parsknął śmiechem. Sheldon mówił dalej:

- Magiczne skafandry, których nie da się podpalić. Tłum idzie wprost w ogień i nic im się nie dzieje. Niesie ich obrzydliwy rechot i te bębny.

- Trwożąca krew w żyłach powoli przyspieszająca muzyka niskich jak diabli dźwięków odbijających się w płucach – mówiąc to,Vamir wzdrygnął się – Przerażające uczucie.

- Czyli…

- To akurat prawda, Panie Rubbe –niechętnie kiwnął głową – Ojcowie Pożogi istnieją naprawdę.

Starzec zamyślił się.

- Ludzie mówią, że nie da się ich zabić – mruknął magnat, Nilstrij.

Sir Roy Grass tym razem wybuchł śmiechem.

- Tego nie wiem – odparł Vamir mierząc rycerza – Ale podpalić na pewno nie.

- Musiało wam się coś przewidzieć chłopcy –zaśmiał się Grass – magiczny skafander? To zwykła sztuczka.

- Kiedyś zobaczysz, Sir - warknął Sheldon – Nie wiem, czy ci Ojcowie Pożogi brali udział przy każdym podpaleniu, ale na pewno byli tam, gdzie i my. Ścigamy ich.

- A trop prowadzi nas właśnie tutaj – dodał Vamir.

Magnaci podnieśli głowy patrząc na nich z niepokojem.

- Ale chyba nie myślicie, Panowie…

- Tutaj? – Sir Roy Grass pokręcił głową – Miasto jest świetnie strzeżone. Nikt nie ma możliwości, żeby wtargnąć do środka. No chyba, że pięćdziesięciotysięczna armia. Ale o tym już byśmy wiedzieli. Możecie być spokojnie.

- Ojców Pożogi aż tylu nie ma – zgodził się Vamir – Myślimy, że ich kolejnym atakiem będzie pszczelarska wioska, tu nad rzeką.

- Beetrean?

- Chyba tak. Rozmawialiśmy…

- A ja nadal uważam, że podpalacze to bzdura – przerwał nieuprzejmie Grass – A jeżeli nawet, to działają dla tego jednego, który podpalił Northall.

- Niby skąd masz informacje? – Sheldon zmierzył go nieprzyjemnym wzrokiem.

- To już moja sprawa.

- Podejrzane! – rzucił krótko Czeremcha.

Grassowi się to nie spodobało.

- Coś powiedział?! – zagrzmiał wstając.

- Usiądź Grass, mówiłem…

- Panowie – przerwał Vamirowi Witold Rubbe – Panowie, spokojnie

- Jestem, kurwa, Sir Grass zasrańcu!

Sheldon również wstał.

- Sir Grass, zamknij mordę.

Czerwony na twarzy rycerz sięgnął ręką, aby złapać drugiego, lecz ten zwinnie wywinął mu się kręcąc czerwoną peleryną.

Vamir i Czeremcha również wstali, jak jeden mąż.

- Panowie, cisza! – próbował ich uspokoić Umber Nilstrij.

- Trzech na jednego? – Sir Roy Grass wywijał ręką nieco ponad rękojeścią potężnego miecza, jeszcze ukrytego w pochwie

- Wyjdźmy na…

- Panowie cisza!

Sheldon przerwał.

Nagle zdali sobie sprawę, że w karczmie wszyscy stanęli, wpatrując się na zaczyn ich bójki. Muzyka przestała grać.

- Mordy w kubeł – powiedziała jedna z właścicielek karczmy, pojawiając się obok nich.

Sir Roy Grass spuścił głowę i powrócił na swoje miejsce z głuchym łupnięciem, po czym złapał za kufel piwa.

Ich trójka chciała zrobić to samo, lecz coś ich powstrzymało.

Powolne, niskie, jak gdyby zimne, mrożące krew w żyłach, dźwięki dochodziły z zewnątrz karczmy, odbijając się nieprzyjemnie w ich płucach.

Bębny zaczęły przyspieszać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania