Poprzednie częściPamięć Pustkowia - opis

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Pamięć Pustkowia - rozdział 7

Dziewczyna zasłoniła się rozpaczliwie mieczem. Zmęczone mięśnie zaprotestowały bólem. Odskoczyła, przyjęła pozycję. Oddychała szybko i z trudem. Atak przyszedł niespodziewanie. Skręt bioder, zastawa. Głuchy odgłos zderzającej się broni. Krok w tył, zamach. Zbyt wolno. Syknęła, czując tępy ból. Broń przeciwnika trafiła w biodro. Spróbowała wyprowadzić kolejny cios. Jej miecz zbiło silne uderzenie. W ostatnim momencie zrobiła unik. Noga zaprotestowała.

 

Catriona zagryzła zęby. Nie mogła się poddać. Wyprowadziła kolejne cięcie. Przeciwnik uniknął go bez trudu. Zaatakował. Zasłoniła się na oślep. Udało się. Odgłos uderzenia, pot zalewający oczy. Serce waliło jak oszalałe. Dziewczyna warknęła i zamachnęła się. Rękę przeszył ból, a broń poleciała w piach. Zesztywniała, czując ostrze przyłożone do gardła.

 

– Całkiem nieźle, panienko – Logen z uśmiechem podniósł jej leżący na ziemi, ćwiczebny miecz.

 

Catriona spojrzała z rezygnacją na siwiejącego mężczyznę. Nawet się nie spocił. Pomimo że na jego twarzy pojawiły się już zmarszczki, poruszał się ze zwinnością, której jej samej wciąż brakowało. Nie wiedziała, gdzie tata go znalazł, ale był naprawdę dobrym szermierzem i świetnym nauczycielem. Za to ona była beznadziejna. Przy każdym treningu boleśnie uświadamiała sobie, ile jeszcze nauki jest przed nią. Może szermierka to faktycznie tylko fanaberia bogatej panienki, jak nieraz słyszała w akademii? Jednak to właśnie w takich chwilach, kiedy krew dudniła w uszach, a pot zalewał oczy, czuła się naprawdę szczęśliwa. Nie zamierzała z tego rezygnować

 

– Na pewno mogło być lepiej – stwierdziła.

 

– Na pewno, ale i tak całkiem nieźle.

 

Catriona otarła z westchnieniem pot z czoła. Słońce grzało niemiłosiernie.

 

– Jeszcze raz? – zapytała.

 

– Wykończysz mnie w tym upale. Nie jestem już taki młody. Odpocznijmy chwilę, a potem potrenujesz ciosy.

 

Zeszli z placu treningowego. Cieszyli się wytchnieniem, który przyniósł cień i zimna woda. Catriona odchyliła głowę, czując wiatr przyjemnie muskający jej twarz. Powietrze pachniało ziemią, lasem, kwiatami i końmi. Znajdowali się na tyłach pałacyku cioci, tuż obok stajni. Właściwie plac treningowy dostał swoją nazwę trochę na wyrost. Zazwyczaj był to maneż, na którym układano wierzchowce pod siodło i do bryczki.

 

Kiedy serce zaczęło bić trochę wolniej, a oddech się uspokoił, podniosła się i podjęła trening na nowo.

 

– Nie pokonasz przeciwnika swoją siłą. Musisz skupić się na szybkości i precyzji – mówił Logen poprawiając jej ustawienie. Pokierował wyżej ręce i cofnął plecy. – Poćwiczymy jeszcze chwilę pozycje. Powtarzaj je przez resztę wakacji. Pozycje i cięcia. Koncentruj się na tym, żeby wykonywać je idealnie. Twoja głowa dobrze je zna, ale to mięśnie muszą je zapamiętać.

 

– Bardzo żałuję, że musisz wracać z rodzicami. Będzie mi brakowało naszych treningów – wyznała dziewczyna.

 

Zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, usłyszeli zbliżające się kroki i kobiecy głos:

 

– Moja droga, szermierka świetnie ci idzie, ale najwyższy czas skupić się na nauce magii. W końcu czeka cię już ostatni rok na akademii.

 

Catriona podniosła głowę i rozpromieniła się na widok nadchodzącej Tesseithy. Kątem oka dostrzegła lekki rumieniec, wypływający na twarz Logena. Nigdy nie potrafiła zrozumieć tego, jak mężczyźni reagują na ciocię. Ciocię, która miała już przecież grubo ponad sto lat, choć wciąż wyglądała młodziej od jej matki. Czarodzieje starzeli się w zależności od mocy, jaką dysponowali – im byli potężniejsi, tym wolniej.

 

Całe szczęście, że chociaż normalnie dojrzewamy. Oszalałbym, będąc dwudziestolatką o wyglądzie dziecka.

 

– Obiecuję, że nad magią też popracuję. Przecież właśnie po to mnie do siebie zaprosiłaś. Tylko jakoś tak…

 

– Co kochana?

 

– Kiedy trenuję walkę mieczem, wszystko, co potrafię, wszystko, co mogę osiągnąć, zawdzięczam tylko sobie i swojej pracy. Z magią po prostu się urodziłam. Dzięki niej mam wolność i uznanie, ale to tak bardzo nie w porządku w stosunku do tych, którzy się z nią nie urodzili.

 

Ciocia zaśmiała się i przytuliła ją.

 

– Magia to dar. Naucz się go doceniać i cieszyć się nim. Odrzucanie go jest bardzo nie w porządku w stosunku do tych, którzy o nim marzą, ale się z nim nie urodzili.

 

– Spróbuję – odpowiedziała z powagą dziewczyna.

 

***

 

Nero rozejrzał się po raz ostatni po wymarłej wsi. Domy wydały mu się przytłaczająco ciche. Wciąż jeszcze nienaruszone i zadbane obejścia niedługo zarosną chwastami, słomiane dachy zapadną się, drzewa przestaną rodzić owoce…

 

Ciekawe, jak toczyło się życie w tej wsi – pomyślał ze smutkiem.

 

Poza twierdzą strażników nie miał dużo kontaktu z ludźmi. Tylko sporadycznie zdarzało mu się obserwować zwyczajne ludzkie życie. Gdy był mały, zanim jeszcze zaczął szkolenie strażnika, wychowywał się na odludziu.

 

Zerknął na łowców. Byli zajęci siodłaniem koni. Roger rozmawiał z Filinem, który wysłuchawszy go, kiwnął głową i ruszył z miejsca galopem. Nero spoglądał przez chwilę na jego oddalającą się w pyle drogi sylwetkę.

 

Ciekawe, czemu wyruszył pierwszy? – pomyślał.

 

Łowcy nic o tym nie wspominali, a on nie zamierzał pytać. Wsłuchał się tylko w ich emocje i uspokoił, nie wyczuwając złych intencji. Przeciągnął się i z radością stwierdził, że żebra już nie protestują tak, jak wcześniej. Noga nadal bolała jak diabli, kiedy na niej stawał, ale przynajmniej się pod nim nie uginała.

 

Roger podszedł do niego i wręczył płaszcz łowcy.

 

– Założysz go, kiedy będziemy zbliżać się do osad. Weźmiesz Kasztankę. – Wskazał smukłą, kasztanową klacz z białymi pęcinami i gwiazdką na czole. Nagle o czymś sobie przypomniał i spojrzał uważnie na Nero. – Umiesz jeździć konno?

 

Nocny wędrowiec kiwnął głową. Bardzo lubił konie. Ojciec nieraz musiał go przeganiać, gdy w dzieciństwie wskakiwał na oklep na grzbiet ich jedynego konia pociągowego i próbował zmusić go do galopu. Jako strażnik przemierzał jednak głównie Pustkowie, a tam nie było miejsca dla zwierząt. Dla zwykłych ludzi zresztą też nie. Jego umiejętności jeździeckie nie były rewelacyjne, ale powinien utrzymać się w siodle.

 

– A jak twoja noga? Właściwie Wilard powinien ci ją obejrzeć. Takie rany potrafią długo się goić.

 

– Nie ma potrzeby – odparł pospiesznie Nero i skrzywił się, podnosząc wzrok na rudego gnoma. Rudy gnom musiał mieć podobne odczucia, bo również wykrzywił się niechętnie.

 

– W każdym razie daj znać, gdybyś miał się zwalić na ziemię.

 

Nero kiwnął w odpowiedzi głową. Podszedł do konia, oparł dłoń na jego szerokiej szyi i poklepał. Kasztanka podniosła łeb. Spojrzała na niego, spokojnymi, pięknymi oczami i wróciła do skubania trawy. Mężczyzna poczochrał pieszczotliwie jej grzywę, po czym założył ogłowie. Zamarł, chwytając siodło. Wciąż były na nim dostrzegalne plamy krwi. Wyczuł czyjeś spojrzenie i podniósł głowę. Wilard przyglądał mu się złym wzrokiem. Na jego twarzy uwidoczniły się napięte mięśnie zaciśniętych szczęk.

 

Nero opuścił oczy i skończył siodłanie klaczy.

 

Cholera, teraz najtrudniejszy moment – pomyślał, zastanawiając się, jak wskoczyć na koński grzbiet. Nie był w stanie odbić się z chorej nogi, a o pomoc prosić nie zamierzał.

 

Chwycił krótko wodze oraz łęki siodła. Zagryzając zęby, zamachnął się mocno prawą nogą i odbijając ze zdrowej, przerzucił ją ponad grzbietem konia. Udało się. Stęknął, czując protest nogi i żeber. Przygarbił się, czekając, aż ból zelżeje.

 

Oddział ruszył raźnym kłusem i utrzymywał tempo, aż konie zaczęły wykazywać oznaki zmęczenia. Nie minęło nawet pół świecy, kiedy Nero miał już szczerze dosyć jazdy. Żebra znów rwały, noga również, a do tego wiedział, że do wieczora poobciera sobie kolana i łydki. Tyle dobrego, że klacz miała miękki chód i szła równo.

 

– Wór pyrów jeszcze nie wylądował w krzakach? – zdziwił się rudy gnom, obrzucając Nero złośliwym spojrzeniem.

 

– Jeszcze nie, ale do wieczora sporo czasu – odpowiedział z powagą Zodan.

 

Nero łypnął na nich z beznamiętnym wyrazem twarzy. Czuł się nieswojo w oddziale ludzi, przez których był niedawno ścigany. Miał przy tym szczerą nadzieję, że do wieczora faktycznie nie wyląduje w tych cholernych krzakach. Na szczęście po jakimś czasie przeszli do stępa i jazda stała się bardziej znośna.

 

W pewnym momencie wyjechali z lasu na rozległe pola. Z daleka widać było zabudowania. Roger ściągnął wodze i zrównał konia z nocnym wędrowcem.

 

– Zaraz dojedziemy do wioski, muszę pomówić z mieszkańcami – powiedział. – Czy jest jakiś sposób ochrony przed upiorami, dzięki któremu nie skończą jak tamci?

 

Nero pokręcił głową.

 

– Niech nie próbują z nimi walczyć, po zmroku powinni schronić się w domach i palić ogień przez całą noc. Gdyby działo się coś niepokojącego, niech nie wychodzą na zewnątrz. Jedyne, co mogą zrobić, to przygotować pochodnie, skupić się w kręgu i starać się odstraszyć je ogniem – powiedział.

 

– Do pokonania upiora pustkowia potrzebna jest magia. Zwykły człowiek nie ma z nimi szans – dodał.

 

Roger pokiwał ze zrozumieniem głową.

 

– Pojadę tam tylko z Wilardem. Ty wraz z resztą ominiecie wieś i zaczekacie na nas. Nie chcę cię niepotrzebnie ciągnąć między ludzi. Zrobicie w tym czasie popas. Koniom przyda się odpoczynek – rzucił, uśmiechając się półgębkiem i ruszył do przodu.

 

Konie, hmm... – pomyślał Nero, zastanawiając się, jak mógł kiedykolwiek lubić jazdę konną.

 

Odetchnął z ulgą, gdy wraz z bliźniakami i Zodanem podjechali nad strumień. Zsunął się ciężko z siodła i delikatnie rozmasował ranną nogę. Całe ciało bolało niemiłosiernie. Wziął kilka głębokich oddechów, odcinając się od tych wrażeń, po czym zabrał się za rozsiodływanie Kasztanki.

 

– W porządku? – zapytał Nêsper, przyglądając mu się z uwagą.

 

Nero kiwnął tylko głową. Napoili konie, roztarli ich spoconą sierść i spętawszy, pozwolili im paść się na trawie.

 

Minęło trochę ponad pół świecy, kiedy dołączył do nich Roger z Wilardem i ponownie wyruszyli w drogę. Według nocnego wędrowca przerwa trwała zdecydowanie za krótko. Właściwie to wcale by nie narzekał, gdyby zostali już tam na noc. Niestety łowcy parli nieprzerwanie przed siebie. Do końca dnia utrzymywali szybkie tempo, zwalniając tylko chwilami do stępa.

 

Zaczynam nienawidzić koni i tych cholernych łowców z ich głupimi uśmieszkami. Trzeba ich było wszystkich pozabijać i byłby spokój. A przynajmniej tego cholernego gnoma. Pieprzona noga.

 

Nero siedział wciąż w siodle już tylko dlatego, że nie chciał dać satysfakcji pozostałym. Powoli dochodził jednak do wniosku, że być może zachowuje się głupio i powinien poprosić o chwilę przerwy, kiedy w promieniach zachodzącego słońca ukazały się im mury gospody.

 

Był to duży, drewniany budynek z małym gankiem i sporą, przylegającą do niego stajnią. Podobnie jak chaty w wymordowanej wsi bardzo odbiegał wyglądem od kamiennych domów, które nocny wędrowiec znał ze swojego świata. U niego domy były wyższe, okna węższe, w obejściach brakowało obór. Zwierzęta trzymano na parterze, a ciepło, jakie wydzielały, ogrzewało zimą mieszkańców.

 

Zabudowania gospody wyglądały na stare, ale dobrze utrzymane. Ze środka słychać było śmiech, gwar i zawodzenie barda. Nero zaciągnął na głowę kaptur zakonnego płaszcza i spoglądał zaciekawiony. Nigdy jeszcze nie był w takim miejscu. W trakcie swoich wizyt na tych ziemiach przemykał się nocą, unikając ludzi.

 

Po chwili podeszły do nich jakieś chłystki i sięgnęły po wodze koni. Nocny wędrowiec zjeżył się zdziwiony, jednak dostrzegł, że łowcy bez zawahania oddają konie tym obcym ludziom. Wzruszył ramionami i zsiadł niezgrabnie. Zgarbiony, schował się za plecami towarzyszy.

 

Jeśli rudy odstraszy wszystkich swoją krzywą gębą, to może nikt nie zwróci na mnie uwagi. – pomyślał i pokuśtykał za łowcami do wnętrza karczmy.

 

Sala była ciepła i dobrze oświetlona, pachniała piwem, potem i pieczenią. Prawie wszystkie stoły pozostawały zajęte przez przejezdnych i okolicznych mieszkańców. Na szczęście udało im się wypatrzyć wolne miejsce pod ścianą. Nero zaszył się w najdalszym kącie i spod kaptura zachłannie obserwował otoczenie.

 

Lekko podpici chłopi w lnianych portkach przewiązanych sznurkiem rozmawiali głośno, wybuchając co chwilę śmiechem. Dalej grupka zbrojnych kibicowała towarzyszom siłującym się na ręce. Przy następnym stole dwójka bogato ubranych mężczyzn, rozmawiała ściszonymi głosami.

 

Nero dostrzegł przepychającą się w ich stronę pulchną, młodą kelnerkę. Miała zaróżowione policzki i lekko zadarty nos. Ubrana była w prostą, lnianą sukienkę z białym fartuszkiem przewiązanym w pasie. Jej sznurowany dekolt musiał stanowić źródło wielu fantazji dla zgromadzonych w karczmie mężczyzn. Uskakiwała zgrabnie przed podpitymi klientami. W końcu stanęła przy ich stoliku i zatrzepotała rzęsami, wpatrując się z zalotnym uśmiechem w Rogera.

 

– Co podać, panowie? – zapytała łowcę, zachowując się tak, jakby nikt inny dla niej nie istniał.

 

Wilard przewrócił oczami i przejął inicjatywę.

 

– Witaj, piękna! – zakrzyknął. – Dawaj nam tu zaraz po kuflu piwa. Chociaż nie, dla tego tam przynieś mleka – dodał złośliwie, kiwając głową w stronę zakapturzonej postaci.

 

– Kwaśnego – poprosił Nero, udając wylękniony głos. Krępy łowca prychnął, a kelnerka uniosła brwi ze zdziwienia.

 

– I jadła, pieczyste jakieś, byle dużo! – kontynuował zamówienie łowca.

 

Kelnerka jeszcze raz rzuciła uśmiech w stronę dowódcy zbrojnych i pomaszerowała w stronę kuchni.

 

– Nie przeginaj – syknął Roger do swojego zastępcy.

 

Nero prawie nigdy nie pił, nie chcąc dać się zalać emocjom obcych ludzi. Alkohol nie sprzyjał koncentracji, potrzebnej do utrzymywaniu osłon. Wilard niechcący zrobił mu przysługę.

 

Wkrótce na stół spłynęły zamówione dania i łowcy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy. Trzeba było przyznać, że wyjątkowo dobrze tu karmiono. Nero z zachwytem wpatrywał się w dobrze wypieczone mięso i opływającą sosem kaszę. Od dłuższego czasu nie miał okazji porządnie się najeść. Pieczyste było delikatne i aromatyczne. Z przyjemnością rozkoszował się smakiem kaszy z sosem, nie rozpoznając użytych przypraw.

 

Po skończonym posiłku owinął się szczelniej w płaszcz i oparł głowę o ścianę. Sennie obserwował ludzi spod półprzymkniętych powiek. Dużą grupę na środku sali stanowiła ekipa żołnierzy, byli już mocno podpici i zachowywali się głośno i agresywnie. Przy wejściu siedział bogato ubrany grubas z brzydką, podstarzałą żoną i dwiema pulchnymi córkami. Koło niego znajdowało się kilku zbrojonych, wyglądających jak ochrona. Wieśniacy dopijali pomału piwo i zbierali się do wyjścia, odsłaniając ludzi siedzących po drugiej stronie sali – młodą dziewczynę, rzucającą co chwila wylęknione spojrzenia w stronę łowców czarownic, w towarzystwie chłopaka i starszego mężczyzny wyglądających na myśliwych.

 

Wzburzone emocje Rogera spowodowały, że Nero znów skupił się na swoich towarzyszach.

 

– Wiesz stary, że na maga najlepiej naszczuć innego maga? – Dobiegł go głos Wilarda. – Przydałaby się jakaś doświadczona czarodziejka…

 

Nero spiął się, słysząc te słowa.

 

– Dosyć Wil – warknął Roger. Podniósł się i oddalił w głąb sali.

 

– Chyba opacznie zrozumiał to jej doświadczenie – stwierdził Nêsper.

 

– Taaa... Przy babach to on wszystko na opak rozumie – westchnął Wilard i zamachał w stronę kelnerki. – Rozalio, moja droga.

 

Kiedy oni zdążyli przejść na ty? – zdziwił się Nero.

 

– Przynieś nam jeszcze po kufelku. – Łowcy mieli coraz lepsze humory. Rzucili na stół kilka monet i zaczęli grać o nie w jakąś dziwną grę małymi, drewnianymi sześcianami.

 

– Mleko też? – spytała rozbawiona kobieta. Nero zaprzeczył ruchem głowy.

 

Rozalia wróciła po chwili, dźwigając z wprawą kufle z piwem. Pomimo tuszy, zwinnie przeciskała się przez tłum, nie wylewając ani kropli z niesionych trunków.

 

– On tak zawsze? – szepnęła do krępego łowcy, wskazując zakapturzoną postać, wciśniętą w kąt.

 

Nero dosłyszał jej słowa i skrzywił się. Wilard za to roześmiał się głośno.

 

– Taaak, od urodzenia taki niewydarzony. Rodzina zapłaciła zakonowi, żeby go przyjął. Myśleli, że jak dostanie miecz, to mu jaja wyrosną. Mylili się, jak widzisz – skończył z szerokim uśmiechem. Vésper próbował ukryć uśmiech, ale Nêsper otwarcie zarżał, wypluwając piwo na podłogę.

 

Zabiję gada – pomyślał Nero, wwiercając się ślepiami w Wilarda.

 

Roger przeciskał się przez tłum, próbując wyrzucić z pamięci słowa przyjaciela. Zdawał sobie jednak sprawę, że ten może mieć rację. Jak zwykle zresztą. Pewnie niedługo będzie się musiał nad tym zastanowić, ale wciąż nie czuł się na to gotowy.

 

Śpiewający w karczmie bard robił sobie właśnie przerwę i wspomagał talent kuflem piwa.

 

– Witajcie panie, pozwolisz postawić sobie kolejny kufel i umilić czas rozmową? – zapytał Roger, dosiadając się do stolika.

 

Okrągłą twarz barda rozjaśnił uśmiech.

 

– A umilajcie panie. Jeśli dodatkowo również czymś do przegryzienia mój czas umilicie to i pieśnią się odwdzięczę – zawołał rozradowany.

 

Roger przywołał kelnerkę i złożył zamówienie. Każdy bard, nawet najgorzej śpiewający, był zawsze prawdziwą skarbnicą informacji. Ten tutaj może i nie miał zbyt pięknego głosu, ale spojrzenie, którym uważnie wpatrywał się w rozmówcę, było całkiem bystre.

 

– Zaiste pięknie śpiewasz. Dawno tak udanie wieczoru nie spędziłem, jak słuchając twojej pieśni. A podróż spokojną miałeś? – zagadnął Roger.

 

– A spokojną na szczęście, choć różnie ostatnio bywa. Wojsko miast dróg pilnować to, widzisz sam, chleje po karczmach i dziewki podszczypuje – śpiewak spojrzał z odrazą na spitych żołdaków.

 

Roger podążył za jego wzrokiem. Mężczyźni śmiali się głośno, próbując obmacać zgrabnie umykającą Rozalię. Mundury mieli poplamione i rozchełstane, gęby czerwone i rozochocone.

 

– Ciężko pomiarkować czy to zbiry, czy stróże prawa. – Pokręcił głową bard.

 

– Jeszcze do niedawna coś takiego nie mogłoby mieć miejsca – westchnął łowca.

 

– Król Azgarr słabuje coraz bardziej. Aż żal, jak wszystko, o co tak walczył, wymyka mu się teraz z rąk. A Filippe... Oj nie udał się ten nasz królewicz. Jeno po balach tańcuje i arystokracji w dupę wchodzi jeszcze za życia swojego szanownego rodziciela. – Bard wlał do gardła resztę piwa, beknął przeciągle i wytarł usta przybrudzonym rękawem. – Ludzie się boją. Baby na targowiskach plotą jakieś dyrdymały o przepowiedniach, co nadejście zła przepowiadają. Co to się jednej z drugą koszmar jaki przyśnił i że niby zło spoza świata ma do nas zawitać i wiele złego uczynić.

 

– Zło powiadasz? A nie słyszałeś plotek jakiś dziwnych ostatnio? Że kto dychnął przedwcześnie i znamię czarne na ciele pozostało?

 

Bard spojrzał na rozmówcę z powątpiewaniem.

 

– Ano coś mi się obiło o uszy o znikających podróżnych i o zwierzętach w lesie padłych, ale mało to padliny po lasach i błądzących podróżnych zawsze było? Ja ci powiadam, że żadnego zła spoza świata nam nie trza. Swojego własnego dosyć mamy. Hedrion z Istengardu z tym swoim czarownikiem to ino na okazję czekają. Ci ich Czarnoocy mordercy już u nas widziani byli. A ta wasza Gildia, to szczerość wybacz, ale też nie lepsza. Władzę króla by podzieliła jak skórę na niedźwiedziu, nie bacząc, że Azgarr wciąż jeszcze dycha.

 

Z tym akurat Roger musiał się zgodzić. Również odczuwał niepokój o przyszłość kraju. Król Azgarr trzymał władzę silną ręką i rządził mądrze. To dzięki niemu Trovii udało się tak szybko dźwignąć po wojnie z Istengardem. Wojnie, która zakończyła się, akurat wtedy, gdy Roger osiągnął wreszcie odpowiedni wiek i zaczął służbę. Nie mógł wtedy przeboleć, że ominęła go walka o ojczyznę. Dopiero z czasem zrozumiał, jak bardzo był naiwny.

 

Jednak dużo bardziej zmartwiła go wiadomość o Czarnookich. Wyglądało na to, że wilki też zaczynały już podszarpywać niedźwiedzia, który wciąż jeszcze dychał.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • wolfie 02.01.2021
    Wychwyciłam jeden błąd - "kontem oka" - powinno być kątem. Świetna opowieść. Nie czytałam zbyt dużo książek tego typu, ale ta historia jest dla mnie mega interesująca. Poza tym bardzo podoba mi się to, jak prowadzisz narrację. Nie mogę doczekać się kolejnego spotkania z Nero :)
  • OsMiornicaDave 02.01.2021
    Dziękuję, zaraz poprawię :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania