Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Neglerioza rozdział XV.

XV. Rewietka. Przesypianie aktów

 

Mój porywacz i zarazem wybawca wygląda jak skrzyżowanie Boba Marleya z Muńkiem Staszczykiem - jest nikczemnego wzrostu, pucułowaty, ma koraliki na dredach i sffffepleni, jakby połknął dętkę, z której schodzi powietrze.

Po twardym uścisku i sile, z jaką mnie wlecze spodziewałam się istnego adonisa-pakera, albo drecha-karka.

Nic z tego, nie uprowadził mnie żaden Vin Diesel-Van Damme, a polska wersja Papy Smerfa, rastamański Krasnolud.

Bloczysko, do którego dociągnął swoją brankę jest szare, odrapane. Oaza przeciętności, nudy i marazmu, budynek pudła po telewizorze jowisz.

- Auuuaaa! - wrzeszczę obijając się dupą, lędźwiami i plecami o schody. Barwię je krwią własną, jak męczennica jakaś, cierpiąca za wielką sprawę, ponosząca śmierć na torturach w imię wzniosłej idei.

Zlilipuciały Ras Luta otwiera tekturowym kluczem tekturowe drzwi i wciąga, a raczej wwleka mnie do przedpokoju.

Pokancerowana przez korniki boazeria, lekko zmatowiałe lustro, wieszak.

- Teraz co - gwałcik? - przytomnieję i pytam z ironią.

- Zaraz przyjdą twoi kumple i będzie gang-bang?

- Bez przesady. I nie jesteśmy na "ty". Tykać sobie możesz - koleżanusie od kieliszka.

- Ło jojoj, patrzcie, kurwa, obraziłam baroneta jebanego! - obruszam się. Więc jednak sprawdza się czarny scenariusz: złapał mnie psychopata i zapowiadają się tortury. Żesz kuźwa...

Oh Lord, please don't pot me on a barbecue, or simmer me in stock, don't fricasse or roast me, or boil me in a vat... - próbuję zanucić w myślach piosenkę z Sensu życia według Monty Pythona. Nie grilluj mnie, łaskawy panie oprawco.

Co ja odpierdoliłam, do jasnej cholery? Rozwścieczam psychopatę! Zaraz dostanę kosę pod żebra, albo co gorszego, na przykład oszpeci, świr. A nie ma dla kobiety większego koszmaru, jak zbrzydnięcie. Czorcie uchowaj!

- Te - bez takich! Grzeczniej!

- Bo co? - znów zanika mi instynkt samozachowawczy, wdaję się w zbędną i niebezpieczną dyskusję.

- Przejedziesz mi nożem po twarzy? Gardle? Innej części ciała?

- Ubierz się - karyplowaty rastaman wyciąga ze starej szafy o lustrzanych drzwiach zdecydowanie męski t-shirt i rzuca w moja stronę.

- Ej - umowa! Nie jesteśmy na "ty" - zapomniałeś, fiucie? No już - rób, co masz robić - i spadam - wstaję i ostentacyjnie rozchylam nogi.

- Wary jeszcze rozwal, niech falują. Wielkie są, normalnie - uszy słonia. Albo nie - zaklaskaj nimi. Nie mów, że nie potrafisz.

- Kretyn!

- Słyszałaś, że w Aberdeen spłonęło muzeum Kurta Cobaina? - zmienia ton porywaczyk.

- Y... co? A chuj mnie obchodzi jakiś Kobejn, chcesz rape - to już, rape me, my friend! Jeśli masz czym! Może ty impotent jesteś i potrafisz tylko palcówkę, albo strzelać minetę? Co - kuśka stoi? Czy flak zupełny?

- No dobra - nie muzeum jego imienia, tylko wystawę gratów typu kanapa, na której składał strudzone ćpańskiem i trudami rockandrollowego życia zwłoki. I inne duperele: rysunki z dzieciństwa... - dredziarz nawija zupełnie nie na temat.

- Showing the cards: po co mnie tu przywlokłeś - gadać o bzdetach? Pieprzyć, może zabić? No - słucham!

- Uratować, kretynko. Przed samą sobą, przed bandą napalonych zwyroli. Wypieprzyłabyś się, ale z życia, jeszcze godzina, dwie - i byłoby po ptokach.

- Że niby co mieliby zrobić? Tam sami swoi, każdy się zna, albo choć kojarzy z mordy. Jedna wielka analogiczna rodzina.

- No, swojaki - zbieranina wynaturzeńców, dziwek, alfonsów, seksoholików, ekshibicjonistów... każdy, na dodatek - ćpun!

- A z ciebie, kuźwa, homofob, co? Przyznaj się - Liga Polskich Rodzin, Narodowe Odrodzenie Polski, Obóz Narodowo-Radykalny? Przyznaj się!

- ... w moim starym laptopie wyrobiło się gniazdo od ładowarki. Staruszek miał pięć lat, więc naprawa raczej nieopłacalna. Podłączyłem go ostatni raz, z trudem, utworzyłem dokument tekstowy i zapisałem: "Ktokolwiek z was, mali i czarni ludkowie Planety Bez Twarzy, odnajdzie kiedykolwiek w bezkresnych wodach, zupie pomidorowej zwanej czasem ten komputer, naprawi go na tyle, by móc użytkować bez ryzykowania porażeniem, eksplozją, albo chuj wie, czym jeszcze, zdoła naładować i odczyta owo przesłanie z zaświatów - niech wie, zważy u siebie, jako Mistrz Jerzy Król piszący te słowa, niechaj rozsądzi wedle własnego umysłu: że prawdą jest, jakoby nie było nikogo poza Człowiekiem-Wierszem. Nikt, ach, jak bardzo wiem, jak głęboko czuję, że nikt nie przeczyta niniejszych słów, Pan Z Liter na wieki spocznie w Cyfrze. A brzmi ona - G. Umiecie policzyć od tyłu? Złamasy z was - mówię stojąc na palcach. I wali się świat, spada z wysokości własnego wzrostu - w nicość, gęsty budyń waniliowy.

Mikronezyjczycy z was, dotknięci mikromózgowiem - powtarzam się skacząc w sen. Nie ma nic poza snem ćwikłowego kota". Dobre, nie?

- Idiotyczne...

- W listach pożegnalnych nie obowiązują zasady interpunkcji, możesz stosować ją uznaniowo, Ani przepisy ruchu drogowego. Żadnych podchodów do cipy Kaliope, Erato, ani tej dziwki Melpomeny. Posłuchaj tego. Zatytułowałem "Hypertragos":

"Unaocznienie. Jesteśmy wrogami, wygaszamy w sobie światła. Dotykasz koniuszkiem języka i wiem, że za chwilę ogarnie mnie wewnętrzna ciemność. Nie, zostaw świece, jarzeniówki naftowe, moje dzikie symbole.

Rytuał wznieceń. Przechodzimy do ostatniego punktu programu: mordowania publiczności. Nikt nie ma prawa wyjść stąd choćby z jedną kroplą krwi w żyłach.

Atakujmy mroczki w oczach, gryźmy je. Otwórz wersalkę - a tam - całe gniazda.

Dziś Halloween. Masz pewność, że pod każdą maską ukrywa się Tobias Forge? Prędzej Father Yod.

Panuje moda na zmartwychwstawanie, choćby na moment, pół godzinki, żeby się zjarać, podymać, spróbować jalapeño, struć meksykańskim żarciem, umrzeć znowu, w konwulsjach, an zatwardzenie rozsiane.

Wystrzyc pacyfy przebite swastykami, albo ogolić się na łyso, zasnąć wewnątrz pieca kremacyjnego.

Uśmiechać się jak emoji. Być ikoną wyrażającą grę na rozstrojonym, radzieckim pianinie.

Wprowadzać nieświadome zwierzęta do grożących zawaleniem obór. Wielka emulacja zakończona zdemaskowaniem: rząd czyha pod łóżkiem, z kajdankami. Policjanci chcą uprawiać seks. Sado-maso. Każdy wie, że symulujesz chorobę, bycie istotą ludzką, w ogóle - istotą.

Należy wierzyć wyłącznie ćpunom, zwłaszcza, gdy wykrzykują bzdury objawione o efekcie spawalniczym wdychanym do środka elektrody.

Inklinacje, po których zostają blizny.

Ruscy rodzą się ze specjalnymi gruczołami produkującymi bimber. Nie mów tego nikomu, nawet po cichu. VAYANOVKA nie śpi.

Uogólnienia. Umieralnie z powodu kwitów z pralni, przedruków, recenzji płyt nieistotnych i niepotrzebnych zespołów rocka szeptanego. trip-polo, bluesa granego przez stada tresowanych kretów. "

Co ty na to? - karypel uśmiecha się w ekstazopodobnym, wariackim uniesieniu. W oczach żarzą się łojowe węgielki, płoną świece z psiego sadła.

- Bełkot. To się kupy nie trzyma... - nie rezygnuję z prób wkurzenia psychola, niejako wbrew sobie robię wszystko, by stracić życie, urodę, zostać poszatkowana na plasterki, skończyć na kanibalskiej kanapce z sezamem, przełożona mozzarellą, pomidorami, szynką nie pierwszej świeżości.

To jak będzie - pożresz mnie, Jureczku? Uważaj - bywam cierpka, mogę stanąć w gardle. Zakrztusisz się i umrzesz z niedotlenienia półmózgu - żartuję w myślach, by przestać się bać, obłaskawić nieco grozę sytuacji, w jaką zostałam wciągnięta. W jaką wjechałam na dupsku.

Król (świrów!) bierze malutki notesiczek, zza obwoluty wyciąga dwa równie mikre karteluszki i zaczyna czytać to, co na nich nadziubdziane:

"Zwięzłota. Krzywizny. Niewiele, albo i nic ponad to. Mutyzm, ćwiczenia z obskurantyzmu - jedynie słusznej ideologii.

Pożyczanie od żuli, meneli, prostaków, kryminalistów ich slangu, mowy jak gruz. Spotwornianie języka, niszczenie go, przeczołgiwanie. Werbalna ścieżka zdrowia, kocówa.

Tym byłem. Piszę w czasie przeszłym, choć nie mam pewności, czy ktokolwiek to przeczyta i czy w TEJ CHWILI naprawdę nie żyję, a nie na przykład umieram w szpitalu podłączony do aparatury podtrzymującej mnie przy śmierci. Albo w domu opieki, czy hospicjum, że nie jestem warzywem ze złamanym kręgosłupem w odcinku szyjnym.

Oddycha za mnie respirator, czy jestem żarty przez robaki? Wstań i odpowiedz, ewentualny czytelniku. I tak nie usłyszę.

Jest kompletnym wariactwem że piszę ten, bodaj trzeci list pożegnalny. Dwa poprzednie wypaliły się, zeżarł je mój strach, ta praprzyczyna trwania.

Jeśli to czytasz (banał! banał! - krzyczą mi w głowie instrumenty pokładowe) to znak, że najpewniej nie żyję, lub jestem, z powodu nieudanej próby sprowadzenia na siebie zagłady ciężko, nieuleczalnie okaleczony.

Mniejsza o to. Chowam niniejszą liścinę w zakamarku notesu, musi więc być malutka (widział kto listowie pożegnalne wielkości Pałacu Kultury?).

I tajna. I święta. I pogańska na swój ateistyczny, dziwaczny sposób.

Ale przechodząc do meritum: czemu to zrobiłem? Tak sobie / bo musiałem (niepotrzebne skreślić). Człowiek od wczesnej adolescencji walczący z obsesją śmierci, nawracającymi myślami o zrobieniu sobie poważnego "kuku" - zwyczajnie pewnego pięknego dnia pęka i wypełnia wolę, czy raczej posłannictwo.

Pokonany przez manię samobójczą, której świadomie nie leczyłem, bo to przecież (wiem, co mówię!) nie wyleczalne, odszedłem, a przynajmniej usiłowałem odejść, mówiąc nieco poetycko - wziąć dupę w troki.

Na ile skutecznie mi się udało - oceńcie sami. Jest środek nocy, słucham Tronik Youth, jest mi dobrze. Czuję się zdrowy. Psychicznie. Każdy, kto pomyśli, komu ubrda się, że byłem świrem, pomyleńcem, żałosnym czubkiem, który nie spotkał w porę odpowiedniego lekarza - myli się i jest idiotą. Nie podejmowałem z góry skazanej na porażkę walki, odpuściłem, oddałem zwycięstwo walkowerem, co było przejawem mądrości.

Rady? Nie daję wam, z niskości śmierci śmierci, z nizin mego grobu, z perspektywy ścierwa - że tak pomelodramatyzuję - żadnych.

Nie musicie być dla siebie dobrzy, kochać się, szanować nawzajem, wrzucać grosiki do puszek WOŚP, dokarmiać głodne pieski, kotki, czy dzieci w Afryce.

Nie bądźcie romantyczni, jak ja. Niszczcie, dewastujcie, macie do tego pełne prawo (niekiedy nachodzą mnie myśli, że wręcz obowiązek!).

Burzcie, piszcie mało składne wiersze, kochajcie koty, podpalajcie wiersze, kościoły, koty, żłobcie sobie na ramionach inicjały miłości życia, inicjały księży-pedofilów, którzy kochali was mocno i czule. Od tyłu na zakrystii.

Powieście się; tego wymagają od was czasy - gorące, żelazne, asakralne.

A teraz won, spierdalać mi sprzed oczu. Dajcie pognić. Jeszcze raz przyleziecie - a poszczuję Cerberem!

- Jerzy Król"

I druga kartka:

" Załącznik do <<nie wiem>>. Wiele dni upłynęło od napisania poprzednich słów. Strach, jak twierdził John Cale w jednej z piosenek, ten najlepszy przyjaciel mężczyzny - pozostał niezmienny.

Chęć ucieczki, pragnienie zaniku - rzecz jasna - również.

Nie będzie to list-cebulka, wielowarstwowy, ani też palimpsest, patchwork, wyklejanka, wyszywanka, gdzie jedna część jest zastępowana inną.

To moje - niepodważalnie i niezaprzeczalnie - ostatnie słowa.

Nikt, kto od tylu lat czekał na śmierć, w jej obliczu nie powinien być niepoważny.

Pisze na małej kartce, więc rozsądnym byłoby ważenie słów (na jednej szali - czarne, na drugiej - cała reszta), zdobycie sie na głębokie przemyślenia, wygrzebanie z siebie (najlepiej - szpadlem) bon motów, mott, wiedzy ostatecznej - jakkolwiek by ją rozumieć.

Natomiast mi - ani to w głowie. Na zakończenie nerwowej szarpaniny, tego dryfowania w szambie (czasami - tonięcia w nim) chciałbym opisać historię zegarka.

Cyfrowo-analogowy, naręczny, bezmarkowy można by rzec, bo i cóż to do cholery za marka << Extreme sports >>?

Estetyczny, na bransoletce. Ze stoperem. Bez kukułki, niestety.

Lubiłem zmieniać zegarki, były chyba jedynym z bajerów, gadżetów, jakie tolerował mój antyszpanerski charakter, osobowość paupera.

Żadne tam sportowe, casia, timexy, rolexy, Patek Phillippe'y, ale też i nie najgorszy chłam za pięć złotych.

Nie stać mnie było czasomierz droższy, niż 150 zeta.

Ten, o którym piszę, był bodaj szóstym z kolekcji. Tak się jakoś złożyło, że nie używałem go przez dobrych kilka lat, aż - również bez wyraźnego powodu - postanowiłem ponosić, przywrócić do łask (pięć innych powędrowało do szuflady).

I co? Obraził się za lata samotności, w niecałe pięć dni od założenia nowej baterii zepsuł się definitywnie.

Czemu o tym piszę? Bo ileż można by z tego wyżąć, wycedzić, wydusić metafor!

Samobójstwo nieobdarzonego (nawet sztuczną) inteligencją przedmiotu! Dusza bezduszna!

...i co tylko komu wyobraźnia podpowie.

Cyk, cyk, cyk, cyk... - mój ulubiony (piąty w haremie) Jordan Kerr pompuje powietrze do żył. Zmienia tusz w ślinę, bym nie napisał ostatnich zdań.

Przemijanie to mit, nic nigdy nie zaistniało, trwa jakoś wstecznie, an dnie szuflady.

Zabić się? Co to znaczy? Zainstalować w sercu cyferblat, wskazówki ostrzejsze od igieł?

Nie, nikt ich nie ma.

Niech jedyną filozofią będzie chęć ucieczki, uwolnienia się. Wyrzeczenie, ale bez pokuty. Pro forma.

To tyle. Pa. Teraz spierdalam odliczać sekundy.

- Jerzy Król".

Gdy tak czyta to, krasnoludzki rastaman, początkowo nie wiem czy śmiać się, czy płakać.

Potem mam wrażenie, że wmasowuje we mnie słowa, wkłada pomiędzy myśli, jakby były zakładką, tak - tłustą, mięsną, brudzącą zakładką między kartkami książki.

Nie czuję, jak karypel owija mi szyję łańcuchem. Poddaję się, bezwolna, niejako zahipnotyzowana dźwiękiem jego słów.

Biorę udział w przedstawieniu, odgrywam jasełka jakieś bezbożne, sztuczydło napisane przed ponad wiekiem przez Moniuszkę, operzydło przenajpatetyczniejsze.

Daję się prowadzić, prawie na rzeź, wlec, niczym bezwolne, oczadzone, zamulone zwierzę, bydlę bez mózgu.

Sekretny pokój, do którego wchodzi się na czworakach, wciska w szparę pomiędzy meblościanką a starym, małżeńskim łożem i raczkuje - jest z litej stali.

Kraty, bezzębne, nie jak w słynnej piosence Kaczmarskiego.

Kraciska grube jak moja ręka, twarde, nie dające się złamać. Bariery nie do pokonania.

Powiedziałam "pokój"? Wróć! To klatka, głęboko zakonspirowana, ukryta w tkance komunistycznego bloczydła, wpisana w nią niejako na siłę, na upartego, z pogwałceniem praw logiki i sztuki budowlanej.

Okratowana cela, komora odosobnienia, kapsuła (bez)czasu, do której trafia się, aby nie być odnalezionym, erem, anachoria, pustelnia urządzona w samym sercu prowincjonalnego miasta.

Zostaję zamknięta na cztery, osiem, tysiąc dwadzieścia spustów. Kompletnie się tym nie przejmuję. Czar działa, ciągle mnie trzyma omamica.

Czach! Kszach! - zapada rygiel. Zapada wyrok.

Półogłupiała siedzę w ciemnościach i wsłuchuję się w echo słów dredziarza. Ciągle dźwięczy mi w uszach jego głos.

Od tej pory mój czas odmierza zepsuty zegarek, o którym pieprzył w listach pożegnalnych.

Przenoszę się w przeszłość, by ukatrupić młodszą siebie, Łukasza, rodziców; by złożyć śluby wieczystego niewychodzenia z nieco frietzlowskiego pokoiku.

Najjaskrawszy przykład syndromu sztokholmskiego: ofiara porwania, bezczelnie wywleczona z kluby, uratowana przed blamażem tysiąclecia, daje się zamknąć w klaustrofobicznym pomieszczonku. Nie oponuje.

Jeszcze nie dotarło do niej, co się dzieje, nie uzmysłowiła sobie, że to nie gra, nie dziecinne chocki-klocki, zabawa w przestępców. Że to, kurwa, na poważnie.

Kiedy nadejdzie opamiętanie, zajarzę, o co kaman?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Margerita 13.02.2019
    pięć no to bohaterka nieźle wpadła w tarapaty
  • Florian Konrad 13.02.2019
    no wpadła :) nie da się ukryć :) dzięki za czytańsko
  • Wrotycz 13.02.2019
    No ba! Czasami lepiej w klatce niż na okładce Antologii:)
    Ciekawą nową postać obrałeś w słowa. Uosobienie wszechzwątpienia Mędrca - Karła. To on pisze na karteczkach czy Jerzy Król. A może to jedna postać.
    Bijesz w obsesję śmierci. Czytam ironię. Ale kiedy Ty zdejmujesz ten płaszcz przegranego w poszukiwaniach sensu intelektualisty?
    Marg się zarazi/zaraziła. Ale to tylko zadrapanie w naskórek, pod którym też od dawna faluje zgorzknienie.
    Siem wcinam - a może zupełnie nie rozumiem.


    "Przenoszę się w przeszłość, by ukatrupić młodszą siebie, Łukasza, rodziców; by złożyć śluby wieczystego niewychodzenia z nieco frietzlowskiego pokoiku. - narracja pierwszoosobowa (Marg)

    a dalej

    "Najjaskrawszy przykład syndromu sztokholmskiego: ofiara porwania, bezczelnie wywleczona z kluby, uratowana przed blamażem tysiąclecia, daje się zamknąć w klaustrofobicznym pomieszczonku. Nie oponuje. " - całkiem zewnętrzny (3.os.)

    Mnóstwo smaczków językowych, energii... czyli poziom absolutnie nie siada:)
  • Florian Konrad 15.02.2019
    to on, udredowany i niski, biełodredy nazywa się Jerzy Król. dziękuję, że poziom nie siada
  • Florian Konrad 15.02.2019
    poza tym nie ukrywam, że wygląd Jerzego jest wzorowany - zmieniłem mu tylko dready na białe - na wyglądzie Daniego Filtha z czasów, gdy nosił dready

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania