Neglerioza rozdział VI.

VI. Fenyloetylosyf

 

Zimny tłuszcz. We mnie, w powietrzu. Gdzie by nie spojrzeć - żółte, lodowate mięcho, rozkawałkowany, wiszący wszędzie i wyzierający zewsząd truposz.

Wychodzę ze szpitala grozy. Zostawiam za sobą cały ból, metal, szkło, igły. Wypełzam na powierzchnię.

Nie pamiętać, nie pamiętać... Czuję się jak po gwałcie. Przeokropne, przeobrzydliwe badanie, te wszystkie rurki, gumowe ssawki, noże...

Straciłam godność, właśnie zostałam przeorana. Jezu - szepczę pod nosem. Gdybym wiedziała, na czym będzie polegać badańsko... za Chiny Ludowe bym się nie zgodziła.

Zmasakrował mnie, pan doktor, obdarł z czci, godności; obdarł ze skóry. Posolił. Pozszywał na ślepo.

Kucam na schodach, drżącymi rękami próbuję wymacać papierosy, zapalniczkę. Dłonie przestały się mnie słuchać, żyją własnym życiem. Wyglądam, chyba, jakbym była w silnej delirze, albo miała atak padaczki, najpewniej - alkoholowej.

Nie sposób nie zauważyć, że jestem obserwowana. Lustrowana. Gapia się na mnie ze zgrozą i potępieniem, wchodzący, wychodzący, szarzy, czarni, monochromatyczni ludzie. W ich spojrzeniach czuć pogardę.

"Upiła się, pewnie od tygodnia, albo i dłużej nie trzeźwieje, wywłoczysko!", "Żyją takie szmaty z socjalu, na garnuszku państwa, a co dostaną z zapomogi - idzie na przelew!", "Już jej za wiele czasu nie zostało; cud, jak dotoczy się do domu, by sczeznąć w przepoconych betach., nie umrze tu, przed szpitalem", "No mi też to wygląda na końcówkę. Ma, czego chciała. Było się szanować, a nie łajdaczyć z kim popadnie za łyk wina, czy dwa złote".

Myślcie co chcecie, żałosne dupki.

Dźwignąć się. E-ep! - omal nie przypieprzam plecami w schody. Papieros wypada spomiędzy palców i turla się po stromiźnie, znika z pola widzenia. Dźwignąć sięęęę...

I stoję, wyprostowana, jak żołnierka podczas pokazu musztry. Na baczność. Jakbym połknęła kij. Wyrzygała. Znowu połknęła.

Świat mnie mdli. Mdlą ludzie, ich wymiototwórcze, smętne pyski, mopsowate i nienawistne, po prostu psie.

- Coś ty mi zrobił... - stękam. I rozpadam się. Na kwarki, neutrony, neutrina, na pył, proszek, odurzone, kompletnie naprute wodorotlenki pirytu.

Po drugiej stronie szosy majaczy knajpka. "U Radzia" - czytam rozmyte litery. Sama jestem rozmyta.

Łapiduchy, ażeby im picze na czołach wyrosły, powtykały we mnie lancety, kopie, piki, halabardy, toporzyska i styliska, korbacze, kiścienie, łańcuchy ostrokątne, liny zakończone kolcami, haki, haczęta, strzykawy-ssawy...

Od pasa w dół mam jedną wielka ranę. Spotkałam się z aligatorem-minetystą, który wyssał mnie, wyżarł, wydrenował. Zanurzył długaśny pysk i schłeptywał kropelka po kropelce, odgryzał mięsień po mięśniu.

Zataczam się. Jestem cała z dziur. Margdalena - perforowana karta, człowiek-szyfr. Ofiara dziurkacza. Rozdziobana przez kruki, wrony ze stali nierdzewnej.

W lokalu panuje przyjemny... zaduch. Ciepło głosów, wyziewów, piwnych, kawowych oddechów, potu, jak pięknie kontrastujące z nadworzową pluchą, flegmą sączącą się z cherlawego nieba.

Z niemałym trudem zajmuję stoliczunio. Padam właściwie na krzesło. Padam mu w objęcia, jakby było dawno nie widzianą matką, ja - świeżo oswobodzonym z niewoli jeńcem. Witaj! - wtulam się w lakierowane na czerwono siedzisko - wróciłam z niewoli, trzymały mnie, łapiduchy, w kazamatach, gwałciły brzytwami... A le już jestem bezpieczna, mamuś...

- Dzień dobry - zjawia się młodziutka, na oko mniej, niż dwudziestoletnia laseczka-kelnereczka. Jej lalkowatą buzię szpeci przesadny, dodający lat, wręcz burdelowy makijaż.

- Co podać? - szczebioce studenteczka lupanaryzmu.

- Yf... Nie wiem. Kawę. I drinka. Nie - szota, tak jest - szota czystej, polskiej, nie najdroższej wódki, plus colę.

Lasencja patrzy z kpiąco - ironicznym uśmieszkiem.

- Coś niejasne? Powtórzyć? - marszczę brwi. Będzie mnie obcinać wzrokiem, lustrować...hep! Błagam, dajcie mi spokój, jak nie choroba - to gówniara w knajpie.

- Nie! Jasne! - nabzdycza się dziewojka, zadziera jeszcze wyżej zadarty nosek, odwraca się na pięcie i odczłapuje jak urażona samica pawia, kasztelanka, księżniczka, której czci ktoś uchybił.

Wpatruję się w... muchę. Tak - muchę, wielką, świecącą dziesiątkami oczu, pokrywających grzbiet cekinów-kolorofonów. Patrzy na mnie tandetna i zwyczajnie brzydka ozdoba, jakby chciała wyskrzeczeć, wybzyczeć: " I co? Chciałaś się przebadać, a czujesz się gorzej, biedulo? Pochlastali, zamiast zdiagnozować?"

I, niestety, ma rację. Wykrojono ze mnie wszystko, co choćby odrobinę piękne, odebrano pewność... hep! siebie. Wszystko amputowały, konowalskie...

- Kawa, proszę.

- Dziękuję.

Wyjmuję z torebki złożoną na cztery, pomiętą gazetę. Chowam się w nią, nakrywam płachtą zadrukowanego papieru. Co tam, panie, w polityce? Putinowcy mocno się trzymają, ale tylko kompletnie oczadzony, spropagandowany urojeniowiec bałby się wybuchu wojny. Jest do bani, ale nic nie zapowiada, by miało być gorzej. Uniezależniamy się od ichniego gazu, przechodzimy na źródła... Jezu, co za ból... odnawialne. Wiatraki ochoczo mielą ciężkie, polskie powietrze, na farmach solarnych hoduje się kilowaty energii, ściąga ja spomiędzy chmur. Żwawo pyrkoczą silniczki elektrycznych autek, nawet ostatnio pani premier przesiadła się paliwożernej beemwicy (silnik 8.0 turbo) do malutkiego toczydełka.

Kolejny polityk odszedł z Prawa Obywatelskiego. Partia rządząca się sypie targana wewnętrznymi konfliktami. Niby wszystko jest cacy, okręt płynie dalej, nie nabiera wody, jednak widać, jak jest naprawdę. Coraz więcej szczurów ucieka z tonącej łajby.

Znaleziono Emilię Wądołek, wraz z zaginionym samochodem. A ściślej: w nim. Leżał do góry kołami na dnie Jeziora Rywskiego. Straszna tragedia. Dwadzieścia pięć lat... Dziewczyna miała całe życie przed sobą. Aż mi się smutno zrobiło.

Dowcipy na ostatniej stronie. Oczywiście kompletnie nieśmieszne.

"...żeby jeszcze choć skremowany był - jakoś by to wyglądało. A on wchodzi na scenę w stanie zaawansowanego rozkładu - i chce śpiewać! " - czytam żenującą puentę jednego z żartów.

Rozmarzam się. Fatalny stan, w jakim znajduje się moje ciało i psychika sprawia, iż mam ochotę oderwać się, poszybować.

I robię to, wykraczam poza pokancerowaną, pociętą skorupę. Myśl ma siłę. Zmuszam się do ruszenia mózgownicą. Szare komórki, równie pochlastane jak reszta ciała, moich ciepłych zwłok, zaczynają klekotać. Wibrują, wreszcie - furkoczą, pobudzone prądem o wysokim natężeniu, różową energią.

Jestem eteryczna. Elektrostatyczna. Plazmowa. Przelewam się, już nawet nie nad miastem. Wzbiłam się ponad wszelką wysokość, zrolowałam Wszechświat i schowałam do torebki.

Wstrzelam się z ponadnaturalną prędkością we wcześniejszą wersję, poprzednią siebie. I drugą, trzecią. Bacznie lustruję swój wygląd, epoki, w których przychodziło mi żyć.

Oglądam progeniturzastych synów, córki, wujków, ciotki noszące modne wówczas bokobrody, wnuków w tużurkach, salopkach, sukniach balowych.

Poznaję kraj, jego boczne, sparszywiałe zaułki, miejsca zbrodni, stęchłe piwnice, girlandy, choinki, poddasza, alkierze, sekretarzyki, zapomniane województwa rządzone przez równie zapomniane, niemieckie, węgierskie i egipskie rody; chodzę po krętych schodach spalonych pałaców, karmię świnie w salach obrad, zapalam świece w posrebrzanych lichtarzach i kandelabrach, zestrzeliwuję sterowce.

Spadają, zmienione w olbrzymie kule ognia, na słomiane dachy katedr, cementowe wsie, wyłożone granitem podwórka.

Podrzynam gardła zdrajcom moich wszystkich ojczyzn, drę podręczniki, szkolne zeszyty. Przypominam sobie wsteczne alfabety, pisma klinowe, obrazkowe, slangi najprzeróżniejsze; tylko po to, by po chwili zapomnieć każde słowo.

Bawię się w elitarnych domach schadzek, jestem przyjmowana z honorami na dworach stuletnich cesarzy. Kłaniam się nisko, całuję grzbiety dłoni ich dojrzewających, wczesnonastoletnich żon.

Jako kilkuletni chłopiec wracam zdruzgotana z uroczystości pogrzebowych ukochanego pradziadka. Rodzice niepotrzebnie zabrali mnie do krematorium. Widziałam trumnę wjeżdżającą do pieca, słyszałam nieludzki krzyk staruszka. Błagał, by go wyciągnąć. Nie chcę i nie chce umierać - powtarzał, gdy płomienie ogarniały jego ciało.

Trwająca kilka sekund peregrynacja przez epoki, stulecia, kończy się w punkcie wyjścia, zataczam przeogromne koło i wracam do knajpy. Siedzę "U Radzia" i jestem obsługiwana przez lupanarię.

Na stolik wjeżdża drinkal i filiżanka zalatującej pleśnią, grzybami, lasem tropikalnym, kawusi. Cukiernica.

Nieszczere, machinalne życzenie smacznego i na zdrowie. W myślach "udław się, żulico; który dzień jesteś w cugu?".

Nie próbuję wyprowadzać z błędu, tak, kelneruniu, właśnie przepiłam się własnymi płynami ustrojowymi, pan doktor przesączył mi całą krew przez bibułę. Prosto do gardła. Jestem urżnięta w trupa wysokooktanową śliną, likierem z limfy.

Nie odpowiadam, niby-to pochłonięta studiowaniem zaokienności, ruchu ulicznego, buro-beżowo-szarych chmur.

Przebiegłam lotem błyskawicy przez każdą formę siebie: męska, żeńską. Najwięcej (żadne odkrycie) było nijakich, cieni, wydmuszek, szklano-perłowych przebłysków. Widziadełek.

Spojrzałam na pierwszą - wcale nie najprawdziwszą, najwyraźniejszą mnie. W każdym z cieleń, żyć, byłam i jestem, że się tak głupkowato wyrażę, szczera w istnieniu.

Monotonnie przesuwające się samochody, piesi z nosami zwieszonymi na kwintę, dojmujący brak blasku, światła, jakichkolwiek efektów specjalnych, cokolwiek by przez nie nie rozumieć, przygniatająca szarość i powszedniość, pospolitość dnia, godziny, całego miasta i biegnącego czasu, czasu ospałego, wrośniętego w asfalt, ocieplone styropianem bloki, przedwojenne kamienice, jedno wielkie zieeeeeeewnięcie z niewyspania, wszechobecnej ponurości, pluchy, może przespania,z byt długiego, pełnego koszmarów snu, który jak na złość nie chciał się skończyć, cały ten papier ścierny zdziera mi pamięć.

Na momencik wyskoczyłam poza ciało, wyjrzałam z rdzewiejącej klatki o pogiętych szczeblach, teraz znów, na siłę jestem do niej wpychana. Kijem od mopa. Każe się nie pamiętać wszystkiego, co zaszło wcześniej, gdy byłam Markiem, Eis, Yiyei, Basią, Wwyyee.

Usiłuję znaleźć połączenie, cienką jak włos ścieżynkę - i nim moje poprzednie istniejki, istnieidła, istniejuchy nieodwracalnie wtopią się w ponurą aurę miasta pełnego psich kup, graffiti, niemiłych kelnerek i innych śmieci - jeszcze raz, ostatni, nawet tu, przy kawiarnianym stoliku, w miejscu publicznym pobyć nie sobą.

Coś mi mówi, że takie podróże transcendentalne należy odbywać wyłącznie w zaciszu domowym, przy zgaszonym świetle; jednak przeciwstawiam się tej regule, nie słucham (diabelskich?) podszeptów; nim ciało i psychika podgoją się na tyle (należy przeklinać homeostazę, wszelką stabilność, monotonię, zdrowie, brak bólu - są one niczym więcej, jak korektorami, białą farba zamazującą horyzont, klapkami na oczy), że znów będę się uważała za osobę jednowymiarową i jednoegzystencjalną (fu! paskudny neologizm!), chcę choć przez moment pobyć inna. Sobą. Inna.

Cierpienie wyzwala. Co za truizm. Wychylam szota. Popijam martwą, rozkładającą się kawą-zombie.

Na chłodno, bez uczuć. Iść, ciągle iść w przeciwnym kierunku do Słońca. Przekroczyć horyzontu kres. Pogapić się na swoje niewyraźne odbicie. Zrozumieć je, napluć każdemu w twarz.

Znów jest rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty trzeci, kończy się stan wojenny, umierają Klaus Nomi i Jobriath.

Jutro będzie dwa tysiące pięćset osiemdziesiąty trzeci, odrodzę się jako Rehandianka w innym układzie współrzędnych. W innej filozofii. Przekłuta cienkimi wyfizdrzeniami, naszkicowana przez mało udolnego portrecistę. Ja - pocztówka z miasta,w którym zakazane jest myśleć po zmroku. Bez-ja.

Umieram czwartego stycznia osiemdziesiątego dziewiątego razem z Junko Furutą. Nie obchodzi mnie, przez kogo została zakatowana.

Dobrze zrobił, empata.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Wrotycz 08.02.2019
    Fenyloetylo/syf - neurotransmiter syfu?

    Margdalena z całym jej bogactwem osobowości. Nadrealna obczajka wnętrza i środowiska. Neologizmy - powalają, takoż pęd, energia rzucanych słów. Fabułę budujesz ze zdarzeń biegnących niemal w psyche tylko, choć ma się wrażenie natłoku coraz to innych wątków.
    A budowa wypowiedzeń wielokrotnie złożonych? Nic tylko podglądać. Nie tracisz związków między częściami zdania nawet w najbardziej karkołomnym pędzie treści.
    5.
  • Florian Konrad 08.02.2019
    Jezu- dziękuję! No staram się nie tracić, jak na pisarza przystało :))) tracenie wątków między częściami zdania? no please... To moja 6 powieść, mam 33 lata, piszę od 1998 :) można mi wiele zarzucić, ale nie to :))) PRZENAJSERDECZNIEJ DZIĘKUJĘ ZA WPAD I KOMENT
  • Wrotycz 09.02.2019
    Se nie żartuj - mam na myśli te wątki:)
    Co za uzdolnione dziecko, masz te pisarskie początki w zbiorze? Ciekawe byłoby porównać.
  • Florian Konrad 09.02.2019
    majac 12 lat napisałem 1 powieść na ok 10 zeszytów, w kolejne wakacje - dłuższą, szkatułkową. Kilkadziesiąt zeszytów juweniliów spaliłem w czasach licealnych. i nie żałuję. Teraz dawno bym to poprawił - i straciłyby autentyczność, nie byłyby tekstami dziecka, lecz młodo-dorosłymi. Były potworkiem, mutantem.
  • Aisak 09.02.2019
    Przeczytałam tylko tę część. I wystarczy. Ten słowotok mnie zalewa.
    Pomyślałam, że chodzi o aborcję, a chodziło o ciachnięcie siusiaka. Czy po takim zabiegu pacjenci nie są przetrzymywani w szpitalach przez kilka dni? Akcja dzieje się dość dawno, to może inaczej było, w każdym razie przerażające.
  • Wrotycz 09.02.2019
    Serio mówisz Aisak? Zupełnie tego nie doczytałam. Hm.
  • Florian Konrad 09.02.2019
    NIE CHODZI O CIACHNIĘCIE SIUSIAKA, operacja/ badanie, kuracja niezidentyfikowanej choroby jest celowo niedookreślona. Coś bolesnego i medycznego zrobiono chorej Margdzie. Niech sobie każdy wyobrazi to na swój sposób. Akcja nie dzieje się dawno.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania