Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Pamięć Pustkowia - rozdział 9
Roger jechał w milczeniu pełen złych przeczuć. Choroba króla ośmieliła Gildię Magów i różne kanalie wchodzące w jej skład poczyniały sobie coraz odważniej. Rada przymykała na to oko, traktując ich działania jako pokaz siły.
– Założymy się, że spierdoli?
Z zamyślenia wyrwał go głos Wilarda. Podniósł wzrok na przyjaciela i uśmiechnął się lekko.
– Tygodniowy żołd? – zapytał.
– Naprawdę wierzysz, że wróci?
– Jeśli mamy z nim współpracować, nie możemy ciągle mieć go na oku. Prędzej czy później i tak zamierzałem sprawdzić, na ile warte jest jego słowo. Wyszło na to, że przekonamy się o tym już jutro.
– Ano przekonamy się...
Wkrótce potem wjechali pomiędzy niskie, kryte strzechą chałupy. Konie stawiały ostrożnie kopyta na błotnistej drodze, po której z dumą przechadzały się kury. Zza wiklinowych płotków ujadały psy. Deszcz przestał padać, ale pomimo dość wczesnej pory, chaty były pozamykane na głucho. Ludzie bali się i siedzieli w domach.
Jeszcze zanim dojechali do centrum wioski, mogli wyczuć smród. Niemożliwy do pomylenia z niczym innym smród spalonego ciała. Pomimo deszczu, padającego przez cały dzień, wciąż unosił się w powietrzu. Jak słowa skargi, wyrzut sumienia. Roger zdawał sobie sprawę, co dojrzy za chwilę, jednak jego twarz i tak wykrzywiła się w grymasie.
– Kurwa – rzucił, jadący obok Wilard.
Na środku centralnego placu wbity został duży słup. Ciało wciąż było doń przywiązane. Nie pozwalało zapomnieć o koszmarze, jaki się tu wydarzył. Zwęglone, powykrzywiane członki, wypalone oczodoły, poczerniała czaszka. Umęczona postać w niczym nie przypominała już osoby, którą była jeszcze dzień wcześniej. Pod jej stopami leżała pojedyncza róża. Ktoś z mieszkańców wioski był bardzo odważny. Lub bardzo głupi.
Obawiam się, że niedługo takich widoków może być więcej – pomyślał Roger ze smutkiem.
W milczeniu przejechali przez wioskę i zatrzymali się przy sporym obejściu na jej obrzeżach. Roger zsiadł z konia i załomotał do drzwi. Po chwili otworzył im przerażony chłop.
– Panie, my niewinni, my nic nie wiedzieli – jęknął, widząc płaszcze łowców.
– Przejazdem jesteśmy, szukamy noclegu. Nie jesteśmy tu po to, aby rozstrzygać o waszej winie. Zapłacimy, jeśli twoja żona upichci nam jakąś kolację – odrzekł dowódca.
Chłop obrzucił przybyszów trochę przytomniejszym spojrzeniem i szerzej uchylił drzwi.
– Konie do stodoły trza dać, już syna wołam, co by szanownym panom pomógł. Zapraszam w me skromne progi.
Po chwili z chaty wybiegł chudy chłopaczek i zajął się zwierzętami. Łowcy weszli do środka i rozsiedli się na ławie. Było im ciasno, ale przynajmniej sucho i ciepło.
– Panie szanowny, przyszykuję w alkierzu miejsce na nocleg, z rodziną na strych pójdziem – powiedział chłop, gnąc się w pokłonach.
– Nie ma potrzeby. – Roger zbył go machnięciem ręki. – Przenocujemy na sianie. Jutro rano już nas tu nie będzie.
– Panie, ale tak się nie godzi. – Chłop wyglądał na przestraszonego wizją uchybienia czymś członkom zakonu.
Nasi musieli urządzić tu niezły terror – pomyślał niewesoło łowca – Ciekawe, kto nimi dowodzi. Cóż pewnie niedługo się dowiem.
Gospodyni usmażyła pospiesznie jajecznicę na boczku, podała chleb i masło oraz wyciągnęła placek drożdżowy. Ze strychu wychylały się ciekawskie główki dzieci, obserwując uważnie przybyszów.
Wtem rozległo się łomotanie w drzwi. Chłop z żoną podskoczyli przerażeni. Gospodarz potruchtał pośpiesznie, żeby otworzyć pukającemu. W drzwiach stał mężczyzna w płaszczu łowcy, którego Roger kojarzył z widzenia.
– Pan Lucjusz prosi do siebie – zwrócił się nowo przybyły do dowódcy oddziału.
Mogłem się spodziewać, że to będzie ta gnida – Roger westchnął w myślach, kończąc posiłek.
Lucjusz Serge był magiem o niemałych umiejętnościach i ogromnych ambicjach. Jedyne, co się dla niego liczyło, to władza i pieniądze. Miał pewien przewrotny spryt, ale ze względu na swój fanatyzm i okrucieństwo nie był powszechnie lubiany. Gildia traktowała go jak użyteczne narzędzie. Przydawał się, gdy chcieli zademonstrować swoją siłę lub spacyfikować jakąś wieś. Mag czuł się w takich sytuacjach jak w swoim żywiole. Roger miał odruch wymiotny na samą myśl o jego wyczynach.
Narzucił na siebie przemoczony płaszcz i wyszedł na zewnątrz. Mężczyzna zaprowadził go do największej chaty, znajdującej się pośrodku wsi. Oddział łowców przejął ją do swojej wyłącznej dyspozycji.
Wewnątrz izby panował półmrok, rozjaśniany jedynie dogasającym z wolna paleniskiem i grubą, stojącą na stole świecą. Jej płomień rzucał niespokojne cienie na twarz rozpartego na ławie maga. Twarz wykrzywioną kpiącym grymasem. Na widok wchodzących mężczyzna oderwał plecy od ściany i oparł łokcie o blat.
– Kogo ja tu widzę. Roger de Amargo. – Wymawiając nazwisko łowcy, skrzywił się, jakby połknął coś kwaśnego. Jemu samemu nie przysługiwał tytuł szlachecki. – Porażka gwardii i zakała zakonu. Powinieneś się był u mnie zameldować od razu po przybyciu, a nie czekać, aż po ciebie poślę – wysyczał.
– Wybacz, panie... Sarge. Nie sądziłem, że spotkam tu tak znakomitą osobistość. Inaczej od razu pospieszyłbym na spotkanie. – Roger skłonił się lekko z kamiennym wyrazem twarzy. Wiedział, że igra z ogniem, jednak nie mógł się powstrzymać.
– Złóż raport i nie marnuj więcej mojego czasu – warknął mag.
Roger składał raporty tylko przed radą i Sarge dobrze o tym wiedział. W warunkach polowych łowcy powinni jednak spełniać polecenia magów zrzeszonych w gildii, jeśli nie stały one w jawnej sprzeczności z rozkazami, jakie wcześniej otrzymali. Łowca postanowił zbyć go kilkoma ogólnikami.
– Naszym zadaniem było potwierdzenie doniesień na temat rzekomego pojawienia się nocnych wędrowców. Po dotarciu na miejsce nie zastaliśmy ich we wskazanej lokalizacji – wyrzucił z siebie z beznamiętnym wyrazem twarzy.
Po jego słowach zapanowała cisza. Mag oparł się znów o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. Wydął mięsiste wargi i przymrużył oczy. Roger poczuł silną potrzebę, żeby mu przywalić. Jego pragnienie pozostało jednak głęboko ukryte.
– Myśli pan, że jest pan taki sprytny panie de Amargo? Myśli pan, że ciągła niekompetencja nie zwróciła niczyjej uwagi? – zapytał wolno mag, wyraźnie akcentując każde słowo.
Roger zesztywniał, utrzymując jednak nieprzenikniony wyraz twarzy.
– Myśli pan sobie, że znalazł jebaną kurę znoszącą złote jajka? Ciepłą posadkę na stare lata? W zakonie trzeba umieć się wykazać. Wynikami. Nadchodzą ciężkie czasy. Trzeba plewić chwasty, zanim wyrosną bujne i zaduszą plon – wysyczał mag.
Roger rozluźnił się, pilnując, aby nie pokazać po sobie ulgi.
– Nie znam się na roślinach panie Sarge. Kiedy dojrzę jawny przejaw buntu, zduszę go. Ale nie mi zaglądać babom do ogródka i sprawdzać, której lepiej rosną marchewki, a której chwasty – odparł i wzruszył ramionami.
– Jeśli naprawdę wierzysz w te bajki, jesteś większym durniem, niż myślałem. Tylko tym głupim wieśniakom roi się w głowach wizja dzikich czarodziejek wędrujących po polach z wiankiem na głowie. Gdzie stąpnie bosą nóżką, tam trawka zakwita, nad nią lata motylek, a przed nią, kurwa, bieży baranek. – Mag mówił coraz głośniej, waląc pięścią w stół. – Dzika magia nazywa się dziką, bo jest nieprzewidywalna i nieokiełznana. I nie pierdol mi tu o bujnych ogródkach i mlekodajnych krowach. Dzicy, nieszkoleni czarodzieje potrafią zabić samym spojrzeniem. Nie potrzebują do tego zaklęć ani lat nauki. Brakuje im jednak kontroli. Stanowią ogromne zagrożenie, a każde zagrożenie należy niszczyć.
Lucjusz podniósł się gwałtownie i podszedł do Rogera. Stanął blisko, patrząc mu prosto w oczy. Łowca poczuł niepokój, biegnący wzdłuż kręgosłupa. W bladych, wodnistych oczach Lucjusza dostrzegał szaleństwo.
– Właśnie wam, pierdolonym łowcom czarownic, trzeba zaglądać do ogródków, do chat, szaf, obór i wychodków. Jesteście pieprzonymi psami myśliwskimi i jak psy macie węszyć. Nawet w wychodkach. A jeśli pies nie spełnia swojego zadania, trzeba go wytresować lub się go pozbyć. A więc panie de Amargo? Da się pana wytresować, czy będę zmuszony się pana pozbyć?!! – wykrzyczał mag, prosto w twarz łowcy.
Roger powstrzymał odruch starcia z policzka kropelek śliny. Jego spojrzenie stwardniało.
– Piękne porównanie, doprawdy obrazowe. Nawet taki pies myśliwski jak ja zdołał je pojąć. I nawet taki pies jak ja wie, że nie pali się ludzi... Nie pali się poddanych króla bez wyraźnego powodu. Bez żadnego dowodu.
– Powód i dowód powiadasz... To ja ustalam powód i to ja oceniam dowód. Takie jest prawo Gildii Magów. Prawo, które przyznał jej król. I jeśli znajdę jakiś powód i jeśli dostrzegę najmniejszy dowód na twoją niesubordynację, to nic ci nie pomoże. Nie ważne do czyjego łóżka byś nie wskoczył. – Przy ostatnim zdaniu mag wykrzywił się z wyraźnym obrzydzeniem.
Roger zacisnął pięści, zwęził niebezpiecznie oczy. Mierzyli się w milczeniu wzrokiem. W końcu Lucjusz machnął upierścienioną ręką. Na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy i znudzenia.
– Możesz odejść.
Roger z ulgą przywitał padający znów deszcz i noc. Wzdrygnął się i splunął na ziemię. Czuł się brudny po tym spotkaniu.
Z przyjemnością wrócił do chaty goszczącego ich wieśniaka. Pokręcił głową, widząc pytające spojrzenie Wilarda. Usiadł na chwilę na ławie, wyciągając długie nogi i ciesząc się ciepłem bijącym od pieca. Podniósł na chwilę wzrok i zapatrzył się na zwisające spod sufitu pęczki suszonych ziół, pajęczyny oraz warkocze cebuli.
Chudy chłop nadal z niepokojem skubał rzadkiego wąsa, a jego tęga żona przepraszała wciąż na nowo za skromny poczęstunek. Roger nie miał najmniejszej ochoty wynosić się z ciepłej izby. Ci ludzie zbyt dużo jednak przeżyli, a ich nerwy napięte były do granic wytrzymałości. Posiedział więc tylko chwilę i podniósł się z westchnieniem. Życząc gospodarzom spokojnej nocy, wygonił rozleniwiony oddział do stodoły.
Rano wstali wcześnie. Rzeczy zdążyły na szczęście przeschnąć przez noc. Nie chcąc nadużywać gościnności, sprawnie się zebrali i wyruszyli w drogę. Roger pragnął również, jak najszybciej zejść z oczu Lucjusza Sarge.
Dzień nadal był pochmurny, ale przynajmniej przestało padać. Kiedy wioska zniknęła im z oczu, zwolnili do stępa, rozglądając się za nocnym wędrowcem.
– Przypomnij mi, ile dostajesz żołdu? Jako Wielki Dowódca pewnie trochę więcej niż my, prostaczkowie? – zapytał Wilard ze złośliwym uśmieszkiem.
Roger nie zdążył odpowiedzieć. Jego koń stanął dęba, a spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś oblepiona ziemią postać.
– O kurwa, bestia z lasu! – zawołał rudy łowca. – Gdzieś ty w ogóle spał? W jakiejś dziurze z błotem?
Nero burknął coś niewyraźnie, obrzucając mężczyznę złym spojrzeniem i wdrapał się na siodło Kasztanki. Roger uśmiechnął się szeroko. Nie był wcale taki pewny, czy jeszcze go zobaczą. Skinął mu głową i pogonił konia. Sarge mógł w każdej chwili wypuścić te swoje myśliwskie psy.
Słońce nieśmiało wychyliło się zza chmur. Gdy w końcu zatrzymali się na popas, zaczęło robić się już przyjemnie ciepło. Rozsiodłali konie i zabrali się za późne śniadanie.
Roger spostrzegł, że nocny wędrowiec wygląda jeszcze bladziej niż zwykle. Włosy i ubrania lepiły mu się od błota, a oczy miał podpuchnięte i zaczerwienione z niewyspania.
– Jak ci minęła noc? Spokojnie? – zagadnął.
– Nie bardzo. Spotkałem kolejnego upiora.
– Cholera – syknął Roger.
– Ciekawe ile tego dziadostwa się tu jeszcze kręci. Może one jakoś do ciebie lgną? – zasugerował Wilard.
Nero mruknął coś w odpowiedzi i zaczął zdejmować płaszcz. Pod warstwą błota widoczne było rozdarcie i plamy krwi.
– Znowu żeś sobie krzywdę zrobił, kurduplu? – zaciekawił się rudzielec.
– Potknąłem się w trakcie walki, bo ktoś mi wcześniej strzałę w girę wpakował – padła gniewna odpowiedź.
– Zdarza się – wzruszył ramionami Wilard, z bezczelnym uśmiechem na ustach.
Nero łypnął na niego spode łba. Skręcił głowę, próbując dojrzeć zranienie. Westchnął.
– Sam nie dam rady tego opatrzeć – powiedział z wyraźną niechęcią.
– Czyżbyś prosił mnie o pomoc? – zapytał Wilard, wykrzywiając się złośliwie.
Nocny wędrowiec wbił w niego ślepia, zaciskając usta w wąską linię.
Roder popatrzył na nich i pokręcił głową.
– Will, pomóż mu – rzucił, przerywając przeciągający się pojedynek na spojrzenia.
– Niech będzie. Żeby mi potem nie wypominał, że to przez moją zabłąkaną strzałę sobie krzywdę w krzakach robi.
Nero przekrzywił głowę i obrzucił łowcę ciężkim wzrokiem.
– Jeśli ataki upiorów będą się nasilać, wszyscy skoczą sobie niedługo do gardeł – westchnął Roger. – Nikt wcześniej nie widział tu tego cholerstwa, ale pochodzenie ma ewidentnie magiczne. Gildia zacznie oskarżać o te napaście dzikich i nasilać prześladowania, lud i arystokracja będzie widzieć w tym winę magów, a sytuacja stanie się jeszcze bardziej napięta – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie nocnego wędrowca.
– Na gorszy moment nie mogło trafić. Teraz, kiedy król jest słaby, wszyscy i tak patrzą ze strachem w przyszłość – zauważył Zodan.
Zranienia okazały się na szczęście dosyć powierzchowne. Wilard szybko się z nimi uwinął, marudząc coś o marnowaniu bandaży i dodatkowej pracy. Nocny wędrowiec siedział nieruchomo, puszczając te uwagi mimo uszu.
Roger popatrzył w jego zmęczone oczy, zastanawiając się, co ten właściwie jest w stanie wyczytać z ich emocji. Wzdrygnął się, czując się nagle obdarty z prywatności. Nero odwzajemnił jego spojrzenie, po czym spuścił wzrok na zniszczoną koszulę.
– Weź wyrzuć tę szmatę, bo przynosisz wstyd Zakonowi Jasnego Światła – zaśmiał się Nêsper, wyciągając z juków zapasową.
Roger ze zdziwieniem dostrzegł uśmiech wypływający na twarz nocnego wędrowca.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania