Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 32/32) - 31. października - Hallowe'en!

Rankiem wstałem bardzo wcześnie. Pan Alexandru obiecał, że wybierzemy się do Torunia i będę mógł zobaczyć mamę! Chciałem się przyszykować. Umyłem i uczesałem włosy, choć i tak niewiele to dało. Już za chwilę kręciły się jak zawsze we wszystkie strony.

Założyłem piękny frak, który dostałem. Nie ten kolorowy, tylko ten na pogrzeby. Wydawał mi się bardziej właściwy.

Babcia pożyczyła biały puder. Teraz wyglądałem jak prawdziwy wampir! Mogłem grać w filmach!

Szybko zjadłem śniadanie i czekałem na chłopaków przed wejściem do pałacu. Wkrótce przyszedł Kostia. Znowu nasmarował się maścią z fosforyzujących grzybów. Spod zarzuconego na głowę kaptura czaszka się jarzyła bladozielonym światłem.

- W sukienkę się ubrałeś? – zdziwiłem się.

- Głupi, to habit! Pożyczyłem od stryja Nikołaja Nikołajewicza!

Faktycznie, wcześniej nie widziałem żadnej kobiety tak ubranej. Dziwny strój miał kaptur i jakby śliniaczek z przodu i z tyłu, haftowane srebrną nicią w dziwne napisy i symbole. Może i było to męskie ubranie, kto tam się by znał na zwyczajach szkieletów.

Nadbiegli Fafik z Reksiem. Tym razem mieli na sobie grube, skórzane, czarne obroże, gęsto nabijane stalowymi gwoźdźmi, takie same bransolety na rękach i nogach, a nawet paski w spodniach.

- Jak? Wyglądam groźnie?- zaszczekał Fafik. – Wrrr! Wrrrrr!

- Jak pamiętam stroje dzieciarni z zeszłego roku, to w Toruniu nikt nas nie przebije – oceniłem fachowo. – Każdy ma worek na cukierki?

Spodziewałem się, że pojedziemy automobilem, ale pan Alexandru obiecał niespodziankę.

Poprowadził nas do Otwartej Drogi Przez Las. Spojrzałem zdziwiony. Byłem pewien, że takiej ulicy nie ma w Potworkowie. Była Zamknięta Droga Przez Las, tak się nazywała.

Ruszyliśmy wzdłuż niej, w pewnym momencie skręcając w polną dróżkę między dwoma płotami. Wyszliśmy na wielką łąkę. Blisko nas stała stara stodoła.

A przed otwartymi wrotami stodoły…

Zatrzymałem się, nie mogąc uwierzyć.

Starodawny dwupłatowiec! Pomiędzy dwoma skrzydłami umieszczona był jakby wagon tramwajowy, z balkonem z przodu. Cztery silniki z wielkimi śmigłami przyczepione były od góry dolnych skrzydeł.

- To lata?

- Toż to autentyczny Ilia Muromiec, skonstruowany przez samego Sikorsky’ego! – żachnął się pan Alexandru. – Kupiłem go rok przed wybuchem wojny światowej!

- Drugiej? – zapytałem niepewnie.

- Wtedy się nie numerowało, bo była tylko jedna.

Fafik z Reksiem wskoczyli z radością do dziwnego samolotu, ja wsiadłem nieco niepewnie. Pan Alexandru wszedł tuż za mną, siadł w saloniku na kanapie, wyjął krem i zaczął się smarować.

Zwiedziłem maszynę. Duża nie była. Poza kabiną pilotów miała salonik, sypialnię i nawet toaletę. No i wyjście na balkonik!

Wróciłem do saloniku. Chciałem się o parę rzeczy wypytać pana Alexandru, ale spojrzałem na krem, którym się smarował.

To był krem do opalania. Marki mi nieznanej, choć opakowanie wyglądało na drogie. Zszokowała mnie wartość ochrony SPF 100.

- Lecimy w tropiki? – wskazałem na opakowanie kremu.

- W Potworkowie słońce wampirom krzywdy nie wyrządza – odparł poważnie hrabia. – W Toruniu co innego. Mam zamiar cały dzień chodzić na zewnątrz, a zapowiadają bezchmurną pogodę.

No tak. Jak grać wampira, to z dbałością o wszystkie szczegóły.

W tym czasie uruchomiono silniki. Maszyna powoli potoczyła się po łące. Jechała coraz szybciej i szybciej, a krawędź lasu była coraz bliżej i bliżej. Wydawało mi się, że zaraz się zderzymy.

Nagle drgnęła i uniosła się płynnie w górę. Przelecieliśmy nad koronami drzew.

- Hans, uczył się pilotażu razem z Czerwonym Baronem – mruknął pan Alexandru. – Zawsze się popisuje, nie zwracaj uwagi.

Ciężko było nie zwracać uwagi. Mało się nie zsikałem ze strachu!

Fafik z Reksiem i Kostią stali na balkonie. Dołączyłem do nich.

Strasznie wiało. Ale jakie widoki!

Okrążyliśmy Potworkowo. Teraz było widać doskonale, że miało jakby kształt ośmiornicy, z jeziorkiem pośrodku. Jedna z łap ośmiornicy jakby trzymała drugą, mniejszą, a ta trzecią, jeszcze mniejszą.

- Co to jest? – wskazałem chłopakom.

- Chyba Zaułki Uciech Wszelakich! – krzyknął mi Kostia. – Tam były takie jeziorka, pamiętasz?

Teren wokół Potworkowa w oddali się rozmywał. Myślałem, że z góry będzie dobry widok, ale chyba całe Potworkowo otaczała mgła.

Wzlecieliśmy jeszcze wyżej i jeszcze wyżej, ciągle krążąc nad Potworkowem. Teraz z góry wyglądało jak wyspa ziemi w nieskończonym oceanie mgły.

- Ale tam wszędzie są chmury – wskazałem chłopakom. – Dobrze, że u nas jest pogoda!

Za szybko to powiedziałem.

Wlecieliśmy w chmurkę.

Z zewnątrz wyglądała na malutką, ale lecieliśmy nią długo. Poczułem się jak w Lesie Duchów, we mgle.

Wróciłem do salonu. Za mną przyszli kumple. Tu czekała już na nas gorąca czekolada.

Lot w chmurze trwał i trwał. Nic za oknami nie było widać.

Wreszcie wylecieliśmy z chmury prosto w oślepiające słońce!

Zerwałem się i pobiegłem na tył samolotu.

Byliśmy już nad Toruniem!

Pilot kółkami schodził coraz niżej i niżej. Wyprostował lot nad Wisłą.

- Chyba nie zamierza… - nie zdążyłem dokończyć, gdy plusnęła pod nami woda.

Powoli podpłynęliśmy do nabrzeża.

- Będziemy tu stali do północy – oznajmił nam pan Alexandru. – No, ruszajcie na cukierkowe łowy.

- Kiedy zobaczę mamę? – to mnie interesowało o wiele bardziej.

- Niedługo. Na pewno wpadniecie na siebie!

Trochę uspokojony wyszedłem na Bulwar Filadelfijski.

Przez parę godzin krążyliśmy ulicami Starówki. Za bardzo nie zwracałem uwagi, gdzie idę. Było mi wszystko jedno. Rozglądałem się tylko, czy gdzieś nie widać mamy. Fafik z Reksiem szaleli, zbierając słodycze od zaskoczonych przechodniów. Kostia pilnował, żebyśmy się nie pogubili.

Nagle zorientowałem się, że jesteśmy poza Starówką. Pożartowaliśmy sobie z Kargulem i Pawlakiem, stojącymi na pomniku przed kinem, a następnie zaszliśmy za kino.

Zrobiło się dużo ciszej.

Paręnaście kroków dalej zaczynał się płot cmentarza.

Machinalnie skręciłem w pierwszą bramę. Moje nogi same wiedziały, w którą dróżkę się skierować, choć nigdy tu wcześniej nie byłem.

Jeździłem z mamą składać kwiatki pod grobami bohaterów czy znanych jej aktorów, ale na ten cmentarz nigdy mnie nie zabierała. Uświadomiłem sobie, że też nigdy nie szła na pogrzeb aktora, jeśli miał być pochowany właśnie tutaj.

Dotarłem pod tani, zniszczony nagrobek. Płyta była niedawno ruszana. Świeży cement wyciekał ze spoin. Obok zatartego napisu stał nowy, drewniany krzyż. Brakowało tabliczki z imieniem, ale już wiedziałem, czego mam się spodziewać. Łzy pociekły mi z oczu.

Teraz ktoś musiał tu częściej przychodzić. Przed grobem wkopano nową ławkę. W jednym wazonie stały czerwone róże, ulubione kwiaty mojej mamy. W drugim niezwykle silnie pachnące białe lilie.

Siedliśmy na ławce. Odczytywałem zatarte napisy i nie mogłem uwierzyć. Coś mi nie pasowało.

- Takie jest już życie – westchnął Kostia.

- Ktoś nadchodzi – szczeknął Fafik.

- To facet od białych kwiatków – dodał Reksio.

Po chwili podszedł do nas młody mężczyzna. W ręku miał faktycznie białą lilję. Przekwitnięte kwiatki usunął z wazonu. Nalał świeżą wodę i dołożył nowy kwiat.

Dopiero wówczas spojrzał na nas.

- Nigdy was tu nie widziałem.

- Rzadko przychodzimy – odparłem.

- Dziś Wigilia Wszystkich Świętych, trzeba wspomnieć zmarłych – dodał Kostia.

- Wasze stroje wyglądają bardziej na zabawę w Halloween – zauważył.

- Cukierki same się nie zbiorą – zaskomlał Reksio.

- I możemy się popisywać naszymi ogonami – dodał Fafik.

- No, strój macie rewelacyjny – potwierdził mężczyzna. – Gdyby nie było to niemożliwe, bym uznał was za prawdziwe wilkołaki, jak w horrorach!

- Au! Auuu! – zawył z radością Fafik w odpowiedzi na komplement.

- To pan? – dobiegł do nas kobiecy głos.

Schowaliśmy się za rosnącego w pobliżu świerka.

Miałem ochotę rzucić się na nią, ale coś mi mówiło, abym zaczekał.

- W Halloween przyszło nam się spotkać nad grobem – rzekł mężczyzna do mojej mamy.

- Widzę, że pan tu codziennie przychodzi i przynosi kwiaty.

- Białe lilie. Kwiaty niewinności. Gdyby nie ten zawał serca, który nadszedł, gdy kierowałem ciężarówką…

- Nie byłoby wypadku – odparła mama. – Nie obwiniam pana o nic.

Mężczyzna odszedł bez słowa.

Mama odwróciła się w kierunku świerku.

- Przyjdziesz, czy będziesz się tak ukrywał? – zawołała do mnie. – Tyle czekałam!

Podbiegłem, rzuciłem się w ramiona. Pachniała jak zawsze. Ale nie mogłem się przytulić jak zawsze! Ręce przechodziły mi przez nią, gdy próbowałem ją uściskać. Usiadłem obok na ławce i delikatnie położyłem głowę na jej ramieniu.

- Dobrze ci u babci Wiktorii? – zapytała.

- Super! Wiesz, ona jest prawdziwą Wiedźmą! I niedługo wyjdzie za mąż za pana Alexandru!

- Chyba go nigdy nie poznałam.

- To rumuński hrabia! Udaje wampira! Ze wszystkimi szczegółami, nawet smarował się kremem do opalania, aby mu słońce nie zaszkodziło!

- Nie głodujesz tam? Masz fajnych kolegów?

- Babcia super gotuje! Lepiej niż ty! A kolegów mam, zobacz, to jest Kostia, to Fafik, a to Reksio. Jest jeszcze Stefan, ale dzisiaj nie przybył z nami.

Nie chciałem jej opowiadać całego zamieszania z Łowcą. Po co miałaby się martwić?

Posiedzieliśmy sobie trochę, nic nie mówiąc. Tyle przez ten miesiąc chciałem jej naopowiadać, a okazało się, że lepiej jest po prostu posiedzieć.

- To kiedy są te dni, gdy zmarli mogą przychodzić na ziemię? – zapytała mnie. – Kiedy będzie następny?

Spojrzałem na Kostię.

- Pojutrze, w Dia de Muertos – odparł. – Po to robimy ucztę i festyn na cmentarzu. Trzeba przyjść na głosy muzyki! A potem na Wigilię Bożego Narodzenia.

Wstała i się pożegnała. Otarła łzy z oczu, pocałowała w czoło mnie, Fafika, Reksia, Kostię i odeszła w głąb cmentarza. Myśmy skierowali się w przeciwną stronę.

- Pokażę wam teraz moją dawną szkołę – zaproponowałem chłopakom. – Tam lubili przebieranki na Hallowe’en.

Podeszliśmy pod szkolny budynek. Wielki gmach z czerwonej cegły wyglądał nieco ponuro. Dumnie wisiała przed nim polska i amerykańska flaga. Złoty napis nad drzwiami obwieszczał jak zawsze:

Polish – American Texas Academy

Uwagę moją zwróciła duża kartka przybita do drzwi. Czarna ramka wskazywała wyraźnie, ze to klepsydra. Była zniszczona deszczami i wiatrem, musiała wisieć tu już jakiś czas.

Podszedłem bliżej. Czyżby któryś z nauczycieli zmarł, gdy mieszkałem w Potworkowie?

Znieruchomiałem, gdy przeczytałem imię i nazwisko. Zerknąłem na datę śmierci. Pierwszego października. Data mojego przybycia do Potworkowa.

Stałem nieruchomo, patrząc na klepsydrę.

Fafik z Reksiem zaczęli się ganiać, zaczepiając przy okazji przechodniów. Kostia cofnął się nieco, zerkając to na mnie, to na brykające wilkołaczki.

Drzwi szkoły otwarły się. Stanął w nich Thomas Thompson, dyrektor.

- Hej, boj! Ja widzę, ty patrzysz na de best skul in cała okolica! Ty się możesz zapisać do naszej skul! Zrobiło się sam dejs egoł miejsce w klasie czwartej! Nawet jesteś podobny do tego boj, co jest ded w wypadek samochodowy!

Spojrzałem na niego oczami pełnymi łez. Spojrzał mi prosto w oczy. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.

Dojrzałem wreszcie to, czego nie potrafiłem dojrzeć od chwili wypadku.

- Dzisiaj jest Halloween – wyszeptał idealną polszczyzną bez śladu akcentu. – Chociaż ty nigdy w to nie wierzyłeś! Poczekaj, dam ci czekoladę, i twoim kolegom. Oni też są… - zawahał się, wyraźnie bojąc się dokończyć.

- Martwi – dokończył za niego Kostia, chwytając wielką tabliczkę mlecznej czekolady Lindt. – Ja od trzydziestu lat, zostałem porwany z domu i zamordowany, bo ktoś kupił szkielet chłopca do nauki anatomii. Jerzy nie żyje od miesiąca i chyba ciągle w to nie wierzy. A Fafik i Reksio też zginęli trzydzieści lat temu, ale proszę im tego nie mówić! To szczeniaki wilkołaka i spoglądają na świat mocno dziecinnie.

- Tak, tak… - przytaknął nam dyrektor.

Światło musiało się zmienić, bo teraz jego włosy wyglądały na bardziej siwe, niż przed chwilą.

- Przyjdźcie jeszcze kiedyś – zaprosił machinalnie pan Thompson. – Może na Wigilię Szkolną zajrzycie?

- Jeśli będzie w szkole dokładnie 24 grudnia, to czemu nie? – odparł wesoło Kostia. – Bo rozumie pan, w normalne dni Zaświaty pozostają zamknięte…

- No tak, tak… ale co ja mówię! Przecież dziś po południu mamy Bal Halloweenowy w szkole! Musicie przyjść. Jerzy będzie udawał, że się przebrał za ich zmarłego kolegę, a wy… no, będziecie jego kolegami!

Niezbyt podobał mi się ten pomysł.

Coś jeszcze mnie zastanawiało.

- Od kiedy mówi pan tak doskonale po polsku?

- Oh, boj, ju sam rozumiesz, de best amerikan skul in cała okolica musi mieć dajrektor from Juesej! – odpowiedział z dawnym akcentem.

Ruszyliśmy w kierunku Wisły. Wsiedliśmy do samolotu i wystartowaliśmy. Wracaliśmy do Potworkowa, mojego nowego miejsca zamieszkania. Aż do końca świata.

A potem się zobaczy.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Domenico Perché dwa lata temu
    No i przyszedł koniec...
  • Tjeri dwa lata temu
    Początkowo nie wchodziłam pod tekst, bo zmyliło mnie to, że jest tam jeden komentarz, myślałam że to już czytana przeze mnie część z moim wpisem. Dopiero teraz spojrzałam na numerację...
    Mimo że finał nie był dla mnie niespodzianką to i tak się wzruszyłam. Bardzo dobre zakończenie bardzo dobrej opowieści.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję

    Dla uważnego czytelnika faktycznie nie ma zaskoczenia. To nie kryminał z plot twistem, tylko młodzieżowe fantasy
  • Tjeri dwa lata temu
    Domenico Perché
    Brak zaskoczenia nie jest wadą.
    Niespodzianki w finałach są przereklamowane. :)
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Wspaniała opowieść, pełna przygód i smaków, a też - niezwykłych postaci.
    Potworkowo przez miesiąc szykowało Jerzego na zderzenie się z rzeczywistością. Oswajało go z tematem śmierci. Dzięki temu spotkanie z duchem matki mogło odbyć się tak naturalnie, łagodnie. Wizyty na cmentarzu, spanie w jednym łóżku z Kostią, zabawy ze szkieletem, to też oswajanie z tematem samych czytelników.
    W jednej z ostatnich części dotknąłeś chyba nawet tematu wojny. Dzieci miały zapamiętać, że gdy tylko usłyszą syreny, muszą wypić eliksir. Skojarzyłam to z obecnie zagrażającym nam niebezpieczeństwem i akcją szykowania dawek jodku potasu. Ciekawe, czy myślałeś o tym, pisząc. Może nie. Ale mnie się skojarzyło.
    Miałam też inne skojarzenia. Np. nauczyciel skojarzył mi się z Januszem Korczakiem. Jego mądre metody wychowawcze, a przede wszystkim scena, w której mieszkańcy opuszczają miasto, a on zostaje, bo, jak mówi - nigdy nie opuści swoich uczniów. Wspaniała postać.
    Życzę Ci, Domenico Perché, ładnie wydanej książki i wielu czytelników.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję za życzenia i moc ciepłych słów.

    Tak, myślałem o Korczaku. To wielki Człowiek dla mnie.

    Tylko chyba końcówka mi nie wyszła. Owszem, na cmentarzu Jerzy myślał, że spotyka Ducha Matki, nie może jej objąć.

    Ale jest jeszcze jedna scena, pod szkołą. To nie Duch Matki był na cmentarzu.
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Domenico Perché, rzeczywiście, teraz już widzę - mama przeżyła. A ja pomyślałam jakbym była Jerzym, że to ona nie ma ciała. To zdanie samo w sobie nie jest jednoznaczne:

    "Ręce przechodziły mi przez nią, gdy próbowałem ją uściskać".

    To ono narobiło zamieszania. Ale jest dobre. Tylko ja się zaplątałam, nie wiem, dlaczego. To był widocznie dla mnie trudny moment.

    (Cieszę się, że trafiłam z Korczakiem).
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Trzy Cztery Bo tutaj Jerzy myślał, że to mu Mama umarła. Nowa tabliczka była zerwana, nie widział kogo pochowali. A odczytywał zatarte napisy (po babci) i coraz więcej mu się nie zgadzało...
  • Tjeri dwa lata temu
    Domenico Perché, daj znać jak już to wydasz (czego z całego serca życzę). Chętnie nabędę książkę, to naprawdę świetna opowieść. :))
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję.

    Poczekam z miesiąc, dam jej odpocząć, wprowadzę redakcję, korektę i zobaczymy...
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Więc to finał. Przeczytałem tylko część odcinków, do tego nie po kolej, to też gubię się w fabule, ale był git! Pozdrawiam 5
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dzięki.

    Tak, to finał.

    Do korekty / redakcji wszystko będzie tu wisieć, a potem...

    A potem się zobaczy.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania