Poprzednie częściLeworęczni -Prolog (poprawiony)

Leworęczni - Rozdział 8. (1/2)

Arrin miał jeszcze w planie odwiedzić przed turniejem kuźnię Derra. Przed ważną rozmową z ojcem musiał zaczerpnąć czyjejś rady.

Każdy potrzebuje przecież pomocy – usprawiedliwił siebie.

Na treningowy dziedziniec można było wejść na dwa sposoby. Pierwszym była dębowa brama, w której przed chwilą zniknął ser Cornell wraz z adeptami. Za nią znajdował się korytarz, który prowadził do komnat niskiego zamku, czyli części użytkowej twierdzy. Drugim zaś wyjściem była mała, żelazna furtka, zupełnie naprzeciwko bramy, na północnej stronie muru. Za nią znajdował się korytarz łączący wszystkie pomieszczenia, których sypiali służący, wychodki, magazyny, schowki i w końcu kuźnię. Ta część była zwana pchlarnią.

Arrin właśnie tam się udał.. Przechodząc korytarzami nie słyszał, jak bywało to co dzień, szmeru głosów służących, którzy kręcili się tu i tam. Teraz słyszał tylko echo swoich stóp, powtarzająca się w nieskończoność melodia, która teraz wydawała się nie do zniesienia. Tup, tup, tup, tup…

Ku zawiedzeniu Arrina kuźnia była zamknięta. Obwieszczała to tabliczka wywieszona za szklaną szybą okna z napisem „Zamknięte z powodu turnieju”.

Poszedł mi kibicować, trudno. Będę musiał poradzić sobie sam z ojcem.

Kiedy przemierzał te same korytarze co przed chwilą nie zwracał już uwagi na denerwujący hałas odbijający się od kamiennych ścian.

Myślał o ojcu. O człowieku, z którym rozmawiać było niezwykle ciężko. Ojciec… Jego przeszywające spojrzenie przyprawiało Arrina o dreszcze. Jego głos sprawiał, że zaczynały mu się trząść nogi. Wystarczyło, że przemówił i każdy był gotów zrobić wszystko, co rozkazał. Najwyższy po prostu umiał manipulować ludźmi. Bez wątpienia, była to cecha, która jest ważna dla władcy. Z drugiej strony ojciec był nie tyle władczy, co charyzmatyczny. Dobrze przemawiał, umiał motywować i zachęcać do działania, a jego poddani go lubili.

Był sprawiedliwy i dobry dla swoich najbliższych Lordów i żołnierzy. Był taki, jaki powinien być Najwyższy. Surowy, ale kochający. Prawdziwy ojciec dla wszystkich ludzi w mieście.

Dla wszystkich, oprócz własnego syna.

Lord Pretrian Atrenis nie doceniał Arrina. Uważał go za rozwydrzonego dzieciaka, któremu nic już nie może pomóc. Dziecko bez przyszłości, parodia człowieka. Tak przynajmniej wydawało się samemu Arrinowi.

On oddałby wszystko, żeby zaimponować ojcu. Bardzo chciał, aby ten spojrzał na niego przychylnym okiem, powiedział coś miłego lub pochwalił to co zrobił. Nigdy nic podobnego nie usłyszał. Ojciec albo nie zwracał na niego uwagi albo uważał, że to co Arrin robi można zrobić lepiej.

Dlatego dzisiaj jest szansa. Szansa pokazania ojcu, że potrafię coś zrobić dobrze. Dam radę, muszę. Jeżeli znowu zawiodę… - pokręcił głową - Nie, to się nie stanie, to nie może się stać. Dam z siebie wszystko. Pokaże, że jednak jestem godny do bycia następcą tronu. Pokaże swoją prawdziwą twarz. Nie twarz dziecka, nie twarz panicza, lecz twarz Dziedzica.

Z ta myślą dotarł na zewnątrz zamku. Uderzył go gwar, którego mu brakowało na cichych korytarzach. Nie lubił zamku, a pustego to już w ogóle.

Na zewnątrz było o wiele więcej ludzi, niż godzinę temu. Wszyscy zewsząd zbierali się aby oglądać turniej. Było to duże wydarzenie dla miasta i okolic. Tak samo jak dla Dziedzica. To drugi raz w tym roku, kiedy mógł wyjść z zamku i pooddychać świeżym powietrzem. Te dwa piękne wydarzenia nie były od siebie zbyt oddalone czasowo, co zwiastowało to, że może system jego „uwięzienia” w zamku uległ zmianie. Arrin bardzo na to liczył.

Nad polem namiotów górowała arena, która nyła tak duża, że można ją było dostrzec z drugiego końca obozu. Wielka konstrukcja zbudowana z wielkich grubo ciosanych belek z ciemnego drewna. Idealny okrąg o średnicy pięćdziesięciu metrów. Wokół piaszczystego pola walki znajdowały się trybuny z ławkami do siedzenia, które mogły pomieścić trzydzieści tysięcy ludzi. W centralnym punkcie trybun zbudowano lożę Najwyższego. Miejsce, z którego Lord Pretrian oglądał potyczki. Osłonięte materiałami od słońca, dobrze strzeżone pełne najlepszej jakości jedzenia i picia. Arrin oglądał budowę areny już od dawna z okien zamku. Trwało to ponad cztery miesiące.

Dobre miejsce do oglądania tryumfu syna – Arrin wyobraził sobie, że po wygranej finałowej walce ściąga hełm i pokazuje ludziom swoją twarz. Ojciec zachłysnąłby się winem, ludzie by wiwatowali. Byłoby wspaniale – ciekawe co by mi wtedy powiedział…

Po przeciwnej stronie drogi miała stać arena dla nieletnich, ale Arrin z miejsca którego był w tej chwili nie widział jej. Widocznie była trochę mniejsza.

Ojciec pewnie już zasiadł na honorowym miejscu. Trzeba go odszukać. To pomyślawszy ruszył piaszczystą drogą wprost do dużej Areny na końcu straganów.

Mijał tłumy kolorowych ludzi. Przeciskał się między najróżniejszymi rasami przyjezdnych. Tressport było miastem handlowym, więc można tam było spotkać podróżników z całego świata. Transportując rzeką przyprawy, zboże, czy cokolwiek innego często zatrzymywali się tutaj, bo miasto miało już wyrobioną renomę. Czasem odwiedzali zamek. Zdarzało się, że komuś coś ukradziono, lub zabito rodzinę. Wtedy przychodził na audiencję do Najwyższego i prosił o pomoc. Ojciec lubił wtedy okazywać łaskę. Pokazywał wtedy swoje dobre oblicze, to nieprawdziwe. Prawdziwego ojca znał tylko Arrin, no i może niektórzy bliżsi Lordowie.

Ach, no tak i Matka. Ona też musiała znać ojca na wylot. Ciekawe jak ona by mnie traktowała…

Czy to jej śmierć sprawiła, że Najwyższy jest taki oschły wobec swego syna? Może wolał mieć córkę, albo… Może wolał mieć żywą żonę, niż syna, który zawodzi jego oczekiwania. Kto wie?

Ja nigdy się nie dowiem – stwierdził w duchu.

Mniejsza arena była kopią areny dla dorosłych, tyle, że w mniejszej skali.

On jednak skierował się na tę dużą.

Na dużą arenę można było wejść przez cztery bramy. Trzy były dostępne dla widzów, którzy przybyli oglądać walki. Czwarta, mniejsza dla uczestników turnieju. Przy każdej z bram stali strażnicy miejscy pilnując porządku i informując ludzi. Tressport liczyło około sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Dodając do tego około dziesięć tysięcy przyjezdnych z okolic dawało sumę siedemdziesięciu tysięcy osób. Większość chciała obejrzeć turniej, a na arenę mogło wejść zaledwie trzydzieści tysięcy, dlatego miejsca były pozajmowane już od wielu godzin. Mimo to ludzie przed bramami nadal ustawiali się w kolejkach.

Głupcy – pomyślał ze śmiechem Arrin kierując się do bramy dla uczestników turnieju. Tutaj również stało trochę ludzi. Ale nie panował taki rozgardiasz jak przy innych trzech bramach. Kolejki nie było w ogóle, więc Arrin postanowił nie czekać, tylko wchodzić od razu do środka

- A ty czego tutaj szukasz chłopcze? – zatrzymał go strażnik stojący bezpośrednio przy bramie.

Arrin spojrzał mu w oczy, które było widać w szparce na stalowym hełmie. Miał źrenice koloru ciemnego, późnowieczornego nieba. Ubrany był w lekką ale mocną zbroję przylegającą do ciała, brązową z elementami stali.

- Nie jestem byle chłopcem – odparł obruszony Arrin – jestem Dziedzicem. Wpuść mnie.

Zmrużył oczy.

- Chyba żartujesz.

- Och litości – wściekł się Arrin – to biegnij do loży honorowej i przyprowadź mojego ojca, myślisz, że będzie zadowolony?

- Z pewnością nie będzie – rozległ się głos za jego plecami. Odwrócił się. Przed nim stał jeden z doradców z Rady ojca odpowiedzialny za rolnictwo w mieście – wpuścisz nas? – zapytał strażnika.

- Tak. Oczywiście Panie – rzucił zdezorientowany strażnik.

Weszli razem z Lordem przez drzwi mijając zakłopotanego strażnika.

- Dziękuje, Lordzie – powiedział Arrin trochę zawstydzony.

- Nie musisz dziękować. Codzienna sprawa, ale Tobie poleciłbym trochę opanowania – jego głos przybrał pouczający ton – Zbyt szybko się denerwujesz Paniczu – Arrin skrzywił się - musisz nauczyć się panować nad emocjami. Dla młodego człowieka z tak olbrzymim potencjałem ważne jest, aby uczył się w każdej chwili. Będziesz o tym pamiętał?

- Oczywiście – odparł bez zastanowienia.

- Świetnie – rzekł zadowolony Lord– ja będę już zajmował miejsce na widowni. Szykuje się niezłe widowisko. Ludzie mówią, że Rzeźnik ma być dziś na turnieju.

Arrin poczuł ucisk w brzuchu. Znał Rzeźnika tylko z opowiadań. Był to, gruby jak świnia, łysy mężczyzna znany był ze swego okrucieństwa i bezwzględności. Jego popisowym numerem było odcięcie przeciwnikowi lewej nogi swoim potężnym tasakiem.

Po chwili ochłonął. Turniej ma przecież określone zasady. Nie walczy się by zabić, ale by powalić przeciwnika na dziesięć sekund. Ser Cornell nic nie wspominał o zakazie odcinania kończyn, ale Arrinowi wydawało się to naturalne.

Nagle pomyślał o konsekwencjach. O nie!. Ojciec teraz na pewno zabroni mi walczyć z dorosłymi. Głupi Rzeźnik

Lord odszedł pozostawiając Arrina samego. Stał on teraz na małym korytarzyku, gdzie wszystko było zrobione z ciemnego drewna. Otaczały go drewniane skrzynie ustawione jedna na drugiej i pełno ludzi krzątających się tu i tam. Arrina mijali wojownicy ubrani w potężne, płytowe zbroje, służący w fartuchach lub ludzie sprzedający jedzenie. Na końcu korytarzyka było widać światło. Musiało to być wyjście na arenę, gdzie miały odbywać się pojedynki. Było tam także parę odnóg korytarzowych, które prowadziły do szatni i pokoi służebnych. Wszystko to znajdowało się pod trybunami na arenie co było naprawdę sprytnie przemyślane.

Arrin słyszał śmiechy i oklaski dochodzące z góry. Najwidoczniej na arenie musiało się już coś dziać.

Walki? Chyba jeszcze na nie za wcześnie.

Pomyślał o komikach, którzy niekiedy przyjeżdżali na zamek. Arrin widywał akrobatów, treserów zwierząt, karłów lub kobietę z brodą.

Możliwe, że takie występy podobają się ludziom i w mieście. Łatwo o nudę, kiedy trzeba pilnować wykupionego miejsca przez parę godzin czekając na rozpoczęcie walk. Dobrze, że ja nie muszę tam siedzieć.

Nagle po jego prawej stronie usłyszał wyraźny, znajomy śmiech. Odwrócił się w tamtą stronę i poczuł ucisk w brzuchu. Ojciec…

Śmiał się Ser Ritlon Śmiały, przewodził on pięcioosobowej grupce mężczyzn – Lordów i rycerzy z Rady Miasta. Wszyscy wydawali się być w dobrych humorach, nawet jego ojciec znany z nieprzystępnego charakteru.

Jednak kiedy jego wzrok napotkał twarz Arrina uśmiech zbladł nieco.

- Co tutaj robisz, synu? – zapytał ostro Najwyższy podchodząc do niego.

Arrin, jak to często bywało w rozmowach z ojcem, kompletnie zapomniał co miał powiedzieć. Chociaż tą rozmowę przeprowadzał już tysiące razy w głowie nie mógł znaleźć odpowiednich słów.

Wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze i spojrzał ojcu w oczy.

- Ojcze. Przyszedłem tu, aby prosić Cię o wybaczenie moich wszystkich win, a także o pozwolenie mi na udział w walkach dorosłych. Chciałbym wystąpić w pięknej srebrnej zbroi.

. Najbliższym ojca jak gdyby ożywiły się spojrzenia. Być może spodziewali się jakiegoś banalnego pytania, na które Najwyższy nawet nie będzie marnował czasu. Widocznie nie doceniali Dziedzica.

Sam ojciec wydawał się zaskoczony prośbą. Arrin wytrącił go z chwili spokoju i musiał teraz powrócić do sfery podejmowania decyzji.

Lord Pretrian wyprostował się, jego chłodne oczy zalśniły. Odwrócił na chwilę wzrok a później wlepił przeszywające spojrzenie w syna. Jego twarz była o dziwo łagodna. Arrin spodziewał się gwałtownej reakcji, ale ta była zupełnie inna.

- Uważasz, że zasłużyłeś? – głos ojca był niezwykle spokojny.

Arrin był całkowicie zdezorientowany takim obrotem sprawy. Ojciec nigdy nie odpowiadał pytaniem na pytanie. Było to chyba jednak pytanie retoryczne, bo Najwyższy kontynuował.

- Jeżeli chodzi o walkę z dorosłymi to absolutnie nie ma mowy – pokręcił głową - Tu nie chodzi o to, czy ja chcę, czy nie. Jesteś po prostu za młody i za mało doświadczony. To po prostu zbyt niebezpieczne.

- Prawda – mruknął jeden z Lordów stojący na lewo od Lorda Pretriana.

- Srebrna zbroja ?– ciągnął ojciec – Tutaj sprawa jest zupełnie inna. Na polowaniu w dzień twoich urodzin nie pokazałeś, że jesteś godny ją nosić. Zostałbyś zabity przez łosia, gdyby nie heroiczna postawa Lorda Tyrwella, prawda? – Arrin nic nie dopowiedział – Poza tym, Ser Cornell mówił mi ostatnio, że zostałeś pokonany przez stajennego.

Słucham?! Ten oszust Pitt?! I to przez niego nie mam dostać zbroi?!

Arrinowi pozostała jedyna szansa.

- On oszukiwał!

- Nic mnie nie interesują twoje wymówki – odparł zdenerwowany ojciec - Już prędzej stajenny zasłużył na zbroję niż ty.

Arrinowi łzy napłynęły do oczu.

- Mam nadzieję, że nie zawiedziesz po raz kolejny i wygrasz turniej nieletnich – dodał ojciec - Będę tam na finale – poinformował go nieco łagodniejszym tonem - Teraz idziemy na lożę honorową. Walki dorosłych zaczynają się za chwile. Te dla nieletnich są nieco opóźnione, więc spokojnie powinieneś móc jeszcze obejrzeć parę potyczek. Powodzenia na turnieju.

To powiedziawszy machnął ręką na grupę swoich towarzyszy na co wszyscy za nim ruszyli. Ser Ritlon Śmiały odwrócił się twarzą do Arrina u posłał mu sympatyczny uśmiech, po czym zostawił go samego z jego własnymi myślami. Lecz nawet podbudowujący gest na koniec nie dał rady przezwyciężyć jego smutku.

Co zrobi, jeżeli jednak nie wygram tego głupiego turnieju dla dzieci? Wyrzuci mnie z zamku? Może on tylko na to czeka? O nie Tym razem muszę wygrać – postanowił przecierając łzy - Dam z siebie wszystko. Wygram, muszę wygrać. Choćbym miał oszukiwać, wygram!

Wytarł nos w rękaw koszuli.

Czyli nie dostanę zbroi. Trzeba będzie pomyśleć nad jakimś odpowiednim strojem. Na pewno na mniejszej arenie coś znajdę, ale to później.

Przygnębiająca rozmowa z ojcem i myśl, że nie będzie bił się z dorosłymi nie przygasiła jego turniejowego entuzjazmu. Zaraz zapomniał o braku zbroi czy braku docenienia . Był ciekawy kto i jak będzie walczył.

Przeszedł korytarzem w stronę światła. Im bardziej zbliżał się do wyjścia tym gwar stawał się większy. W końcu strażnik otworzył mu drzwi i wyszedł na trybunę.

Arena miała piętnaście tysięcy miejsc siedzących, ale przewidziane były także miejsca stojące. W tym momencie oglądających było nieco ponad trzydzieści tysięcy.

Arrin patrzył na ten ogrom z podziwem.

Znajdował się teraz na poziomie pola walk. Za nim były schody na których można było wejść na wyższe poziomy, z których było lepiej widać wszystko co dzieje się na arenie. Tam właśnie poszedł. Rozglądał się wokoło szukając wolnego miejsca, żeby usiąść, ale wszystko było pozajmowane. Wiele ludzi siedziało także na schodach i Arrin poszedł w ich ślady. Wszyscy czekali na rozpoczęcie walk.

Słońce obniżyło się o jakieś parę cali, kiedy kratowana brama na środku areny podniosła się do góry i na piasek weszli wojownicy.

Było ich trzydziestu dwóch. Arrin patrzył tylko na Ser Ritlona Śmiałego w jego emaliowanej, lekko błękitnej zbroi. Był to faworyt do wygrania turnieju i Arrin pomyślał, że może to i dobrze, że nie walczy z dorosłymi. W starciu z Ser Ritlonem nie miałby szans.

W pośpiechu przejechał wzrokiem po pozostałych uczestnikach. Nigdzie nie można było zobaczyć Rzeźnika. Wszyscy wojownicy byli raczej umięśnieni niż chudzi i wszyscy mieli włosy na głowie, lub hełmy. Była to widocznie plotka i nikt nikomu nie będzie odcinał nóg.

- Zbyt radośnie też nie może być – zaśmiał się jeden z mężczyzn siedzących na ławce na prawo od Arrina.

Zawodnicy ukłonili się cztery razy, po raz na każdą stronę trybun, a następnie zwrócili twarze na lożę honorową, w stronę władcy miasta.

Arrin, który nie znał zwyczajów turniejowych mógł się jedynie domyślać, że ojciec coś powie przed rozpoczęciem walk. Również zwrócił głowę w tamtym kierunku.

Najwyższy wstał, podszedł do balustrady, a na arenie zaległa absolutna cisza.

- Wojownicy i ludzie na widowni – zagrzmiał. Akustyka areny była na tyle dobra, że wszystko było wyraźnie słychać – witam wszystkich na rozpoczęciu turnieju na pożegnanie lata! – rozległy się brawa, które Lord Pretrian uciszył dłonią - Liczę na wspaniałe widowisko, oraz na uczciwą walkę. Nic więcej mówić nie chcę, wszyscy jesteśmy zniecierpliwieni. Powodzenia! Zaczynajmy!

Burza braw porwała trybuny. Wszyscy widzowie wstali wiwatując i krzycząc z całych sił.

Wojownicy wrócili się do bramy pozostawiając tylko dwóch na piasku. Arrin z miejsca, w którym siedział widział wszystko jak na dłoni.

Jeden z nich miał na sobie lekką, skórzaną zbroję w kolorze kamienia z małymi kolcami na ramionach. Blond włosy opadały mu na ramiona a krótkie, szorstkie wąsy zasłaniały usta. Walczył buzdyganem, czyli krótkim, jednoręcznym stalowym kijem zakończonym metalową głowicą z wystającymi, ostrymi jak brzytwa kolcami w jednej dłoni. W drugiej natomiast dzierżył okrągłą, błękitną tarczę . Drugi z wojowników, chociaż chudszy i węższy w barkach od blondasa był o głowę wyższy. Swoją twarz ukrył pod hełmem, na którego czubku miał czerwony pióropusz. Na całym ciele miał części stalowej, mocnej, wypolerowanej na blask zbroi a oburącz trzymał olbrzymi, obusieczny miecz.

Ktoś na loży honorowej wstał i podszedł do balustrady. Był to herold ubrany na czerwono, miał za zadanie zapowiadać kolejne walki.

- Panie i panowie – zawołał – przed wami Walldan z Rzecznego Miasta – mężczyzna w hełmie podniósł rękę i rozległy się gromkie brawa – a walczył z nim będzie Keylor, Mistrz Tarczy – Blondyn uśmiechnął się i znowu usłyszeli brawa. Herold wrócił na miejsce a wszystkie oczy na trybunach zwróciły się w stronę wojowników.

Arrin obejrzał pierwszą walkę, w której mistrz tarczy, chociaż zagoniony w kozi róg zdołał odbić wszystkie ciosy wyprowadzając morderczy kontratak i wygrywając pojedynek. Walka była krótka, ale niezwykle emocjonująca.

Jednak Dziedzic nie mógł opuścić areny bez obejrzenia swojego idola, Ritlona Śmiałego w akcji. Musiał on jednak poczekać na niego jeszcze przez dwie walki.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania