Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 27/32) - 26. października - Wioska

Było jeszcze ciemno, gdy babcia nas obudziła. Kostia zerwał się bez trudu, od razu rozbudzony. Ja sam z trudem zwlokłem się z łóżka. Ale śmieszny widok przedstawiał Fafik z Reksiem, żebrząc o choćby pół minuty snu więcej.

Po kwadransie udało nam się wszystkim umyć pod prysznicem i zasiąść przy stole. Babcia już stawiała gorące racuchy. Ze śmietaną i dżemem były pyszne! Jedząc co chwilę buchałem śmiechem, gdy Fafik lub Reksio nieprzytomnie lądowali twarzą w racuchu, zasypiając przy śniadaniu.

- Szczeniaczków się nie budzi w nocy – wymamrotał za którymś razem Reksio, podnosząc twarz wymazaną śmietaną i dżemem.

- I to w niedzielę – dodał Fafik, wylizując brata ze śmietany.

- Bardzo mi przykro, ale czeka nas dziś długa droga przez las – odparł pan Alexandru. – Musimy wcześnie wyjść, aby zdążyć dojść przed nocą.

- Idziemy na smyczy? – błagalnie spojrzał Fafik.

Już po chwili siedzieli grzecznie przy stole, merdając ogonami i podszczekując wesoło.

Babcia zaprowadziła nas w kąt sadu. Musieliśmy przeciskać się między olbrzymią kępą jeżyn a płotem. Po kilku metrach walki z kolcami dotarliśmy do zardzewiałej furtki. Obwiązana była kilkoma łańcuchami, pozamykanymi na paręnaście kłódek. Babcia po kolei dopasowywała do nich klucze. Nie wszystkie dawały się łatwo otworzyć, ale wreszcie uporała się z tym zadaniem.

Widok za furtką zaskoczył mnie zupełnie.

- Las? – wyjąkałem zdumiony.

Za furtką ciągnął się bór sosnowy, przerośnięty czasem świerkami, brzozami i jałowcem. Zupełnie taki sam, jak widać było zza płotu.

– Nie można było przeskoczyć przez płot? Szybciej byłoby i bezpieczniej! Ręce mam we krwi od jeżynowych kolców!

Fafik z Reksiem przysiedli tuż przy furtce, jeżąc się.

- Wrrrrrr… - głuchy warkot dobiegł z obu wilkołaczych gardeł.

Kostia poszedł niepewnie parę kroków do przodu.

- Tu pachnie jak w zapomnianych kryptach – stwierdził.

Faktycznie, z zapachem ziemi i mchu mieszały się inne aromaty, jakby stęchlizny.

Pociągnąłem smycze. Dopiero po chwili szarpania Fafik i Reksio ruszyli. Przywarli do moich nóg, ocierając się z jednej i drugiej strony. Wyraźnie nie mieli ochoty iść dalej.

Las coraz mnie przypominał ten, który rósł w Potworkowie. Wielkie paprocie sięgały nam do pasa.

Brzozy, które mijaliśmy, miały coraz bielszą korę, aż wreszcie wydawało się, że świecą. Na ich tle czarne pnie sosen i świerków wydawały się jeszcze czarniejsze.

Sosny były coraz bardziej wykrzywione, zakręcone, jakby jakiś olbrzym się nudził i każdą wyginał w inną stronę.

Świerki nietypowo rozgałęziały się tuż przy ziemi i rosły wieloma konarami ku górze.

Gdzieniegdzie z drzewa zwisał wisielec. Takie drzewa babcia mijała szerokim łukiem.

Nagle zrobiło się zimno.

Babcia zatrzymała nas nakazując ciszę.

Rozległ się śmiech małego dziecka i głos dzwonka. Przed nami, na małym trójkołowym rowerku przejechała łysa malutka dziewczynka, nieustannie dzwoniąc dzwonkiem i śmiejąc się wniebogłosy. Zniknęła nam z oczu, ale jeszcze dłuższą chwilę słyszeliśmy jej śmiech i dzwonienie.

Wróciła normalna temperatura.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że panuje tutaj niesamowita cisza. Nie słychać było wiatru, żadnego zwierzęcia, ruszających się gałęzi, niczego.

Na drzewie przed nami ktoś powiesił znak drogowy. Strzałka w lewo. Babcia prowadziła nas dalej prostu.

Doszliśmy na skraj wielkiej polany. Pośrodku rósł wielki świerk, przyozdobiony bombkami jak choinka na Boże Narodzenie.

Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem, co to za bombki. Oderwane głowy lalek i pluszaków wisiały przywiązane konopnym sznurkiem. Odwróciłem z obrzydzeniem głowę, gdy coś zwróciło moją uwagę.

Głowa niebieskiego misia. Miała czerwone guzikowe oczka przyszyte żółtą nitką.

Zupełnie takiego, jaki miałem kiedyś. Dawno temu. Nawet nie wiem, jak dawno. Przypomniała mi się zabawka.

- Mój miś! – zawołałem. – Ma takie same oczka! I lewe ucho oderwane i przyszyte różową wełną przez Panią Basię! Nie pozwolili mi go zabrać z Domu Dziecka!

Rozpłakałem się. Przypomniała mi się cała scena, gdy mama przyjechała zabrać mnie z ochronki. Dostałem małą reklamówkę z piżamką. Żadnych więcej ubrań, żadnej zabawki. Nawet ukochany miś Bobo musiał zostać!

Stanąłem i patrzyłem na główkę mojego Bobo. Nie mogłem się ruszyć.

Dopiero po chwili pan Alexandru zasłonił mi oczy ręką. Próbowałem zepchnąć jego rękę, spojrzeć jeszcze raz na mojego Bobo, ale drugą ręką złapał mnie w pół, przerzucił przez ramię i poszedł. Próbowałem mu się wyrwać, ale trzymał zbyt mocno!

Gdy postawił mnie na ziemi, już polany za nami nie było widać.

- Mój Bobo! – rzuciłem przez łzy.

- Twój Bobo – przytaknął pan Alexandru.

- Ale ten sam? Naprawdę?

- Ten sam – wtrąciła Babcia. – W tym lesie wszystko jest prawdziwe.

- Gdzie my właściwie jesteśmy? – rozejrzałem się. – Daleko od domu?

- To Las Duchów. Jest wszędzie i nigdzie.

- Jak to?

- To miejsca, skąd na ziemi można przeniknąć do świata duchów. Tylko nie ma drogi z powrotem.

- Nie wrócimy do Potworkowa? – przeraziłem się.

- Wrócimy – uspokoił mnie pan Alexandru. – Byłem tu już kiedyś.

Znów się zrobiło zimno.

Stanęliśmy w bezruchu.

Przed nami na ciężkich motocyklach przejechało dwóch żołnierzy w czarnych skórzanych płaszczach z symbolami hitlerowskimi.

Najdziwniejsze, że nie mieli głów, a z oderwanych szyj lała się krew.

Przeczekaliśmy, aż widziadło zniknęło i ruszyliśmy dalej.

Szliśmy wytrwale, przedzierając się przez paprocie, pokrzywy wyższe nawet od pana Alexandru, zarośla malin, jeżyn i dzikich róż.

Co jakiś czas dolatywał nas ziąb i wówczas przerywaliśmy wędrówkę, czekając aż kolejne duchy nas wyminą.

Słońca nie było widać. Gdzie w przerwie między koronami drzew widać było kawałek nieba, zawsze był przykryty ciężkimi, ołowianymi chmurami.

Jęzory mgieł coraz częściej przecinały naszą trasę. W pewnym momencie pan Alexandru kazał chwycić się wszystkim za ręce. Co więcej, związał nam dłonie kolorowymi paskami materiału.

- To po to, abyśmy nie zgubili się we mgle.

- Musimy być uwiązani? – zdziwiłem się.

- A jeśli się potkniesz i wypuścisz czyjąś rękę? – odpowiedziała babcia. – Lepiej abyś chwycił potem właściwą, a nie jakiego potępieńca.

Również smycze Fafika i Reksia hrabia zastąpił tymi paskami materiału.

- Tego żadna strzyga nie przegryzie!

- Co to jest? – zainteresowałem się. – Takie ładne, kolorowe te paski, z frędzelkami na końcach.

- Stare katolickie stuły – powiedział hrabia. – Czasem z jakiegoś kościoła wyrzucają, to zabieram. Poświęcony materiał, byle licho nie da rady.

Związani razem szliśmy dalej. Mgła robiła się gęstsza i gęstsza. Po kilkudziesięciu krokach przestałem widzieć babcię i pana Alexandru, a wkrótce i Kostię, do którego byłem przywiązany. Fafika i Reksia też nie widziałem, tylko czułem ocierające się o moje nogi kudłate grzbiety, jeden, drugi, trzeci, czwarty.

Wrzasnąłem!

To znaczy otwarłem usta i krzyczałem przerażony, gdy sobie uświadomiłem, że więcej niż dwa zwierzęta ocierają się o moje nogi.

Ale we mgle nic nie było słychać. Zupełnie nic.

Nie wiem, jak długo tak szliśmy. Parę razy się przewróciłem. Gdybym nie był przywiązany do Kostii, już bym nie znalazł jego ręki. Parę razy wywrócił się Kostia i pomagałem mu wstać.

Nagle mgła się skończyła jak ucięta nożem.

Weszliśmy na ukwieconą łąkę. Słońce stało dokładnie nad naszymi głowami. Wszelkie możliwe kwiaty kwitły wokół nas. Czułem zapach lilii, róż, bzu i wielu innych kwiatów, których nie umiałem nazwać.

Odwróciłem się. Za nami rozciągała się ściana mgły, jakby wielki mur sięgający nieba. Na samej granicy stały w ogromnym karnym kręgu niezliczone głazy, ryte i kolorowo malowane w jakby hieroglify, ale inne niż te znane na obrazkach z Egiptu.

- Najgorsze za nami – oznajmiła babcia. – Możemy chwilę odpocząć i coś zjeść.

Wyciągnęła kanapki z pomidorami, sałatą i wędzonym serem.

- Tutaj zaraz rośnie wiśnia – szczeknął Fafik. – Akurat dojrzała!

- Nic stąd nie jedzcie – przestrzegł nas pan Alexandru. – To Łąki Asfodelowe.

Szliśmy dalej cudownymi łąkami. Od aromatów kwiatów kręciło się nam w głowie. Wokół krążyło mnóstwo motyli. Cykały świerszcze. Brzęczały pszczoły. Pod nogami przebiegało mnóstwo drobnych zwierzątek, zwłaszcza królików i świnek morskich.

Daleko, hen na horyzoncie zaczął majaczyć się las.

Szliśmy niestrudzenie w tamtym kierunku.

Wydawało się nam, że mijają długie godziny, ale słońce nie przesuwało się znad naszych głów.

Powoli lasek zaczął się przybliżać. Po dalszych godzinach wędrówki doszliśmy do jego granicy. Okazało się, że to nie był tyle las, co wielki, zdziczały sad.

Drzewa i krzewy jednocześnie kwitły i owocowały. Obok siebie rosły jabłonie, grusze, wiśnie, czereśnie, drzewka pomarańczowe i cytrynowe, bananowce i cała masa innych, których nie umiałem nazwać.

- Jeśli na ziemi był Raj, jak mówiła pani katechetka, to pewnie tak wyglądał – westchnąłem cicho.

- Bo to jest Ziemski Raj – odparł poważnie pan Alexandru.

Zaczęły się pojawiać zabudowania. Wyglądały bardziej jak szałasy Indian znad Amazonki, jakie oglądałem na filmach, niż prawdziwe domy. Ot, symboliczne dachy rzucające odrobinę cienia wsparte na palach. Pomiędzy porozwieszane hamaki, porozkładane materace.

Dorośli siedzieli sobie na pieńkach czy kołysali się na hamakach, dzieciaki biegały za sobą, grając w rozmaite gry.

W samym środku wioski, na gołym placu rosły dwa potężne drzewa. Na nich, o dziwo, nie było żadnych owoców.

Pod jednym z nich, o złotej korze, siedział Starzec. Zajadał złoty owoc, ni to ananasa, ni jabłko. Gdy skończył jeść, wstał, sięgnął pomiędzy złote liście i zerwał kolejny owoc.

Przysięgam!

Przed chwilą nic tam nie rosło!

Owoc pojawił się dopiero, gdy go Starzec urwał z gałęzi!

- Wiem, po co przyszliście – odezwał się do nas. – Pytajcie mieszkańców. Jeśli znajdziecie siódemkę chętną pójść z wami, to niech idą. Macie czas do wieczora.

Próbowaliśmy zagadywać do różnych ludzi, dzieci i dorosłych, ale wyglądało, że nas nawet nie dostrzegają.

Mijały godziny. Tutaj w wiosce słońce zaczęło się ruszać, powoli opuściło najwyższy punkt na niebie i zbliżało się do horyzontu.

Bezskutecznie szukaliśmy.

Gdy dolną krawędzią dotknęło ziemi, doleciał do nas z daleka śpiew.

 

Płonie ognisko i szumią knieje…

 

Ruszyliśmy w tamtym kierunku.

To był harcerski zastęp. Parunastu młodych chłopaczków, żaden chyba nie starszy ode mnie, siedziało wokół ognia. Kilku trzymało wielgachne karabiny, większe od nich samych. Jeden grał na flecie, inny na trąbce, jeszcze inny dmuchał w jakiś inny instrument, długi, czarny. Nie wiedziałem, co to jest. Jeden miał wiolonczelę, a inny nawet kontrabas!

- Zapraszamy do ogniska Orląt – zawołał jeden z nich, trzymający w ręku drąg z kolorową chorągiewką.

- Orląt? – zdziwiłem się.

- My są Orlęta. Lwowskie, grodzieńskie, warszawskie… zapomniane. Nikt nigdy nie odkopał naszych ciał spod gruzów, nikt nie postawił nam choćby symbolicznego grobu.

- Jesteście martwi? – zdziwiłem się.

- A jak inaczej moglibyśmy wejść do Ziemskiego Raju? – odparł. – Po wygnaniu Adama i Ewy żywi tu nie są wpuszczani. Poza Starcem, którego tysiące lat temu przywiózł Wóz Ognisty. Ale on musi jeść nieustannie owoce z Drzewa Życia, aby mógł tu zostać.

- Robi się coraz ciemniej – zwrócił uwagę pan Alexandru.

- Dlatego rozpaliliśmy ognisko – odparł inny harcerz. – Upieczemy jabłka, banany, będzie super!

- Mamy czas tylko do wieczora – odpowiedziałem.

- Na co?

- Potrzebujemy ochotników – babcia szybko wyjaśniła, o co nam chodzi.

- Brzmi jak przygoda życia – zawołał jeden z harcerzy. – Idę z wami!

Szybko zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego. Wszyscy chcieli z nami ruszyć!

- Tylko siedmiu da radę – odparła babcia.

Szybko zagrali miedzy sobą w papier – nożyce – kamień. Wkrótce wyłoniono siódemkę. Był Kacper, ten z chorągiewką na kiju, Leoś, co grał na flecie, Waldzio z kontrabasem, oraz Edek, Jurek, Piotruś i Adoś.

Szybko pożegnali się z kolegami.

Babcia wyjęła buteleczki z miksturami, które przyrządziliśmy dwa dni temu. Każdy musiał wypić łyk niebieskiego napoju. Ledwie zdążyli odstawić buteleczki na ziemię, gdy magiczna mikstura zaczęła działać. Zmienili kolor na niebieski, po chwili zaczęli drgać jak kłęby niebieskiego dymu. Wreszcie wlecieli do butelek, każdy do tej, z której pił. Babcia zakorkowała je i każdy z nas otrzymał po jednej. Dodatkową wziął pan Alexandru.

Pozostali harcerze w tym czasie zaczęli śpiewać kolejną piosenkę.

 

Gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła maj

Stokrotka rosła polna, a nad nią szumiał gaj.

 

Ostatni fragment słońca zaszedł za horyzont. Błyskawicznie zrobiło się ciemno.

Doleciały nas tylko słowa piosenki.

 

Schyliła główkę młodą, ponad zwierciadło fal

Jam piękna lecz z urodą samotnej kwitnąć żal.

 

Śpiewać to ja nie umiałem, ale słowa piosenek znałem na pamięć. Tych nie było w śpiewniku. Pani na lekcji też ich nie podawała.

Nagle inne głosy podchwyciły melodię.

 

Az jej odrzekły drzewa: Czyż blisko nie masz nas?

Rój ptasząt tobie śpiewa, nad tobą szumi las

 

- Przecież słowa brzmiały inaczej – zdziwiłem się.

- Pewnie znasz tę przerobioną wersję – zaśmiał się Burmistrz i klepnął w plecy, że aż poleciałem na bruk.

Burmistrz? Bruk?

Obróciłem się szybko. Leżałem na bruku Ulicy Wokół Stawu, tuż przy torach tramwajowych. Burmistrz stał nade mną, śmiejąc się. Fafik i Reksio rzucili się na niego, liżąc po twarzy.

Wokół trwał karnawał.

Niedaleko stał pan Porzeczkowski. To on śpiewał.

 

A ona: las pomroka zasmuca bardziej mnie

Ptaszęta za wysoko, a tu samotnej źle!

 

- No, chłopcy, pora do domu, myć się i spać – zgarnęła nas babcia.

Pan Alexandru został parę kroków za nami. Nachylony coś szeptał burmistrzowi na ucho. Zauważyłem, jak dyskretnie podaje mu małą buteleczkę. Zaraz po tym pośpieszył i razem z nami poszedł do babcinego domu.

Fafika z Reksiem babcia zapędziła od razu pod prysznic, a mnie dała latarnię i kazała iść za sobą.

Skierowaliśmy się w kąt sadu, w kierunku jeżyn.

- Furtkę trzeba zamknąć porządnie na łańcuchy – wyjaśniła mi babcia – aby jakieś paskudztwo z Lasu Duchów do nas nie przelazło o północy!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Niesamowity odcinek. Działa na wyobraźnię. Przejście przez mgłę przeraża, ale - jak to u Ciebie - wszystko się dobrze kończy. Jest przecież, na szczęście, bramka, "obwiązana kilkoma łańcuchami, pozamykanymi na paręnaście kłódek".

    Wątek harcerski - uroczy. Szczególnie - ta harcerska postawa, te znane harcerskie piosenki (i ich przeróbki), ja się w tym miejscu uśmiechnęłam sama do siebie.

    To jest u Ciebie cenne, że w kolejnych odcinkach zawierasz takie mini-światy, pokazując krótko, ale obrazowo ich szczególne cechy. Np. tu - sedno harcerskiej postawy, a też klimat harcerskiego ogniska, pieśni (chociaż poprzekręcanej). W części z Ratuszem - był charakterystyczny, oschły urzędniczy język. A nauczyciel od wykuwania kociołków miał czerwony od przepicia nos. Jak stereotypowy rękodzielnik, albo... szewc. Ktoś, kto ma mały warsztacik, na poły rzemieślniczy, na poły artystyczny.

    Aż szkoda, ze tak mało odcinków zostało do 31.
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Do 32. To przecież część 27/32. No, to o jeden więcej, niż przez chwilę myślałam.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję.

    A co do piosenki... to oryginalne słowa "Stokrotki", z XIX wieku :-)
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Trzy Cztery Odcinek 32, dzień 31. Tak czy inaczej pasuje
  • Tjeri dwa lata temu
    Powiało grozą i smutkiem. Bardzo ciekawy i dość przejmujący odcinek.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania