Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Pamięć Pustkowia - rozdział I.I
Zachodzące słońce rzucało długie cienie pomiędzy drzewami, oświetlało złotymi promieniami grupę przemierzających leśne ostępy zbrojnych. Na twarzach mężczyzn malowało się napięcie i wyczerpanie. Zdrożone konie stawiały sztywno kopyta, oddychały ciężko przez rozszerzone chrapy.
Roger, jadący na czele dowódca oddziału, rozglądał się uważnie dookoła. Jego kary ogier parsknął niespokojnie i pomachał łbem w daremnej próbie pozbycia się uporczywych gzów. Wokół zaległa już rosa, roztaczając zapach wilgotnej ziemi i traw. Wieczór rozsnuł między drzewami pojedyncze pasma mgły. Pogłębiający się mrok zwiększał niepokój znajdujących się w lesie ludzi.
Powoli zaczynam się zastanawiać, kto tu jest łowcą, a kto zwierzyną – pomyślał dowódca.
Widok pustych, poplamionych krwią siodeł na grzbietach prowadzonych za wodze koni boleśnie przypominał, jak niebezpiecznymi przeciwnikami byli ci, których ścigali.
Kary rumak dowódcy podniósł gwałtownie głowę i zastrzygł uszami. Ktoś przedzierał się przez krzaki. Poziom hałasu, jaki przy tym czynił, dawał jasno do zrozumienia, że pragnie zostać usłyszany.
Pewnie Nêsper z Vésperem. Gdyby nie oni, już dawno zgubilibyśmy ślad w tym lesie.
Zirytowany pacnął się w policzek, rozmazując na nim opitego krwią komara. Uporczywe swędzenie pogorszyło i tak już parszywy nastrój. Po chwili spomiędzy drzew wyłoniła się dwójka ludzi.
– Trochę kluczą, ale cały czas kierują się na południowy wschód – odezwał się jeden z mężczyzn.
Dowódca rozpoznał w mówiącym Nêspera. Zwiadowcy byli braćmi, bliźniakami. Rogerowi sporo czasu zajęło nauczenie się rozróżniania ich.
– Myślisz, że mają tam jakieś swoje leże? – rzucił jego zastępca.
Dowódca zerknął na pytającego. Mężczyzna leniwie opierał się o łęk siodła.
– Wydaje mi się, Wilard, że mają tam co innego – odpowiedział i zmarszczył w zamyśleniu brwi. Skierował wzrok w stronę, o której mówił przed chwilą zwiadowca.
– Czyżby zmierzali do Bramy? Przecież to tylko jakaś sterta kamieni pośrodku dziczy. Głupie bajanie, nic więcej – stwierdził z przekonaniem zastępca.
– Wcześniej mówiłeś, że nocni wędrowcy to głupie bajanie.
– Niemożliwe, żebym pomylił się w życiu więcej niż raz.
Roger spojrzał na przyjaciela zmęczonym wzrokiem. Innym razem uznałby pewnie jego uwagę za zabawną, ale nie dziś. Dziś przytłaczały go poczucie odpowiedzialności, ból po stracie towarzyszy oraz absurdalność całej sytuacji. Poklepał szyję konia. Była mokra od potu. Zwierzęta były wykończone, ludzie też.
Kiedy dostali rozkaz sprawdzenia doniesienia o pojawieniu się nocnych wędrowców, myślał, że będzie to tylko rutynowy patrol. Zupełnie się nie spodziewał, że rzeczywiście ich spotkają. Od tak dawna ich nie widywano. Roger nie wierzył, że wciąż jeszcze żyją. Niestety udowodnili swoje istnienie dobitnie i krwawo.
Roger zgrzytnął ze złością zębami. Pościg trwał już czwarty dzień. Mężczyzna nie mógł zrozumieć, dlaczego nie byli w stanie dopaść tej niewielkiej grupki ludzi. Kimkolwiek byli, nie mogli być szybsi od koni. Musieli ulegać zmęczeniu, jeść i spać. Chyba.
Tymczasem nie dość, że uciekinierzy wciąż im się wymykali, to jeszcze sami przypuszczali niespodziewane ataki. Oddział stracił już dwóch ludzi. Dwóch dobrych, sprawdzonych towarzyszy. Roger miał wrażenie, że ścigani jakimś cudem wiedzą, gdzie znajduje się pogoń i zawsze są o krok przed nimi. Gdyby nie miał ze sobą bliźniaków, najlepszych tropicieli, z jakimi kiedykolwiek pracował, nocni wędrowcy już dawno by im się wymknęli. Zresztą wyglądało na to, że właśnie to zrobili. Oddział musiał w końcu wypocząć. Krótkie drzemki trwające nie więcej niż dwie świece* były zdecydowanie niewystarczające.
Dalsze tropienie ich nie ma sensu. Jeśli legendy mówią prawdę, będą kierować się do Bramy. Trzeba ich wyprzedzić i zastawić zasadzkę. To nasza ostatnia szansa – doszedł do wniosku Roger.
Przetarł zaczerwienione, zmęczone oczy i zwrócił się do oddziału:
– Ruszamy do tej sterty kamieni. Sprawdzimy, czy Wilard pomyli się kolejny raz.
– Niedaleko będzie trakt. Przed nocą powinniśmy do niego dojechać – odezwał się jeden z mężczyzn, drapiąc się po zarośniętej, kwadratowej szczęce.
– Dobrze, Sander. Znasz te strony, prowadź. – Roger wstrzymał konia, odganiając się od uporczywych insektów.
Grupa ruszyła niespiesznym kłusem. Po niebie śmigały świszczące przenikliwie jerzyki. Wśród śpiewu cykad i bzyczenia komarów powoli zapadała noc. Zatrzymali się na postój, kiedy było już ciemno. Księżyc świecił jasno, umożliwiając sprawne rozbicie obozu. Nie minęło wiele czasu, nim zmęczeni ludzie zapadli w sen.
Niewielkie ognisko dogasało powoli. Ciepła, letnia noc otulała ciszą, przerywaną jedynie pohukiwaniem sów. Pomimo zmęczenia Roger nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, a jego głowa tętniła bólem. W końcu podniósł się i przysiadł do trzymającego wartę Wilarda.
– Zmienię cię, bez sensu, żebyśmy oboje nie spali – powiedział zrezygnowanym głosem.
Poruszył barkami, próbując trochę je rozluźnić. Nic to nie pomogło. Były spięte i bolesne, podobnie jak mięśnie ciągle zaciśniętych szczęk. Zastępca spojrzał na niego uważnie.
– To nie twoja wina. Zginęli na służbie – odezwał się cicho.
Znali się zbyt długo, żeby nie był wiedział, co dręczy dowódcę.
– Nie powinienem ciągnąć was ze sobą do zakonu. To było moje zadanie.
– Roger, przestań pierdolić.
Dowódca przestał masować obolałe skronie i podniósł zdziwiony wzrok na przyjaciela.
– Każdy z nas podjął świadomą decyzję. Wiedzieliśmy, na co się piszemy. Więc weź mnie teraz nie wkurwiaj i nie próbuj szukać winy w sobie.
– Wiesz, Wilard... Traciłem już ludzi w trakcie bitwy. Ale stracić ich przez gierki Gildii Magów to coś zupełnie innego.
– Robiłeś wszystko, żeby nie wysłali nas do pacyfikowania jakichś nieszczęsnych wieśniaków, a jednocześnie nie wypierdolili z zakonu za brak kompetencji i niesubordynację. Kto mógł przypuszczać, że faktycznie jeszcze istnieją jacyś mityczni nocni wędrowcy i że właśnie my będziemy mieli pecha, żeby się o tym przekonać.
Milczeli przez chwilę, wpatrzeni posępnie w dogasający żar. Wilard skubał swój wiecznie zaczerwieniony nochal. Roger chwycił patyk i zaczął machinalnie rozgarniać resztki ogniska.
– Ta cała sprawa jest dziwna – odezwał się po chwili. – Anonimowe doniesienie o ich obecności w opuszczonym folwarku rektora Akademii Magii. To śmierdzi na odległość.
Wrzucił patyk w rozżarzone węgle. Płomyki ognia zabłysnęły, rozjaśniając na chwilę jego zafrasowane oblicze.
– Wiesz, że próbowałem dowiedzieć się czegoś na temat nocnych wędrowców w bibliotece Zakonu? Nie znalazłem niczego – powiedział Roger, spoglądając na przyjaciela.
– Zakon nie został przypadkiem utworzony do walki z nimi? Co prawda było to w chuj czasu temu, a teraz skupia się głównie na tępieniu dzikich magów, jednak wciąż jest to trochę dziwne.
– Też tak sądzę.
Wilard ziewnął przeciągle i podniósł się.
– Na szczęście jestem tu tylko od leczenia. To ty jesteś od myślenia. Jak mówiłeś, nie ma sensu, żebyśmy obaj nie spali.
Roger kiwnął tylko głową, nie podnosząc wzroku. Po chwili do rozlegającego się wokół pochrapywania dołączyło kolejne.
Słońce nie zdążyło jeszcze na dobre wstać, gdy znów byli w drodze. Kiedy porzucili kluczenie między drzewami i wrócili na trakt, przemieszczali się dużo sprawniej.
– Sander, ty podchodzisz z tamtych okolic. Wiesz dokładnie, gdzie znajduje się Brama? – Roger zwrócił się do jadącego za nim mężczyzny.
– Tak, szefie – odezwał się zapytany i zrównał konia z dowódcą. – Te kamloty znajdują się na otwartej przestrzeni. Będziemy mieli ich jak na dłoni.
Ręka Sandera odruchowo dotknęła przymocowanej do siodła kuszy.
– Ruszaj na przedzie. Jeśli rzeczywiście tam będą, pamiętaj, żeby zostawić któregoś z nich przy życiu – zaznaczył dowódca, widząc jego gniewny wzrok i zaciśnięte w wąską linię usta.
Sander zawsze był niepoprawnym optymistą. Teraz z jego oczu zniknął dawny blask, a postawa wyrażała napięcie, które podzielał cały oddział. Na wszystkich twarzach widać było zmęczenie i determinację. Chcieli dopaść tych, którzy usiekli ich towarzyszy.
– Utrzymujemy maksymalne tempo. Mam przeczucie, że oni też przestaną kluczyć i pomkną prosto do Bramy – dodał Roger i pogonił konia.
– Mają rannego, więc powinniśmy z łatwością ich prześcignąć – zauważył Wilard, zrównując się z dowódcą.
– Kto ich tam wie. Nie mam pojęcia, jak dalece są ludzcy. Może go porzucili, może umieli wyleczyć. Właściwie nic o nich nie wiemy. Nie chcę ryzykować.
Jechali wyciągniętym kłusem. Lekki wiatr wciąż był jeszcze chłodny, choć czyste niebo zwiastowało upał. Końskie kopyta uderzały cicho w kopny piach. Promienie słońca migotały wesoło wśród liści drzew, a rosnące na poboczu jagody aż prosiły się o zerwanie. Żaden ze zbrojnych nie poddawał się jednak urokowi otoczenia.
– Widziałeś kiedyś tę Bramę? Ja znam ją tylko z opowieści. Jak ona wygląda? – Dowódca zagadnął jadącego przed nim Sandera.
– Sterta omszałych głazów. Dookoła krzaki i tyle. Jako młodziki czasem tam zaglądaliśmy, bo nasłuchaliśmy się o tym miejscu przeróżnych, strasznych historii. No w gacie żem tam nie narobił. Do innego świata też się nie przeniosłem. Mówię ci, bujdy i tyle.
– Mimo wszystko wygląda na to, że właśnie tam się kierują – odrzekł dowódca.
Nie dawało mu to spokoju. Gildia Magów dobrze broniła swoich sekretów. Za dobrze. Zakon Jasnego Płomienia, pod który podlegał Roger wraz ze swoim oddziałem, stanowił zbrojne ramię rady gildii. Zakon został powołany prawie pół wieku temu, pod koniec trwającej wtedy wojny domowej. Miał służyć do walki z nocnymi wędrowcami. Nocnych wędrowców już od lat jednak nie widywano, a zakon wciąż miał pełne ręce roboty. Obecnie skupiał się głównie na zastraszaniu drobnej szlachty, tępieniu magów wyłamujących się spod kontroli gildii, rozszerzaniu wpływów politycznych członków rady. Zbyt często okazywało się, że wioski, pacyfikowane pod pretekstem wspierania dzikich magów, podlegały arystokratom mającym właśnie zatarg z gildią.
Roger zaciskał zęby i odwracał wzrok, widząc przerażone spojrzenia wieśniaków. Ludzie nie bez powodu bali się ich i nazywali łowcami czarownic.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy trakt zaczął się rozszerzać, a las przerzedzać. Z przodu zamajaczyły spore głazy obrośnięte krzakami malin. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś celowo ułożył je w krąg.
– Są – krzyknął podekscytowany Sander.
Roger również dostrzegł kilka pochylonych postaci biegnących w wysokiej trawie. Dwie z nich prowadziły między sobą rannego towarzysza. Byli już w połowie drogi do miejsca, które nazywano Bramą.
Dowódca rzucił wodze i sięgnął po kuszę. Naciągał właśnie bełt, gdy z boku dobiegł go urwany krzyk. Spojrzał zaskoczony i spostrzegł jednego ze swoich ludzi. Mężczyzna zgiął się nad szyją konia. W jego plecach tkwił nóż.
Roger nie od razu zauważył, skąd nadszedł atak. Jeden z nocnych wędrowców musiał ukrywać się pomiędzy drzewami. Osłaniał odwrót pozostałych. Przemykał jak cień pomiędzy końmi. Chlusnęła krew. Kwik rannego zwierzęcia i przekleństwo człowieka. Nacięty popręg nie wytrzymał. Jeździec zwalił się z grzbietu konia razem z siodłem. Zaśpiewała stal. To Zodan, najlepszy szermierz z nich wszystkich. Zaatakował zaciekle. Jednak nawet on nie był w stanie zranić przeciwnika.
Dowódca zgrzytnął zębami. Kusza nie zdała się tu na nic. Odrzucił ją i wyszarpnął miecz. Wierzchowce rżały nerwowo. Roger zasłonił się. Odbił nadlatujące ostrze. Teraz dostrzegł wyraźniej nocnego wędrowca. Zamachnął się, ale ten już od niego odskoczył. Wyprowadzał krótkie cięcia i odskakiwał poza zasięg broni łowców. Był szybki. Nieludzko szybki. Kolejny z ranionych koni przysiadł na zadzie.
Walka prowadzona z siodła nie dawała łowcom spodziewanej przewagi. Roger wychylił się, ciął. Nie trafił. Napastnik zanurkował pod szyją wierzchowca. Dowódca zamierzył się do kolejnego ciosu. Miecz opadł. Przeciął powietrze. Nocny wędrowiec zdążył wykonać błyskawiczny zwrot i był już gdzie indziej.
– Kurwa, zaraz nam uciekną! – krzyknął Sander, składając się do strzału.
Dowódca miał wrażenie, że czas nagle zwolnił. Otworzył usta do krzyku. Próbował ostrzec przyjaciela. Zaśpiewał wypuszczony bełt. Ostrze miecza wbiło się głęboko w bok strzelca. Sander zgiął się wpół. Szok na jego twarzy przeszedł w grymas bólu. Wydał z siebie coś pomiędzy jękiem a bulgotem i zwalił się na ziemię.
Nocny wędrowiec zawirował. Wbił w dowódcę swoje dziwne, nieludzkie oczy. Spiął się do kolejnego ataku. Roger poczuł wzbierającą w nim wściekłość. Zerwał z szyi magiczny amulet. W tym samym momencie napastnik odbił się i w locie zamachnął mieczem. Dowódca wykrzyknął słowo kończące inkantację zaklęcia. Wyzwolił moc, którą uwięziła dla niego dawna przyjaciółka. Dostrzegł zdziwiony wzrok nocnego wędrowca. Napastnik poleciał gwałtownie w tył. Uderzył z impetem o pień drzewa i osunął się bez przytomności na ziemię.
Roger skupił się na uciekinierach. Było już jednak za późno. Zdążył tylko dojrzeć, jak zniknęli w przestrzeni między głazami nazywanymi Bramą.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania