Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 13/32) - 12. października - Pogrzeb

Obudziłem się cały obolały. Trumna wcale nie jest taka wygodna, na jaką wygląda. Niby obita aksamitem, ale po nim są twarde deski, a poduszka wypchana jest trocinami! Moje posłanie nie umywało się do wygodnego łóżka w domu babci i mięciutkiej puchowej pierzyny!

I tak byłem wdzięczny Kostii, że mnie przygarnął, gdy uciekłem z domu. Sam spał na twardym marmurze posadzki.

Wstałem i wyszedłem przed kaplicę cmentarną. Pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się właśnie nad murem cmentarza.

Kostia usiadł obok mnie. Jego żółta piżama w kolorowe kurczaki budziła wesołość, ale mi nie było do śmiechu.

– Co teraz zrobisz? – zapytał, obejmując swą kościstą dłonią.

Naprawdę, te roboty mają więcej empatii niż moi koledzy z byłych szkół! Ciekawe, kto je wytwarza i po co?

– Nie wiem – łzy znowu napłynęły mi do oczy.

– Rodzina to podstawa – dosiadł się z drugiej strony dziadek Kostii.

Ubrany był jak wczoraj, w dżinsowe ogrodniczki i koszulę w kratę. Tylko dziś koszula była niebieska. Czerwoną wczoraj wieczorem uprał i wisiała teraz na sznurku przed nami.

– Czasem ich nie rozumiemy, ale to jedyne, co mamy – westchnął.

– Nawet, jak ukrywają przed nami najważniejsze rzeczy? Nie mówią prawdy? – zapytałem.

– Prawda jest ważna, ale nie zawsze jest potrzebna. Babcia chciała oszczędzić ci bólu, więc milczała.

Faktycznie, nie okłamała mnie. Po prostu milczała.

Wróciłem w myślach do wczorajszego popołudnia.

Pan Alexandru oświadczył się mojej babci! A ona się zgodziła! Cieszyła się i ja się cieszyłem razem z nią.

Pan Alexandru był w porządku i chętnie bym miał takiego dziadka! Nawet jak zgrywał się i udawał wampira! Nigdy żadnego dziadka nie miałem…

Przyniesiono tort czekoladowy, wszystkim rozlano szampana! Nawet ja dostałem kieliszek z musującym winem!

Niedobre było. Kwaśne! Nic nie mówiłem, bo pewnie w tak drogim miejscu słodkie kosztowałoby majątek!

Postanowiłem posłuchać, o czym mówią.

Ustalali datę ślubu.

– Kochana, wiesz, że chciałbym jak najszybciej – odezwał się pan Alexandru.

– Najszybciej to można pierwszego stycznia, gdy minie moja żałoba – odparła babcia.

Zdrętwiałem. Jaka żałoba? Szybkie obliczenia w głowie. Pierwszego stycznia mijają trzy miesiące od dnia, kiedy mnie zabrali z Torunia. W szpitalu pozostało zabandażowane ciało!

Mama!

Uświadomiłem sobie, że już nie zobaczę mamy.

Umarła.

To dlatego nie może kupić domu w Potworkowie i tu z nami zamieszkać.

To dlatego babcia wzięła mnie do siebie.

Czułem w głębi serca, że powinienem być jej wdzięczny, że się mną zaopiekowała, ale żal i tęsknota za mamą zwyciężyły. Poderwałem się i uciekłem.

Przez łzy nie widziałem, dokąd biegnę. Biegłem i biegłem, aż opadłem z sił. Siadłem i chyba zasnąłem ze zmęczenia. Gdy podniosłem głowę, było już ciemno. Obok siedział Kostia.

– Biegłeś jak szalony Aleją Cmentarną – wytłumaczył mi. – Nigdy tak daleko na końcu cmentarza nie byłem. Tu już prawie nie ma nagrobków, tylko same pokrzywy rosną.

Poprowadził mnie za rękę. Nic nie widziałem, na szczęście dla Kostii ciemność nie była przeszkodą. Dobrze zrobili te roboty.

Zaprowadził mnie do kaplicy cmentarnej, gdzie mieszkał. Odstąpił mi swoją trumnę, samemu wybierając twardy marmur posadzki.

A teraz siedział przy mnie, usiłując mnie pocieszyć.

– Macie rację – powiedziałem, wstając. – Pójdę do babci.

– Odprowadzę cię – powiedział Kostia.

Fajnie mieć takiego kumpla. Nawet, jeśli to tylko robot.

Odprowadził mnie aż do furtki babcinego sadu.

- Wejdę z tobą – zaproponował.

- Nie – zaprotestowałem. – To bardzo miłe, że chcesz. Nigdy nie miałem tak fajnego kumpla. Ale przez to muszę przejść sam.

Wcale łatwo mi nie było, choć przed Kostią starałem się uśmiechać. Wlekąc się noga za nogą doszedłem do werandy. Babcia krzątała się przy czymś. Usłyszała moje kroki i odwróciła się.

- Jerzy, zachowuj się jak na wiedźmaka przystało! – wypomniała mi.

- Tak, wiem, ja… - tak naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć.

- To jak wiesz, to czemu trzymasz Kostię za płotem? Zawołaj go! Przecież nie gryzę!

Spojrzałem na nią zdziwiony.

- Nie mam nic przeciwko, jeśli chcesz nocować u kolegi. Wiem, że tak współczesne dzieci lubią, aż tak zapóźniona nie jestem! No, zawołaj go, nasmażyłam racuchów!

- Kostia! Chodź na racuchy! – zawołałem.

Z radością wbiegł do nas. Za nim, nie wiem skąd, wbiegli Fafik z Reksiem.

- Racuchy czuję! – zawołał radośnie Fafik.

- Dla wszystkich wystarczy – rzekła babcia. – Myć łapy i siadać do stołu.

- Byliśmy u ciebie i twoja babcia kazała to przynieść – Reksio wręczył Kostii zawiniątko.

Kostia pośpiesznie rozwinął. Była to marynarska bluza z wielgachnym kołnierzem i szorty, wszystko z grubej czarnej wełny.

- Jakie to piękne! – zachwycił się Kostia. – Mój pradziadek przed Rewolucją Październikową takie nosił jako małych chłopiec, kiedyś mi babcia w tajemnicy pokazała zdjęcie. To było dawno temu, gdy jeszcze mieszkałem w Związku Radzieckim.

- Później to założysz, abyś nie zachlapał, na razie zjecie śniadanie – babcia zabrała marynarskie wdzianko i zaniosła do chaty.

Wróciła z wielką michą racuchów i dwoma garnuszkami. W jednym była kwaśna śmietana, w drugim konfitura z nieznanych mi żółtych owoców.

- Hefelacyjne – wymamrotałem z pełnymi ustami. – Ale co to jest, ta dobha konfituha?

- Och, rokitnik – uśmiechnęła się babcia. – Nie rozpoznałeś?

- Nie fiem, co to jest hokitnik – wymamrotałem, pożerając kolejnego racucha z rokitnikiem.

Po chwili cała micha pusta. Babcia po kolei zagnała nas pod prysznic. Najpierw Fafika z Reksiem.

- Ale po co, psze pani! Tatuś zgodził się, że pójdziemy na smyczy!

- Na smyczy czy nie, macie być czyści! Bez dyskusji!

Umyli się prędko, wybiegając z łazienki już w swojej psiej postaci. Zapiąłem im obroże i przyczepiłem smycze. Dziś mieli eleganckie, z czarnego aksamitu, wysadzane perłami.

Po chwili dołączył się Kostia. Wyszorowany, w swoim marynarskim wdzianku wyglądał, jakby szedł na bal!

Naszła moja kolej. Umyłem się prędko, ale co miałem założyć? Owinięty ręcznikiem wyszedłem na werandę.

- Wszyscy mają odświętne ubrania, choć nie wiem czemu – westchnąłem. – A ja?

- A ty masz się pokazać, jak wyglądasz w tym – zza pleców wyszedł pan Alexandru, podając złożone w kostkę ubranko.

Madame zdążyła zrobić ten wspaniały haftowany frak! Haftowani srebrną nicią smok, orzeł i jednorożec otoczeni byli gąszczem srebrnych kwiatów, o płatach z pereł i nieznanych mi białych i czarnych kamieni.

- Madame zgodziła się ze mną, że mój wnuk musi mieć osobny frak na pogrzeby w stonowanych barwach i osobny z kolorowymi klejnotami – zaznaczył pan Alexandru, oglądając mnie z każdej strony.

- Ależ… to zbyt dużo… – próbowała wtrącić babcia.

Pan Alexandru uciszył ją buziakiem.

- Kochanie, to będzie także i mój wnuczek – zaznaczył. – Dziadkowie są od rozpieszczania.

- Ale… gdzie wy chcecie iść? – zdołałem wtrącić. – Bo na nas za niedługo czas do szkoły…

- Kochanie, gdy jest pogrzeb w Potworkowie, szkoły mają wolne. Nie wypada przecież nie pójść na pogrzeb!

- Pogrzeb? – początkowo nie zrozumiałem.

- Pani aptekarzowej – wyjaśniła babcia. – A ostrzegałam ją!

Więcej nie musiała mi tłumaczyć. Przypomniałem sobie całe wydarzenie ze stawianiem tarota.

Pochód gromadził się przy Ratuszu. Tym razem nie musieliśmy tak długo do niego iść.

Otwartą trumnę z ciałem pani aptekarzowej trzymało na ramionach ośmiu rosłych szkieletów, ubranych jedynie w wysokie cylindry.

- To Bractwo Pogrzebowe – szepnął mi Kostia. – Elita! Mieszkają w największym grobowcu na cmentarzu!

Przed nimi ustawiona była orkiestra złożona z samych szkieletów. Podobnie byli ubrani jedynie w cylindry, ale każdy trzymał instrument muzyczny. Za trumną stało dwóch mężczyzn, starszy i młodszy, trzymając się za ręce. W sporej odległości za nimi formował się pochód.

Przyszły panienki z obu pensji. Jedne ubrane były w śnieżnobiałe suknie, drugie w fikuśne czarne sukienki. Przyszła młodzież z Warsztatów Manufakturowych i Fabrycznych. Za nimi stanęli młodzieńcy, patrzący na innych z pogardą.

- Mam ochotę ich w gębę strzelić – szepnąłem Kostii.

Nie dość cicho.

- To właśnie młodzież z Liceum dla Narcyzów – wyjaśniła babcia. – Prałabym rózgą, aż nabiorą rozumu!

Za nimi stały dwa zakratowane wozy, z napisem na burtach „Dom Poprawczy dla Złośnic”.

- Dla bezpieczeństwa nie mogą wychodzić na zewnątrz – wskazała babcia. – Ale nie widzę nigdzie szeregów z Obozu Karnego dla Rozrabiaków.

- Hans Meyer wciąż się nie odnalazł. A bez rozkazu Komendanta nie opuszczą koszar – wyjaśnił pan Alexandru.

W dalszej kolejności stawali urzędnicy z Ratusza, różni mieszkańcy, wreszcie i myśmy ustawili się. Za nami stawały kolejne szeregi obywateli Potworkowa. Myślałem, że całe miasteczko ustawiło się w pochodzie.

Za chwilę okazało się, w jakim byłem błędzie.

Orkiestra szkieletów zagrała. Kondukt ruszył. Szliśmy powoli. Nawet Fafik z Reksiem nie rwali zwyczajowo do przodu, szli tuż przy moich nogach. Skręciliśmy w lewo.

- Babciu, to nie jest Aleja Cmentarna! – zawołałem zdziwiony.

Faktycznie, tabliczka na ścianie kamienicy głosiła „Ulica Utraconych Marzeń”.

- Nie spodziewałeś się, chyba, że ją pochowamy na cmentarzu – oburzył się Kostia. – Jeszcze by wróciła jako zombie czy inny potępieniec! Trzeba trupa odesłać do Otchłani!

Nie zrozumiałem go, ale nie dopytywałem. Oglądałem przerażony domy przy ulicy, którą szliśmy. Okolica wyglądała, jakby ktoś usunął nasycenie kolorów na fotografii prawie do minimum.

Szare kamienice, z odpadającym tynkiem ciągnęły się na osiem i dziesięć pięter do góry. Na bokach ulicy stały kałuże. W nich siedziały zszarzone zabiedzone dzieci, ubrane w łachmany. Zszarzała Murzynka bez prawego ucha wyciągała za włosy zszarzałą córeczkę z kałuży. Po chwili ją puszczała i tak w kółko.

W każdym oknie widać było dwie lub trzy szare apatyczne twarze, patrzące na nas bez żadnych emocji. W większości ludzie. Czasem szkielety. Tu i ówdzie wilkołak albo… nie wiem, co to było. Wszystkie twarze bez radości, bez nadziei, jednakowo szare.

- Tu mieszkają ci, co stracili swe marzenia – szepnęła babcia. – Robole. Rozwodnicy. Wdowy, Sieroty.

- W dużym stopniu to wina tego drania Hansa Meyera – zaznaczył pan Alexandru.

Przerażający był marsz tą ulicą. Szliśmy ciągle wzdłuż szarych kamienic, które różniły się tylko plamami z opadłego tynku. Im dalej, tym domy były w coraz gorszym stanie. Brakowało szyb w oknach, dachówek na dachach.

Nie wiem, kiedy zmieniła się nazwa ulicy. Teraz tabliczki głosiły „Ulica Pijaków i Leni Śmierdzących”.

Trzeba było uważać, aby nie wdepnąć w szkło pobitej butelki po wódce czy piwie.

Domy wyglądały na zupełne ruiny.

Pobudowane były coraz rzadziej. Pomiędzy nawet chwasty nie rosły, tylko leżał szary pył, wyglądający jak popiół.

Wreszcie wyszliśmy na wzgórze, zasypane popiołem. Na szczycie ustawiony był stos. Bractwo Pogrzebowe postawiło trumnę na samej górze. Podpalono stos.

Słuchając ponurej muzyki granej przez orkiestrę szkieletów w milczeniu patrzyliśmy, jak płonie.

Coraz to ktoś wokół szeptał, że już po wszystkim i powoli ludzie wycofywali się.

Pan Alexandru spojrzał na złoty zegarek.

- W południe w szpitalu jest aukcja klejnotów po aptekarzowej. Pora iść – zarządził.

Szybkim tempem wróciliśmy do centrum miasteczka. Doszliśmy do szpitala. W sąsiednim budynku mieściła się apteka. Teraz neon był zasłonięty szmatą. W oknach zalepionych gazetami wisiały ogłoszenia o sprzedaży interesu.

W środku na półkach nie było już leków. Za to na ladzie porozkładana była wspaniała biżuteria. Korale, brosze, spinki, pierścienie, kolczyki, diademy…

Nie zdążyłem nawet połowy zobaczyć, gdy dobiegł z dala głos zegara. Dwanaście ciężkich uderzeń.

Na środek sali aptecznej wszedł mężczyzna w czerwonym fraku.

- Dwunasta! – ogłosił. – Zaczynamy licytację klejnotów po zmarłej pani Adelajdzie, z ostatniego małżeństwa Koniecpolskiej!

Po kolei licytowano. Pan Alexandru zakupił piękne komplety, naszyjniki, bransolety, pierścienie i kolczyki. Szmaragdowe i rubinowe za dwieście portugałów, a ametystowo-diamentowe za trzysta portugałów.

Nie nauczyłem się wartości tutejszych pieniędzy, ale to chyba bardzo dużo. Babcia była blada z wrażenia.

- Ależ… Alexandru… - próbowała oponować.

- Moja piękna narzeczona godna jest tych drobiazgów – powtarzał co chwilę. – Co by nie mówić o baronównie Adelajdzie, to na klejnotach się znała.

Za ponad tysiąc portugałów za sztukę zakupił dwie złote korony.

- Dawno marzyłem, aby dołączyć je do swojej kolekcji – wyszeptał. – Korona świętego Stefana i korona Rzeszy, oryginały, nie te nędzne kopie, co są w ludzkich muzeach.

Nabył koronę zbudowaną z ludzików wyglądających na kosmonautów, wysadzaną turkusami.

- Na prezent dla mojego wnuka – założył mi na głowę.

Nagle widziałem przez niego, co się dzieje na drugim końcu sali. Widziałem na raz całe Potworkowo. Całą Ziemię. Całą galaktykę…

Za dużo tego było. Straciłem poczucie swojego ciała. Padłem na podłogę.

Zdjął mi z głowy koronę, potem pomógł wstać.

- To korona Najwyższego Kapłana Inków. Jest twoja – szepnął mi do ucha. – Za kilkanaście lat nauczysz się z niej korzystać.

Burmistrz kupił swoim synom złote kolczyki – kółeczka wysadzane diamencikami.

Fafik i Reksio z radością lizali go po twarzy, gdy im je zakładał w lewe ucho.

Parę godzin minęło, zanim wszystkie zbiory baronówny Adelajdy zostały wyprzedane.

Najwięcej chyba kupił pan Alexandru, Burmistrz oraz ojciec Kleofasa. Chociaż ten nie kupował tego, co było ładne, tylko to, co wyglądało na ciężkie.

- Głupcy – mamrotał do siebie, ale słyszałem go dziwnie głośno i wyraźnie. – Liczy się tylko waga złota! Za dukata można kupić łańcuch ważący tyle, co pół portugała!

Na zakończenie każdy z kupców musiał potwierdzić podpisem zakup na liście. Po kolei każdy się podpisywał w grubej księdze leżącej na starym sekretarzyku i wychodził.

Miałem się podpisać i ja, bo koronę Najwyższego Kapłana Inków pan Alexandru kupił na mnie. Podszedłem do księgi.

To znaczy próbowałem podejść, bo księga z całym sekretarzykiem odjechała na drugi koniec sali.

Po kilku minutach dałem sobie spokój z ganianiem.

- To bez sensu! – wymamrotałem. – Gdy zbliżam się na trzydzieści kroków, ona odjeżdża!

Pan Alexandru zamarł.

- Ganiaj księgę, aż ją złapiesz – tak silnie ścisnął mnie za rękę, że zabolało! – Ja zaraz wrócę!

Zrozumiałem, że coś mi chciał przekazać. Nie wiem co, ale biegałem za księgą jak szalony.

Ludzie zaczęli klaskać i nawoływać. Niektórzy nawet zawierali zakłady, czy ją upoluję, czy padnę z wycieńczenia!

Nagle zapadłą cisza.

Ganiając za księgą zwróciłem uwagę na to dopiero po chwili.

W sali stał Kat Miejski w czerwonym kapturze na głowie, a za nim drużyna Strażników. Pan Alexandru dyskretnie zastawiał drzwi wejściowe.

- Wystarczy, chłopcze – Kat Miejski położył mi dłoń na głowie. – To już nasza rola.

Podszedł do sekretarzyk. Otworzył drzwiczki. Szarpnął. Zadźwięczały kajdany.

Naszym oczom ukazał się… Hans Meyer.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania