Poprzednie częściLeworęczni -Prolog (poprawiony)

Leworęczni - Rozdział 14. (2/2)

Obudził go Ken.

- Synu, wstań już proszę. Mam dla ciebie śniadanie.

Synu…

Arrin dopiero po chwili przypomniał sobie co się wczoraj wydarzyło. Ze szczęśliwego chłopca żyjącego turniejem przemienił się w bezwzględnego mężczyznę z jednym celem: Zabić.

Nadal pozostawał jednak w ciele czternastolatka.

- Dzięki, już idę – wymamrotał.

Spał w ubraniach, w których przyszedł do domu Kena. Czuł swój zapach, ale się tym nie przejmował. To czego teraz pragnął to jedzenie.

Ken przygotował bułeczki z miodem. W pobliskich wioskach było wiele pasiek, więc miód był łatwo dostępny w mieście.

Arrin zajadał ze smakiem. Był wyczerpany nocnymi rozmyślaniami i z chęcią ładował siły. Ken wpatrywał się w okno. On też był pogrążony w rozmyślaniach. Kiedy chłopiec skończył jeść od razu go zagadnął.

- Jak się miewasz?

- Nienajgorzej – nie miał zamiaru dzielić się przeżyciami z nieznajomym.

Ken wstał.

- To dobrze. Mam dla ciebie jakieś czyste ubrania. To jeszcze po moim synu.

Podszedł do szafy i wyjął z niej jakiś strój złożony na pół, który położył na stole przed Arrinem.

Spojrzał na niego z ciepłym uśmiechem.

- Radzę, ci się umyć, zanim wyjedziemy z miasta. Strażnicy przy bramie będą chcieli przeszukać każdy przewóz, który pachnie gorzej od orka – to powiedziawszy wybuchnął śmiechem.

Arrin chciał już powiedzieć, że zamierza zostać w mieście, jeszcze trochę dłużej, ale w jego głowie nagle pojawił się plan idealny. Inspiracją były słowa Kena.

Ork. Przypomniała mu się wczorajsza rozmowa w karczmie. Padły tam słowa, jakoby armia orków z Torsell mogła w najbliższym czasie wypowiedzieć wojnę Królowi. A przecież jego ojciec był pierwszym, najbardziej oddanym sojusznikiem korony.

Syn wroga prowadzący armię do zwycięstwa mógłby podnieść morale dziesięciokrotnie. Wspaniały pomysł.

Ojciec na pewno nie byłby zadowolony. A o to właśnie chodzi. Stanąłby przed dylematem wielkiej wagi, może nawet nad najważniejszym problemem w życiu.

Pełen ekscytacji pojrzał na starego Kena.

- Jak daleko stąd do Torsell?

- Torsell? Chłopcze, to dość niebezpieczna…

- Tak, wiem – przerwał Arrin – chcę wiedzieć, ile zajęłoby armii dojście tutaj.

Ken uśmiechnął się.

- Jakieś dwanaście, czternaście dni. Zależy od pogody i od przygód na drodze. Szybciej byłoby konno, ale armia raczej nie dysponuje końmi w tej ilości…

Nieźle.

- Dzięki. Możemy ruszać? – zapytał Arrin wstając najedzony.

- Tak, to co zamierzasz zrobić?

- Wrócę do domu – skłamał - Chyba nic innego mi nie pozostaje.

Ken przyglądał mu się chwilę.

- Daleko mieszkasz ?

- Dwa dni drogi – skłamał

- Trafisz?

- Z zamkniętymi oczyma.

Strój który dostał od Kena okazał się być wygodniejszy od poprzedniego. Mimo, że jego syn był widocznie szerszy i wyższy od Arrina to w nowym ubraniu chłopiec prezentował się naprawdę nieźle. Miał teraz na sobie zieloną koszulę w kratę, a na niej czarną, skórzaną kamizelkę. Poza tym brązowe spodnie.

Swoje buty zostawił, bo były wygodne i na pewno więcej warte. W przyszłości pieniądze mogą odegrać ważną rolę. Natomiast swoje brudne od krwi i błota rzeczy zostawił mężczyźnie.

Od Kena dostał również trochę wyposażenia niezbędnego dla podróżnika. Srebrny mały sztylecik, hubka i krzesiwo. A także jabłka i parę świeżych bułek.

„Z tym nie zginiesz” – tak brzmiały ostatnie słowa Kena, przed wyjściem z domu. Powiedział Arrinowi, że on też musi wyjechać z miasta, bo wiezie ładunek do pobliskiej wioski.

Chłopiec wiedział, że wyjazd będzie dużo trudniejszy od wjazdu, kiedy wszyscy w mieście szukają tak ważnej osoby jak syna Najwyższego.

 

Na co dzień zadaniem Kena było przewożenie świeżych bułek z miejskiej piekarni do pobliskich wiosek. Piekarnia nie była daleko od domu, więc mogli spokojnie dotrzeć tam pieszo.

Arrin pierwszy raz był w mieście zaraz po świcie. Mógł teraz przyglądać się, jak całe życie rozkwita. Ludzie powoli wychodzili z domów zmierzając do miejsc pracy. Niektórzy posiadający zakłady przy domu wystawiali narzędzia na zewnątrz. Niektórzy z nich znali Kena i witali się z nim, kiedy ich mijał. Było to bardzo sympatyczne i Arrin wiele by oddał, aby pobłądzić jeszcze trochę po pięknych w swej prostocie miejskich uliczkach.

Niestety, dotarli już do piekarni. Był to mały, biały budynek. O wiele mniejszy od karczmy, czy nawet od domu Kena. Przez duże, szerokie drzwi co jakiś czas wychodził wysoki, chudy chłopak z drewnianymi skrzyniami, które pakował na powóz okryty białym materiałem.

- To Miri. Jest pomocnikiem w naszej piekarni. A to moje własne dzieło – dodał Ken wskazując na powóz. Był wykonany z jasnego drewna i wyglądał na solidną robotę. – Zajmij miejsce, zaraz będziemy jechać.

Ken podszedł do Miriego i szepnął mu coś na ucho. Chłopak kiwnął głową i wrócił do noszenia skrzyń.

Do powozu były zaprzężone dwa konie, które różniły się tylko maścią. Ten na prawo był gniady, z małymi czarnymi cętkami przy szyi oraz z długą jasną grzywą opadającą na grzbiet. Natomiast ten po lewej był siwy a grzywę miał czarną jak kruk. Oba konie były wielkie i wydawały się silniejsze niż te, na których Arrin zwykł jeździć w zamku. Lubił zwierzęta i nie bał się ich. Umiał także jeździć i to bardzo dobrze – w jego opinii.

Podszedł do gniadego konia i pogłaskał go po głowie. Zwierzę wydawało się zadowolone.

- Dałbym ci jabłko – szepnął do konia – ale będę go potrzebował bardziej, wybacz.

Drugi koń nie wydawał się być zainteresowany nowym przybyszem. Wiercił się i machał ogonem.

- Chyba się boi – rozległ się głos.

Arrin spojrzał w lewo. Głos należał do Miriego, chłopaka noszącego skrzynki. Z daleka wydawał się chudy, teraz można było zobaczyć, że jest on bardzo umięśniony i z pewnością silny, a do tego nienaturalnie wysoki. Ubrany był w koszulę i biały fartuch. Na dłoniach miał rękawiczki.

- Najwyraźniej – odparł Arrin.

Miri wstawił skrzynkę bułkami na powóz.

- Nie jadły jeszcze śniadania – powiedział z uśmiechem – Keny zwykle karmi je we wiosce.

Zaległa niezręczna cisza, a Arrin nie miał zamiaru jej przerywać. Miri jednak nie wydawał się być tym zmartwiony.

- Keny mówił, że się zgubiłeś. Prawda to?

- Owszem – powiedział cicho Arrin nie patrząc na chłopaka.

- Współczuje.

Znowu cisza.

- Dobrze, jeszcze dwie skrzynki – powiedział w końcu, do siebie Miri, po czym odszedł od powozu.

Wrócił chwilę później razem z Kenem. Obaj nieśli po skrzynce, które wstawili do powozu.

Keny ściągnął białą zasłonę i zawiązał na supeł.

- Na jutro dziesięć partii – były to jedyne słowa, które Keny powiedział Miriemu przed wyjazdem.

- Ta jest – zawołał chłopak – do zobaczenia – mruknął do Arrina, lecz ten nic nie odpowiedział.

 

Nigdy nie jechał powozem przez miasto. Ojciec nie uznawał tego sposobu poruszania się. Wolał jazdę konno, która wydawała się bezpieczniejsza.

Na każdy orszak, lub jakikolwiek inny wyjazd z zamku, choć nie było ich wiele, zawsze brali konie. Arrinowi również niezbyt podobała się ta forma podróży. Była wolna, a woźnica nie miał pełnej kontroli nad zwierzakami. Mimo wszystko mógł teraz podziwiać uroki miasta o poranku.

Nawet te biedniejsze dzielnice wydawały się teraz piękne. Niebo było błękitne a słońce świeciło jasno, tworząc przyjemną atmosferę.

W takich dniach chciało się żyć.

Lecz nie Arrinowi. Pogoda na zewnątrz była zupełnym przeciwieństwem jego stanu duchowego. W środku był nieszczęśliwy a zarazem gotował się ze złości. Z jednej strony chciał zabić ojca, z drugiej sam umrzeć. Ten stan doprowadzał go do szału, choć absolutnie tego nie okazywał. Siedział tylko w bezruchu oglądając pobliskie domy.

Ken nie zwracał na niego uwagi. Zajmował się samym sobą i powozem. Trzymając lejce podśpiewywał skoczne piosenki pod nosem, zupełnie, jakby zapomniał, że ktoś jedzie razem z nim.

W ten sposób przejechali przez rynek miasta. Ten sam, którym wczoraj Arrin przechodził aby dotrzeć do burdelu, razem z chłopakami z Akademii. Wieczorem był on zupełnie pusty. Teraz tryskał życiem. Liczne stragany z najróżniejszymi rzeczami. Dziesiątki kupców oferujący wszystko czego dusza zapragnie, oraz setki kupujących oglądających towary.

Życie w mieście musi być przyjemne.- pomyślał Arrin.

Rynek zostawili za sobą i teraz wjechali na główną drogę miejską. Była to linia prosta łącząca główną bramę miasta z Zamkiem Trzynastu Flag.

Arrin znał dobrze tą drogę. Akurat nią jeździł już kilkakrotnie w życiu. Ostatni raz w dzień urodzin, kiedy jechał na polowanie.

Nagle chłopak zobaczył coś dziwnego na twarzy Kena

Powóz się zatrzymał a mężczyzna wpatrywał się w jeden punkt przed sobą.

Arrin już chciał zapytać o co chodzi, ale nie musiał. Zobaczył sam, co jest powodem postoju.

Będzie nie lada problem, żeby wydostać się z miasta.

Od bramy miejskiej, aż do ich powozu ciągnęła się ogromna kolumna ludzi i powozów. Jedni na koniach, drudzy pieszo. Niektórzy na powozach, niektórzy z ładunkami w rękach. Dzieci, dorośli, starcy – wszyscy. W jednym miejscu. Dokładnie o tej samej porze.

Szczęście mi nie sprzyja.

Ken zaklął pod nosem.

-Dziś chyba nie wyjedziemy, synu – dodał po chwili – pewnie szukają syna Najwyższego.

Nastała cisza. Obaj wpatrywali się w ociężale poruszający się tłum ludzi. Wszystko wydawało się spokojne.

Lecz nagle Ken obrócił głowę i spojrzał na Arrina przenikliwym wzrokiem. W jego oczach można było dostrzec coś w rodzaju wściekłości.

Spanikował. Zapomniał o tym co zrobił dla niego ten mężczyzna. W tej chwili liczyło się tylko jego dobro, jego życie, jego honor…

Chwycił plecak w dłoń i jednym susem wyskoczył z powozu.

-Hej! – zawołał za nim Ken. Ale Arrin już wcisnął się w tłum.

Biegł ile miał sił w nogach przepychając się między ludźmi. Nikt tak naprawdę nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy byli zajęci tylko sobą i ewentualnie własną rodziną.

Po paru chwilach wykończającego biegu stanął. Musiał zorientować się, czy przypadkiem Ken go nie goni.

Ze spokojem stwierdził, że nie. Mężczyzna najwidoczniej pogodził się z tym, że dalszą część podróży ( o ile w ogóle się odbędzie) będzie musiał spędzić w samotności.

Istniało ryzyko, że Ken domyśli się, kim naprawdę był Arolf. Lecz Arrin nie dbał teraz o to. Tłum był naprawdę wielki i mało kto mógłby go znaleźć w tej chwili. Było to jak szukanie igły w stogu siana, więc postanowił się tym nie przejmować, tylko ze spokojem robić swoje.

Powinienem wydostać się z miasta jak najszybciej. Tylko jak to zrobić?

Do głowy przyszły mu dwie propozycje.

Pierwszą było doczekanie na swoją kolej, a potem rozmowa ze strażnikiem. Być może nie rozpoznaliby go i udałoby mu się wydostać.

Drugą natomiast było ukrycie się w bagażu któregoś z powozów i przeczekanie, aż bezpiecznie wyjadą poza mury.

Zaczął przepychać między ludźmi, aby znaleźć się bliżej bramy. Nadal pozostawało mu do niej jakieś pięćset metrów. Lecz im bardziej poruszał się naprzód tłum stawał się bardziej ciasny i poruszanie się do przodu było bardzo utrudnione. Poza tym ludzie bliżej bramy walczyli o swoje miejsce i nie pozwalali wpuszczać nikogo przed siebie.

W takim wypadku Arrin musiał stać w środku tego ogromu ludzi czekając na swoją kolej. Nie pozostało mu już nic innego.

Mnóstwo ludzi przybyłych na turniej próbuje wydostać się z miasta. Nigdy nie było z tym problemu, co roku idzie to niezwykle sprawnie. Tym razem tłum ciągnie się w nieskończoność. Przy bramie każdy pewnie jest sprawdzany z niezwykłą uwagą. Czy istnieje szansa na przedostanie się? Oczywiście. Czy jest ona duża? Absolutnie nie.

Stał tam długo, ponad godzinę, a kolejka wcale znacznie nie ruszyła się do przodu. Arrin zaczął wątpić, czy wyjazd z miasta w ogóle się opłaca. Może lepiej poczekać parę dni, kiedy wszystko trochę ucichnie? Dzisiaj uwaga jest wzmożona, ale kto za tydzień będzie sprawdzał powozy z taką dokładnością? Jeden dzień stania przed bramą nic nie zmieni, ale na większą skalę to zabiłoby handel w mieście, a przecież z tego ono żyje. Jednak wczoraj prawie go znaleźli. Uniknął pojmania tylko dzięki Ramshallowi. Więc może nie warto ryzykować.

Z rozmyślań wyrwało go zamieszanie. Dwaj mężczyźni przepychali się przez tłum niedaleko niego. Jednak nie robili tego jak wszyscy poruszając się do przodu, lecz na bok, jakby chcieli się po prostu wydostać z kolejki na zewnątrz.

Mężczyzna, który przepychał się pierwszy został zaczepiony przez kogoś z tłumu. Był to brodaty, gruby człowiek, który stał przed Arrinem już od początku. Zaciekawiony Arrin zbliżył się, żeby dowiedzieć się co się święci.

- Co się dzieje? – zapytał brodacz

- Kto płaci, wychodzi – odrzekł z uśmiechem drugi.

- Ile?

- 10 sztuk złota.

- Aż tyle? Eee… nie opłaca się. Ja poczekam.

- Jak chcesz. Powodzenia – mężczyzna wrócił do przepychania, natrafiając na Arrina – Przepraszam – rzucił do niego.

Naszła go niespodziewana myśl, żeby zapytać tych ludzi o tą ofertę. Jednak nie zrobił tego.

Przepuścił obu i stał dalej w tłumie.

Po chwili ogarnęło go przerażenie. Co jeżeli to była jedyna szansa na wydostanie się z miasta?

Stwierdził, że nie ma nic do stracenia i rzucił się w pogoń za mężczyznami, również przepychając się przez tłum.

Podenerwowany, że może przegapić taką okazje nie patrzył na innych ludzi stojących w kolejce. Stawał na stopy, obijał ich w ogóle nie zwracając na nikogo uwagi. Liczyło się w tym momencie tylko to aby dopaść dwójkę mężczyzn.

W końcu wypadł z tłumu na piaskową drogę. Rozglądnął się i zobaczył ich. Szli kawałek dalej zakręcając w wąską uliczkę. Rzucił się biegiem za nimi.

Dobiegł do nich i zaczął podążać za nimi wolnym krokiem. Szli między domami parędziesiąt metrów.

Teraz, gdy w kocu ich znalazł głupio mu było zapytać. Co miał niby powiedzieć?

Lecz nagle jeden z mężczyzn odwrócił się i dostrzegł go. Stuknął drugiego z przerażeniem.

Arrin nie wiedział co zrobić i stanął zdezorientowani. Mężczyźni prawdopodobnie wzięli go za złodzieja, lub zabójcę.

Niespodziewanie jeden z nich znalazł się tuż przy nim. Arrin nie zdążył zareagować, mężczyźni obezwładnili go i przygnietli go do ściany ściągając mu hełm. Nie wyglądali na bardzo zaskoczonych jego twarzą, więc prawdopodobnie go nie rozpoznali.

- Coś ty za jeden? – warknął jeden z nich. Miał krótkie, czarne, kręcone włosy i zarost wokół ust.

- Szpiegujesz nas? – zapytał groźnie drugi z długimi brązowymi włosami.

- To nie tak! – zawołał Arrin – Ja tylko chciałem… - ręce mężczyzny na jego szyi utrudniały mu mówienie – kto płaci, wychodzi!

Czarnowłosy puścił jego szyje. Obaj spojrzeli po sobie.

- A więc chcesz wyjść z miasta za wszelką cenę? – zapytali z uśmiechem.

- Mam pieniądze – odparł przecierając szyję.

- To dobrze. Ale warunek jest taki, że musisz zapłacić także za nas – powiedział brązowowłosy bardzo zadowolony z siebie.

Wyjście kosztowało 10 sztuk złota i Arrin nie był pewien czy ma aż 30 monet w swojej sakiewce, nie liczył ich wcześniej.

- Nie wiem, czy mam tyle – jęknął

- Sprawdź!

Wyciągnął sakwę z kieszeni plecaka i wysypał jej zawartość na ziemię. Skończył liczenie złotych monet na liczbie 34. Kwota, którą miał zapłacić była ogromna, lecz jeżeli miał wydostać się z miasta nie można było patrzeć na koszta.

- Świetnie ! – zawołali mężczyźni widocznie uradowani znalezieniem sponsora – kto płaci, wychodzi!

Ruszyli razem uliczką między domami. Obaj mężczyźni przedstawili mu się, ten z czarnymi lokami miał na imię Rotren, a drugi brązowowłosy David.

Obaj byli bardzo dociekliwi.

- Czy ktoś może cię szpiegować? Skąd masz tyle pieniędzy? Jesteś złodziejem? Dla kogo pracujesz?

Arrin nieco skrępowany kłamał, że jest złodziejem, ale pracuje tylko dla siebie. Mieszka w pobliskiej wiosce a do miasta przybył tylko na festyn, żeby rabować mieszczan podczas turnieju. Nikt z pewnością go nie śledzi, bo nikt go nie zna.

Oddalili się bardzo od głównej bramy i byli teraz w miejscu, w którym Arrin wcześniej nie był. Była to dzielnica biedoty, gdzie nie było już sklepów lub zakładów rzemieślniczych, czy nawet karczm. Znajdowały się tutaj tylko brudne czarne domy z kamienia lub drewna w oklepanym stanie. Większość budynków wyglądała na takie, które rozlecą się przy większym podmuchu wiatru. Dla Arrina, który zwykł (jeżeli w ogóle) oglądać te lepsze okolice w mieście był to naprawdę nieprzyjemny widok. Jak ojciec mógł doprowadzić do takiej nędzy w jego idealnym mieście? Nieudacznik.

Droga, którą teraz szli była poprowadzona wzdłuż głównego muru obronnego miasta. Co jakiś czas na szczycie można było dostrzec wieże strażnicze, wypatrujące ewentualnego ataku wrogich oddziałów. Na przykład tych z Torsell, którymi niedługo może będzie przewodził Arrin.

- Jesteśmy na miejscu – szepnął David zatrzymując się przed drewnianą szopą przylegającą do muru obronnego, która wyglądała tak nędznie, że Arrin bałby się wjeść tam sam.

Rotren zapukał dwa razy w drewniane drzwi i po chwili otworzyły się one z piskiem.

W ciemnej izbie znajdowały się cztery osoby. Dwaj mężczyźni, jeden stary i pochylony wpuszczał ich do środka stojąc przy drzwiach, drugi siedział przy stoliku zapisując coś piórem na pergaminie oświetlonym płomieniem świecy.

Przy jednej ze ścian stała także para, mężczyzna i kobieta w bogatych strojach wyglądający na bardzo zdenerwowanych.

- Zapraszam, zapraszam – rzekł starzec z siwymi kręconymi włosami i czarną brodą – Kto płaci, wychodzi!

- Dobrze – zawołał drugi mężczyzna wstając – Państwo mogą już wychodzić – zwrócił się do pary stojącej przy ścianie, po czym podszedł do klapy w podłodze i otworzył ją – Pojedynczo proszę.

Kobieta podwinęła swoją piękną błękitną suknię i zaczęła znikać w otworze w podłodze, a zaraz za nią schodził jej partner.

Po chwili zwrócono się do nich.

- Kto tym razem? – zapytał człowiek przy stole, znowu siadając. Miał na sobie strój, który rażąco przypominał strój strażnika.

- Rotren i David – odrzekł Rotren. Byliśmy tu wczoraj.

- Prawda – skinął głową pisząc ich imiona na pergaminie – dziś usługa kosztuje więcej.

- Tak, jesteśmy świadomi.

- A trzeci to..? – powiedział w ogóle nie patrząc na Arrina.

- To jakiś dzieciak z ulicy – rzucił David – ma pieniądze.

- Dobrze. Imię?

Arrin nie wiedział co powiedzieć.

- Arolf – powiedział za niego Rotren . Człowiek zapisał jego nowe imię piórem.

- Wspaniale, zapraszam tutaj – powiedział wstając po czym wskazał na otwartą klapę w podłodze – pojedynczo i cały czas przed siebie, znacie zasady.

- Młody płaci – powiedział Rotren wchodząc już do środka.

Arrin podszedł do mężczyzny w hełmie i położył 30 sztuk złota na stole a ten odnotował wszystko i ponaglił ich do pośpiechu.

Czekał chwilę aż David również zniknie w przejściu.

Ale mi się udało – ucieszył się w duchu.

- Bardzo panom dziękuję. Żegnam - powiedział uprzejmie Arrin.

Głowa Davida była już dla niego niewidoczna, więc zrobił krok do klapy, gdy nagle mężczyzna w stroju strażnika złapał go za ramię.

Z całej siły przyciągnął go do siebie przystawiając świecę do jego twarzy.

- Zdejmuj hełm – warknął.

Przerażony Arrin zrobił co mu kazano.

Oczy mężczyzny zabłysnęły, gdy zobaczył jego twarz. Arrin również przyjrzał się dokładniej jego twarzy i po chwili rozpoznał w niej jednego ze strażników służących na zamku jego ojca.

Jego żołądek ścisnął się przeraźliwie mocno. Chciało mu się wymiotować a pot oblał jego czoło

Starzec w kręconych włosach patrzył na całą sytuację z zafascynowaniem, nie wiedząc co się dzieje.

Strażnik zmierzył Arrina od stóp do głów, nic przy tym nie mówiąc.

W końcu Puścił go.

- Spokojnie, Paniczu – rzekł z uśmiechem – kto płaci, wychodzi.

I gestem ręki zaprosił go do przejścia w podłodze.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Ronja 02.09.2015
    Po pierwsze to mega się cieszę, że są nowe rozdziały, bo już mi było tęskno ;). Po drugie - ależ końcówka :D Nie tego się spodziewałam. Już myślałam, że zgarnie go do zamku, albo Arrin znów będzie musiał walczyć bidulek ^^. Trochę szkoda, że został bez kasy, bo przypuszczam, że ciężko mu będzie wyżyć bez złota. No ale może jakoś da radę. Trzymam za niego kciuki :D. Myślę sobie, że to bardzo przykre, że dowiedział się o swoim pochodzeniu w ten sposób i z pewnością rzutuje to na jego emocje, które teraz odczuwa w stosunku do ojca. Zastanawiam się na ile jest to złość, a na ile prawdziwa chęć i pragnienie zabicia/upokorzenia ojca.
    Rozdział jak zawsze wciągający, niby są one długie, a mi i tak zawsze szybko zlecą. Za szybko :(. Trochę mnie zdziwiło, że zabicie strażnika i lejąca się krew nie wywołała na Arrinie żadnego wrażenia, zwłaszcza, że tego samego dnia on sam dokonał zabójstwa i strasznie to przeżył. A tu żadnych refleksji. No ale może zadziałała adrenalina.
    Co do błędów - w paru miejscach brakowało przecinka, ale ja nie jestem specem od przecinków, więc nie będę się wymądrzać.
    w pierwszej części: "Z za strażnika wyłonił się Ramshall" - "zza",
    "Arrin był jednym z najlepszych jakich znał od poruszania się po zamku niezauważenie" - nie pasuje mi to zdanie, wstawiłabym może "jeśli chodzi o" zamiast "od".
    "Przez duże, szerokie drzwi co jakiś czas wychodził wysoki, chudy chłopak z drewnianymi skrzyniami," - wychodził brzmi tu jakby on tylko wychodził, a musiał też wchodzić, ja bym to zamieniła po prostu na "przechodził wysoki, chudy chłopak, nosząc drewniane skrzynie".
    Idę czytać dalej :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania