Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 6/32) - 5. października - Szkoła dla Chłopców

Ostre światło poraziło mnie w oczy. Próbując się zasłonić, machnąłem ręką. Nie trafiłem na nic. Powoli przypominałem sobie, co się wydarzyło. Otwarłem oczy. Od dołu otaczały mnie chmury, od doły paliło w oczy wschodzące słońce.

– Jestem w niebie.

– Jesteś w niebie – jakiś anioł odezwał się do mnie głosem Stefana.

– Czyli umarłem. Nie jestem wiedźmakiem.

– Nie umarłeś! Latasz! Jesteś wiedźmakiem, głupku!

– Ale przecież polizałem ropuchę i umarłem od jadu!

– E tam, nie umarłeś. Zapomniałem ci powiedzieć, że pierwszy raz jest nieco nieprzyjemny. Tylko mnie teraz nie upuść! – nawrzeszczał na mnie Stefan.

Dopiero teraz zauważyłem, że przyciskam ropuchę lewą ręką do klatki piersiowej. To ona na mnie wrzeszczała.

– Latam? Jestem wiedźmakiem? Ale mnie adoptowali… Babcia Wiktoria nie jest moją babcią.

– No to jakaś inna wiedźma jest, co za problem? – Ropucha Stefan nie rozumiał moich rozterek. – Ja rodzę się ze skrzeku, w bajorze, nawet nie wiem kto jest moją matką czy ojcem. Ale na pewno jestem ropuchą! A ty wiedźmakiem!

– Chyba masz rację, pora wracać do domu, do babci Wiktorii.

Ledwo to powiedziałem, zerwał się wiatr i pociągnął w dół. Spadałem z olbrzymią prędkością. Wiatr cisnął mnie przez uchylone okienko chaty prosto w moje łóżko. Z taką siłą, że straciłem przytomność.

 

–Juruś! Jureczku! Jerzyku kochany! Jesteś! – usłyszałem radosny głos babci nad głową.

– Nie jestem Juruś, Jureczek czy Jerzyk, tylko Jerzy Jeży – warknąłem machinalnie.

To mnie otrzeźwiło.

– Babciu! Przepraszam! To znaczy niebabciu, rozumiem, co to jest adopcja, ale przepraszam! Byłaś taka dla mnie dobra, a ja zachowałem się jak gówniarz! To nieważne, że mnie mama adoptowała! I tak cię kocham!

– Mama cię nie adoptowała, głuptasie – pogłaskała mnie po główce. – Mama cię urodziła. Nie mogła się tobą zająć i opieka społeczna zabrała cię do domu dziecka. To twoją mamą wstrząsnęło, wzięła się za siebie, została rozchwytywaną aktorką i jak tylko mogła, zabrała cię z powrotem z domu dziecka.

– Czyli nie jestem adoptowany? Całą niedzielę zmarnowałem przez swoją głupotę? – westchnąłem. – Chociaż miałem fajny sen. Polizałem ropuchę Stefana i latałem.

– Sen to albo i nie sen – odparła babcia ostrożnie.

– Oj babciu, wiem, że ropuchy są trujące. No to może miałem halucynacje?

– Ale już minęły?

– Chyba tak… – rozejrzałem się ostrożnie.

Nigdzie nie było widać gadającej ropuchy.

– To wstawaj, pora do szkoły!

– Muszę? Kozy wydoję, masło ubiję, twaróg zrobię, tylko nie szkoła!

– Typowy chłopak – zaśmiała się babcia. – Masło i twaróg dawno gotowe. Pośpiesz się, bo minęła ósma.

– O rany! – zerwałem się. – Jestem spóźniony!

– Jeszcze nie. Masz na dziewiątą. Ale jeśli się nie pośpieszysz, to się spóźnisz. A kara dla spóźnialskich jest u pana Angusa MacLeoda zawsze taka sama. Nie ma znaczenia, czy to pierwszy dzień, czy który…

Zwlokłem się powoli z łóżka. Spałem w szacie i butach, stąd się zupełnie nie wyspałem. Szybki prysznic.

– Babciu, mam mundurek?

– Tak, leży na stole!

Owinięty ręcznikiem zaszedłem do kuchni. Otwarta paczka od Madame czekała. Pantofle. Białe skarpety. No OK. Ujdzie. Biała koszula. Przeżyjemy. Krawat. Beret. Beret? Z pomponem? No, skoro wszyscy będą w takich, to się nikt nie będzie śmiał. Ale gdzie są spodnie? Został tylko kawałek jakiegoś materiału w kratkę.

– Babciu, Madame zapomniała o spodniach!

– Przecież w Twojej szkole nie nosi się spodni – odparła babcia zdziwiona.

– Jak to? Mam z siusiakiem na wierzchu chodzić cały dzień?

– A kilt, to do czego służy?

– Co to jest kilt?

Babcia wzięła ten kawałek materiału, owinęła dookoła mnie, spięła broszą, której wcześniej nie zauważyłem.

– Gotowe! – Cofnęła się nieco, podziwiając swoje dzieło. – Teraz zdejmij z siebie ten ręcznik i ubieraj resztę stroju! Czasu coraz mniej!

– Nie pójdę w sukience do szkoły! Nie jestem dziewczyną!

– To kilt, nie sukienka. W Szkocji noszą to mężczyźni.

– Ale ja nie jestem w Szkocji!

– W Toruniu chodziłeś do szkoły amerykańskiej, to w Potworkowie możesz chodzić do szkockiej. Pan Angus MacLeod prowadzi naprawdę fajną szkołę, z tradycjami.

– Ale…

– Wolisz Obóz Karny dla Rozrabiaków?

– Nie! Ale są podobno inne szkoły! Jakieś Gimnazjum…

– Do Gimnazjum dla Rymcymcerzy i Zbójcerzy jesteś za słaby. Madame miała rację. Tam się ćwiczy tylko sporty i sztuki walki.

– O fuj, to nie dla mnie. I nic więcej nie ma?

– Jakbyś poszedł do Liceum dla Narcyzów, to bym cię prała rózgą rano i wieczorem! I na obiad! Nie cierpię tych zarozumialców!

– Ale sukienka…

– Kilt! To męskie ubranie!

– Śmiać się będą ze mnie!

– To? Wszyscy chłopcy takie noszą.

Faktycznie! Tak mi ta sukienka zawróciła w głowie, że zapomniałem, że to szkolny mundurek. Każdy chłopak będzie miał na sobie sukienkę… i krawat… i beret z pomponem.

Szybko ubrałem wszystko. Przejrzałem się w lusterku w łazience. Wyglądałem jak pajac w cyrku. Tylko twarz pomalować.

– No to już biegnij, abyś się nie spóźnił.

– Ale gdzie? Nigdy tam nie byłem! Odprowadzisz mnie?

– Trafisz bez problemu! Biegnij aż do Ulicy Wokół Stawu, skręć w nią i dalej aż do Ulicy Szkolnej. I tam patrz się na napis nad bramą. Pamiętaj, Szkoła dla Chłopców świętego Gilberta z Moray. No, leć już.

Pobiegłem. Zatrzymałem się na Ulicy Wokół Stawu. W prawo czy w lewo będzie szybciej? Zdecydowałem się w lewo. Pobiegłem wzdłuż kamieniczek. Minąłem parę zamkniętych jeszcze sklepów i ze zdziwieniem zobaczyłem budynek dworca.

Jak to! Przecież on był po prawej! Zerknąłem z przyzwyczajenia na zegarek na ręce. No tak, nie mam przecież zegarka. Od wypadku.

Zadźwięczało mi coś nad głową. Dzyń! Dzyń! Dzyń! Trzy razy doleciało znad głowy i z drugiej strony stawu. Spojrzałem. Na szczycie budynku dworca był zegar. To on bił. Za kwadrans dziewiąta.

Ruszyłem biegiem dalej. Kolejna boczna uliczka. „Zamknięta Droga Przez Las”. Dziwna nazwa. Biegnę dalej. Mijam kino. O, tu jest kino! Hotel ***** Potworkowo. No, gwiazdek sobie narysowali, że hej! Mama mówiła, że w Toruniu nie ma hotelu z pięcioma gwiazdkami i musi się wstydzić przed znajomymi aktorkami. Biblioteka Miejska. Kolejna Uliczka. „Zaułki Uciech Wszelakich”. Jeszcze dziwniejsza nazwa. Kolejnych parę zamkniętych sklepów, jeden otwarty warzywniak i piekarnia na rogu. Jest, wreszcie! Ulica Szkolna. Mocno pnie się pod górę. Zaraz za Ścieżką Śmietników elegancki różowy pałac. Przed bramą stoi Dystyngowana Dama z rózgą w ręce.

– Nawet tu nie zaglądaj, wstrętny bachorze! – wrzeszczy na mnie. – To Pensja Dla Panienek z Dobrych Domów!

O fuj!

– Tutaj! Tutaj! Chłopczyku! – wołają mnie dziewczęta z domu naprzeciwko.

Skręcam machinalnie w ich stronę. Stoją tuż za bramą. Mają na sobie marynarskie mundurki i krótkie granatowe spódniczki. I buty na tak wielgachnych szpilkach, że nie wiem, jak były w stanie chodzić.

Nad furtką wisi tablica „Pensja Dla Panienek Wyzwolonych”. Czyli to nie tu. Odwracam się i idę dalej.

– Hej, chłopczyku! Zaczekaj! – wołają za mną. – To do nas miałeś wejść! Nie idź dalej!

Dalej ciągną się dwa mury. Po lewej z szarego betonu, wysoki na ponad dziesięć metrów, a na szczycie błyszczy się drut kolczasty. Po lewej niski, ceglany, ale tak wymurowany, że przez szpary między cegłówkami można zajrzeć do środka. Widzę wielki park. Dochodzę do bramy. Wielki napis nad nią obwieszcza:

Szkoła dla Chłopców świętego Gilberta z Moray

To tu! Wbiegam do środka. Długa droga biegnie przez park, na końcu majaczy się niewielki budynek. Jak daleko! Ruszam biegiem. Czasu coraz mniej, a nie chciałbym podpaść zaraz pierwszego dnia. Dobiegam do schodów. Oho, już zaczęli stroić na Halloween. Na schodach siedzi szkielet naturalnej wielkości, ubrany w szkolny mundurem.

– No tak, Halloween się zbliża – mruknąłem pod nosem.

Niezbyt cicho, jak się okazałem.

– Lubisz Halloweem? To jak ja!

Rozejrzałem się. Nikogo. Z tyłu co prawda biegnie sapiąc pulpetowaty chłopak, ale jest za daleko.

– Hej! To ja! Kostia Aleksiejowicz jestem! To ty jesteś ten nowy, wiedźmak Jerzy? – szkielet pomachał do mnie kościstą ręką.

– Aaa! – wrzasnąłem i uskoczyłem w tył.

To było głupie. Spadłem ze schodów.

Kościotrup tymczasem wstał i podszedł do mnie.

– Nic ci się nie stało? – zapytał z troską.

– O… o… – próbowałem go odpędzić, ale ze strachu nie umiałem wydobyć z siebie głosu.

Kościotrup tymczasem zbliżał się do mnie.

Zsikałem się ze strachu. Doceniłem fakt ubrania w kilt, jak babcia nazywała tę sukienkę. Nie zasikałem spodni.

– Nic ci się nie stało, chłopcze? – zadudnił czyjś głos.

Po schodach schodził powoli dorosły, starszy już mężczyzna, ubrany w kilt, marynarkę i taki sam beret z pomponem. Kościotrup usunął się mu grzecznie z miejsca.

– Nie… – podniosłem się. – Chyba się poślizgnąłem.. na tym mokrym – bezczelnie wskazałem kałużę sików.

– No to chodźcie do klasy. Zaraz będę dzwonił – podniósł rękę z dzwonkiem.

– Wystrój na Halloween macie nieco… przerażający – rzuciłem przechodząc.

– A, jeszcze nie zaczęliśmy robić, ale skoro sam wspominasz… Kto proponuje ten wykonuje, znasz tę zasadę? Możesz się tym zająć w tym roku, może razem z Kostią? To dobry chłopak. Będziesz z nim siedział w ławce.

– Kostia? Kościotrup? – rzuciłem przerażony.

– Wolimy nazwę szkielet – odparł Kostia lekko obrażonym tonem. – Tak jest kulturalniej.

– A… ale szkielet! Do szkoły! – jąkałem przerażony.

– No co? – zdziwił się Kostia. – Wszystkie dzieci muszą chodzić do szkoły! A dorośli do pracy. Takie jest życie.

Wyciągnął do mnie rękę.

– Chodź, tu jest fajnie. Najlepsza szkoła! Chodzę tu już trzydzieści lat!

– Trzydzieści? Wyglądasz na jakieś trzynaście lat, jak ja!

– Szkielety nie rosną – wzruszył ramionami. – Lepsza szkoła niż chodzenie do pracy.

– Zdą… żyłem… przed dzwon… kiem – wysapał za naszymi plecami pulpet.

Spojrzałem na niego. Zdecydowanie zbyt gruby chłopak, o pryszczatej twarzy, ledwo łapał oddech po biegu.

– Stefan jestem – wyciągnął do mnie rękę – Poznaliśmy się wczoraj!

– Ale… – nie wiedziałem co powiedzieć.

Przecież niedzielę przepłakałem w trzcinach, jak głupek. Śniło mi się, że spotkałem ropucha Stefana, ale…

– Nie zaczyna się zdania od „ale”, ale czas do szkoły, dzwonię na lekcje.

Starszy mężczyzna podniósł rękę do góry. Przemknęliśmy pod nią. Ledwie wbiegliśmy do szkoły, załomotał dzwonkiem.

– Lekcja się zaczęła! – krzyknął.

Kostia pociągnął mnie do sali na prawo. Staroświecka klasa szkolna. Jak w skansenie. Kiedyś z mamą oglądaliśmy. Wielkie biurko nauczyciela, czarna tablica na całą przednią ścianę. Drewniane skośne ławki. Wolne były tylko trzy miejsca. Bardzo szerokie krzesło stało pośrodku drugiej ławki pod oknem.

Oklapł na nim Stefan. Był tak gruby, że zajął całą szerokość ławki.

Dla mnie i Kostii została tylko pierwsza ławka pod oknem. Siadłem bliżej okna, a Kostia od przejścia.

Nie zdążyłem się rozejrzeć, gdy do klasy wszedł ten sam brodaty mężczyzna.

Wszyscy zerwali się z miejsc. Stanęli na baczność.

Powoli wstałem i ja.

– Czołem uczniowie!

– Czołem Panie Dyrektorze! – odkrzyknęli razem.

O! To ten dziadek jest tu dyrektorem. Myślałem, że to woźny. Nigdy nie widziałem, aby dyrektor sam dzwonił dzwonkiem.

Rozpoczął modlitwę. Przywykłem do tego w szkołach katolickich. Tu była krótka.

– Dziękujemy Ci, dobry Boże, za kolejny dzień, jaki nam dałeś w Potworkowie. Amen.

Wszyscy siedli. Gdyby w Toruniu były tak krótkie modlitwy w szkołach, to może bym nie zaczął żadnej draki i nie wyrzuciliby mnie?

– Chłopcy, mamy w szkole nowego ucznia. No, wstań, Jerzy!

Wstałem. Dyrektor mówił dalej.

– Jak większość z was wie, czuje, bądź się domyśla, jest wiedźmakiem.

– A chudy jak wampir – rzucił ktoś z tyłu.

– Ty głupku, ma na szyi srebro, nie widzisz? – ktoś go walnął.

– Fafik! Reksio! Co to za zachowanie! – krzyknął dyrektor. – Jeszcze raz i pójdziecie do kąta!

– Przepraszamy! Już nie będziemy! – zabrzmiał chórem głos dwóch chłopaków.

– Daję im godzinę – szepnął mi Kostia.

– Jerzy pochodzi z Torunia. Bądź łaskaw wyjąć mapę Polski, pokazać gdzie leży Toruń – dyrektor wyciągnął mnie z ławki.

I tak stałem przy tablicy, opowiadając o Toruniu. Gdy przeszedłem do pierników, z tylnej ławki doleciało:

– Tylko koty nie lubią pierników w czekoladzie!

Sąsiad się na niego momentalnie rzucił. Kotłowaninę przerwał dyrektor, ciągnąc jednego i drugiego gagatka do przodu. Za uszy! A uszy mieli jak psy! Duże, włochate, ostro zakończone. Do tego na szyi mieli różowe obroże z ćwiekami i imionami FAFIK i REKSIO. Dyrektor wyjął z biurka worek z grochem, wysypał trochę po lewej stronie tablicy, a trochę po prawej. Musieli za karę klęknąć z podniesionymi do góry rękami. Dopiero teraz zauważyłem, że z tyłu znad kiltu wyłaniają im się psie ogony, smętnie zwisające.

Widziałem w Toruniu dziewczyny przebierające się tak za zwierzęta, ale aby tak chłopacy do szkoły chodzili, to było dziwne.

Choć szkielet Kostia jest jeszcze dziwniejszy. Byłem pewien, że mnie wkręcają i to jakaś projekcja holograficzna. Choć dość twarda w dotyku. Albo zdalnie sterowany robot. Tak, to raczej robot.

– Myślę, że pora na przerwę – zadecydował Dyrektor i zadzwonił dzwonkiem.

Fafik i Reksio za karę musieli spędzić przerwę klęcząc na grochu. Dyrektor został w klasie, aby ich pilnować.

Miałem okazję zwiedzić szkołę. Była bardzo mała. Tylko jedna klasa po prawej, po lewej gabinet dyrektora, mieszkanko i kuchnia. W osobnych budynkach były warsztaty, duża stodoła do ćwiczeń i wielki park z różnymi fajnymi rzeczami.

Zaraz po lewej była ścieżka gimnastyczna z różnymi przyrządami wykonanymi z drewna, a dalej wystawa totemów indiańskich.

– To robiliśmy w zeszłym roku na warsztatach przez całą zimę – wyjaśnił mi Kostia.

Dalej było wiele różnych rzeczy, ale nie zdążyłem zobaczyć, bo dyrektor zadzwonił dzwonkiem na koniec przerwy.

Znowu musiałem stać przy tablicy i opowiadać dalej. Dyrektor naprowadzał mnie konkretnymi pytaniami. Nigdy nie podejrzewałem, że tyle wiem o Toruniu!

Wreszcie dyrektor zadzwonił na kolejną przerwę.

– Jest dwunasta! Biegnijcie do domów na lancz i żeby nikt mi się nie spóźnił! Stefan!

– Dobrze, dobrze, wiem, że tylko półtorej godziny mamy.

– Przerwa aż półtorej godziny trwa? – zdziwiony zwróciłem się do Kostii.

– Przecież musisz zdążyć dobiec do domu, zjeść i wrócić, nie? – odparł ruszając biegiem w stronę bramy.

Pobiegłem również.

Babcia przygotowała cały gar klusek zapiekanych z jabłkami i cynamonem. Nie używała cukru, jak mama, tylko miód. Jakie to było pyszne!

Z pełnym brzuchem wolałbym się zdrzemnąć, niż iść do szkoły, ale babcia była bezwzględna. Noga za nogą poczłapałem. Chłopaki grali przed szkołą w piłkę.

– Co tak długo jadłeś! – zawołał Kostia. – Zupełnie jak Stefan! Tu się szybko je i biegiem wraca pograć!

Po dzwonku znowu wylądowałem przy tablicy. Do końca zajęć opowiadałem o Toruniu. Teraz przyszła pora na baśnie i legendy.

Gdy mówiłem legendę o Flisaku i żabach, Stefan zbladł. Podniósł rękę.

– Czy wy jesteście normalni? Pomnik stawiacie mordercy i porywaczowi?

– Ale o co ci chodzi? – zdziwiłem się.

– Myślę – wtrącił się dyrektor – że zbrodnie Flisaka nie są znane w Toruniu i od setek lat już tam nie zagląda i wszyscy uważają, że to tylko legenda.

– Bo to jest legenda. Bajka taka – zaoponowałem.

– Flisak w zeszłym roku nawiedził Potworkowo. Swoim graniem uwiódł wszystkie żaby i ropuchy ze stawu i powędrował gdzieś w Zaułki Uciech Wszelakich i ślad po nim zaginął. Porwani nigdy się nie odnaleźli – wyjaśnił dyrektor.

– Byliśmy w tym czasie z mamą i siostrą na zlocie wiedźm na Łysej Górze – wyrzucił przez łzy Stefan. – Ale tata i bracia Miecio i Romcio… przepadli!

Rozszlochał się na dobre.

Zapomniałem, że Stefan uważa się za ropuchę. No tak, to po prostu szkoła dla dzieci chorych psychicznie. Miło, że nie ma w nazwie „Specjalna”. Przynajmniej nie będę się wstydził w Toruniu, jak będę pokazywał jakieś świadectwa.

Wreszcie dobiegło z dala bicie godziny trzeciej i dyrektor zadzwonił kończąc lekcje.

– Jutro zaczniemy od krótkiego testu o Toruniu – zapowiedział. – A potem pójdziemy do Zaułków Uciech Wszelakich do Średniowiecznego Zamczyska obejrzeć jak się wyrabiało świece. Później będziemy sami próbowali na warsztatach.

– Super! – wrzasnął z tyłu Reksio. – Będziemy mogli iść na smyczy?

– Myślę, że tak. Zaułki są niebezpieczne.

– Jupi!

Reksio i Fafik podbiegli do dyrektora i trudno uwierzyć, ale wylizali go językami po twarzy.

– No, dość, dość, siad! Dobre pieski!

Wreszcie się uspokoili i siedli na podłodze z wywalonymi językami, machając zawzięcie ogonami.

Z ulgą opuściłem szkołę i pobiegłem do domu. Coś Kostia wołał za mną, ale nie słuchałem. Tym razem Ulicę Kolorowych Ogrodów znalazłem od razu za pierwszą kamienicą, a babciny ogród był pierwszy, choć nadal na furtce widniał numer 13.

– Babciu! Gdzie tym nie posłałaś! To szkoła dla wariatów! – rzuciłem z żalem, wbiegając do kuchni. – Stefan uważa się za ropuchę, dwóch chłopaków każe mówić na siebie Fafik i Reksio i przebrali się za psy! I mają jeszcze zdalnie sterowanego robota w kształcie kościotrupa!

– Szkieletu! – przerwał mi głos kogoś siedzącego w głębi. – Nie jest ładnie mówić kościotrup!

Spojrzałem. Na ławce za stołem siedział duży kościotrup ubrany w sukienkę i kręcił z niezadowoleniem głową.

– Kostii będzie przykro, jeśli go nazwiesz kościotrupem – dodał.

Ugięły się pode mną nogi z przerażenia. Zawirował świat i straciłem przytomność.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Tjeri dwa lata temu
    Fafik i Reksio rządzą.
    "– Super! – wrzasnął z tyłu Reksio. – Będziemy mogli iść na smyczy?
    – Myślę, że tak. Zaułki są niebezpieczne."
    ???

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania