Komisar - 4
Wysunąłem lekko głowę, zaglądając zza róg ulicy. Cofnąłem się momentalnie. Przełknąłem ślinę.
- Cóż… faktycznie mają czołg.
- M41 – potwierdził Iwanow, stojąc kilka kroków dalej. – Przestarzały, ale nadal czołg.
Spojrzałem w niebo i wydałem z siebie jęk irytacji.
– Armia ma T-54, powinni sobie poradzić z tym problemem sami, ale nie! T-54 posłali wszystkie na front i problem zostawili nam – podrapałem się po brodzie. – Irytujące… papieros – wyciągnąłem dłoń, a adiutant posłusznie podał mi papierosa i zapalniczkę. – Cholera – zapaliłem. – A tam komenda i cenne dokumenty… ech – jęknąłem. – Dobra. Wyciągać białą flagę. Zobaczmy czy da się z nimi pertraktować.
- Towarzyszu? – Iwanow wyglądał na zaskoczonego.
- Na co czekasz Iwanow? Zamachaj białą flagą, jeśli nie będą strzelać to z nimi porozmawiamy – wciągnąłem zbawienny dym w płuca. – Aktualnie jesteśmy jedynymi siłami czysto porządkowymi w mieście. To od nas zależy, jak będzie wyglądała okupacja w tym regionie, a im mniej krwawa, tym spokojniejsza będzie dla nas ta kampania. Chyba że wizja wypełniania papierkowej roboty, po wszystkich „likwidacjach” ci się uśmiecha, towarzyszu? – Zapytałem retorycznie.
Adiutant spoglądał na mnie jeszcze chwilę, po czym, w kilka chwil zorganizował białą flagę. Ruchem wskazałem mu róg ulicy. Młodzieniec przełknął głośno ślinę, wystawił flagę i zamachał nią.
…
Nie strzelali.
Odetchnąłem.
- No… niezły początek. Chodźmy Iwanow, zobaczymy czy ci jankesi potrafią komunikować się inaczej, niż za pomocą ołowiu – rzuciłem niedopałek pod nogi i rozgniotłem go.
Wyszedłem zza róg ulicy, nie pozwalając adiutantowi wypowiedzieć słowa. Wiedziałem, że będzie chciał mnie powstrzymać, ale mnie to nie obchodziło. Uwielbiałem niebezpieczeństwo, a w tym przypadku miałem podejść do okopanych amerykanów, broniących swojej ojczyzny i uśmiechać się uprzejmie do czołgu.
Ach… dla takich chwil dołączyłem do NKWD!
Sylwetki obrońców przemknęły za osłonami. Liczne lufy wymierzyły w moją osobę. Sięgnąłem do pasa, odpiąłem go, odsunąłem na bok i wypuściłem z dłoni, pozwalając, by kabura z pistoletem uderzyła głucho o asfalt. Stojący obok mnie Iwanow, mniej sprawnie, również odrzucił swój pistolet.
Nadal nie strzelali.
Ruszyłem do przodu. Nie trzymałem rąk w górze, nie trzęsłem się i nie schylałem. Podchodziłem, spokojnym krokiem, uśmiechając się w stronę obrońców. Nadal nie strzelali, co było naprawdę miłym zaskoczeniem. Poczułem nagły, zaskakująco szczery szacunek, względem wrogiego dowódcy. Mało kto potrafiłby utrzymać dyscyplinę w takiej sytuacji. Wspomnienie, kiedy wykonałem podobny ruch, wobec polskich partyzantów, nie było najprzyjemniejsze. Najpierw wyzywali, a jak ich ogniem oblały miotacze, naraz ton zmienili.
- TYLE WYSTARCZY! – Krzyknął ktoś zza barykad.
Zatrzymałem się, kierując serdeczny uśmiech do 76 mm armaty. Iwanow stojący obok mnie, widocznie drżał, ale nie panikował. Spojrzałem na niego z dumą. Chłopak się spisywał. Cieszyłem się, że to właśnie jego wybrałem na adiutanta. Odetchnąłem i zwróciłem całą mą uwagę na jankesów.
- DZIEŃ DOBRY JANKESI! – Zawołałem. – PIĘKNY DZIEŃ, NIEPRAWDAŻ?
Widać było, poruszenie. Widocznie nie spodziewali się, że będę tak dobrze mówił po angielsku.
- CZEGO CHCESZ, CZERWONA ŚWINIO!?
Oho… czyli nie są tak dobrze zdyscyplinowani, jak podejrzewałem… albo ich lider jest po prostu chamem. Trudno, z takimi też się pracowało.
- ROZMAWIAĆ Z WASZYM DOWÓDCĄ!
Kolejna chwila milczenia, naraz jakiś obrońca, widocznie młody wychylił się zza barykady, celując prosto we mnie.
- NIE MACIE O CZYM ROZMAWIAĆ! SPIEPRZAJ ALBO CIĘ ZABIJĘ!
Napięcie ewidentnie wzrosło. Adiutant spojrzał na mnie zaniepokojony.
- Towarzyszu?
- Spokojnie, próbują nas wystraszyć, kiedy sami robią pod siebie – mruknąłem, nabierając głębszy wdech. – JESTEM BEZPOŚREDNIO ODPOWIEDZIALNY ZA ORGANIZACJĘ SIŁ PORZĄDKOWO-OKUPACYJNYCH W REGIONIE! TO JA ZADECYDUJĘ, JAK BĘDZIE WYGLĄDAŁA OKUPACJA! WASZ OPÓR WPŁYNIE NA MOJE DECYZJE!
Zamilkłem.
Nie mogłem rozpoznać wyrazu twarzy młodzieńca, który we mnie celował, ale byłem pewny, że wykrzywia go grymas nienawiści. Korciło go, by pociągnąć za spust. Sporo ryzykowałem, ale na tym też polegała moja praca. Dokumenty na tej komendzie, byłyby bardzo pomocne… sami obrońcy również.
Ktoś chwycił młodzika za ramię i pociągnął za osłonę. Doszła mnie seria szeptów i po chwili zza barykady wysunął się dojrzalszy mężczyzna. Rozpoznałem w nim dowódcę, tego punktu oporu. Postawa, styl noszenia munduru i liczne spojrzenia ze strony podkomendnych, mówiły same za siebie. Przyglądał mi się uważnie przez kilka chwil, zanim się odezwał.
- Podejdź bliżej – zażądał.
Optymistycznie zbliżyłem się na odległość piętnastu metrów i stanąłem bez ruchu. Wrogi oficer spojrzał na mnie krytycznie.
- Bliżej – zażądał.
- Nie – odpowiedziałem. – Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, sam się zbliżysz.
Widocznie, lekko zbity z tropu, prychnął, kryjąc niepokój.
- Jaką mam gwarancję, że nie zastrzeli mnie jeden z waszych snajperów?
Wywróciłem oczami zirytowany. Ile razy to ja słyszałem tego typu argumenty?
- A jaką masz gwarancję, że jestem tym, za kogo się podaje? – Odpowiedziałem pytaniem na pytaniem. – Nie masz. Podobnie ja jej nie posiadam względem ciebie i tak samo, nie mam gwarancji, że nie rozstrzelacie mnie tu i teraz – wskazałem na wyloty luf. – Takie są realia i nie mamy lepszych opcji. Preferuję rozmowę od strzelaniny i mam nadzieję, że masz podobne podejście.
Wrogi dowódca spoglądał na mnie zza barykady, płonącymi oczami.
- Mam zaufać komuchowi? Do tego jednemu z tych, którzy są częścią inwazji na Amerykę?
- Nie oczekuję zaufania, oczekuję dyskusji – odpowiedziałem. – San Francisco upadło. Armia Czerwona przełamuje się przez wasze linie obrony. Jesteście sami, odcięci i otoczeni. Nie macie dostępu do wody, gazu, czy elektryczności. Wasze zapasy prędzej czy później się skończą, nieważne pożywienia, wody czy amunicji – pozwoliłem, by te słowa zawisły w powietrzu, przez dłuższą chwilę. – Na jedno moje słowo, dwa T-54 i okoliczne siły, mogą rozpocząć szturm i wyrżnąć was w mniej niż godzinę. Mogę też wezwać samoloty i zrzucić na was kilka bomb albo nawet, poprosić lekki krążownik by zaparkował w zatoce i starł was z powierzchni ziemi – oznajmiłem chłodno. – A mimo to, stoję tu, nieuzbrojony i oferuję wam pokojowe rozwiązanie… - postąpiłem krok naprzód. – Wyjdziesz więc zza tej barykady, czy nie?
Przed kilka śmiertelnie dłużących się chwil, nic się nie działo. Obrońcy drżeli, gotowi zabić mnie i Iwanowicza, w prostym akcie zemsty. Jedynie ich dowódca trzymał ich na smyczy. Ten patrzył na mnie uważnie, pełen skupienia.
Po chwili mój rozmówca westchnął i płynnym ruchem przeskoczył przez barykadę.
Obrońcy patrzyli na niego, oszołomieni.
Przez kilka przerażających chwil mierzyliśmy się wzrokiem.
Po krótkiej chwili sięgnął do kabury i wyciągnął ciężki rewolwer. Kropla potu spłynęła mi po skroni, kiedy go uniósł… obawiałem się, że radosny pocisk .44 pośle mnie w objęcia niebytu – i to tylko zakładając, że piekło nie istnieje.
Na szczęście, Amerykanin odłożył broń na szczyt barykady i ruszył w moją stronę, nieuzbrojony…
Komentarze (14)
Pięknie, ciekawe co wymyślisz :)
Pewie już znasz ciąg dalszy - ja się nie znam na taktyce wojennej - więc bardzo mnie to ciekawi :))
Co do drobiazgów - przeleciałam kilka powtórzeń tu i tam, ale nie zaburzyły one jakoś szczególnie ciągu czytania.
Pozdrawiam :))
To krótkie, odcinki - scenki - z życia naszego NKW'dzisty :)
Będzie zarówno pokój, jak i wojna
Odpowiednia mieszanka
Lufy lepiej skierowane we mnie na z w moją osobę.
Paraszenko ma plan i wspaniałe umiejętności retoryczne
Nie dotrą one może do obrońców na sam początek, ale wkrótce - zrozumieją :)
Oczywiście 5
Można powiedzieć, że dawniej był adiutantem diabła
Ma zadania i obowiązki - i je wykona
Za wszelką cenę
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania