Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 4/32) - 3. października - Trzy Siostry

Zbudziłem się wczesnym rankiem. Znowu nie pamiętałem, jak znalazłem się w łóżku.

Było przyjemnie leżeć sobie pod pachnącą pościelą i słuchać śpiewu ptaków z ogrodu. Spojrzałem na bok i dojrzałem na stoliku leżącą książkę. Pewnie babcia musiała podrzucić w nocy. Sięgnąłem po nią. Tytuł „Exerciții fizice pentru băieți” nic mi nie mówił.

Zajrzałem wewnątrz. Cała w jakimś dziwnym, obcym języku, ale miała obrazki. Początek to było coś o anatomii, był rysunek mięśni chłopca, szkieletu, układu krwionośnego. Dalej schematycznie namalowani chłopcy wykonywali różne ćwiczenia.

A, babcia podrzuciła mi dyskretnie książkę o gimnastyce. Pewnie chce, abym codziennie ćwiczył. Doszedłem do okna zobaczyć, jaka pogoda. Przez nieliczne chmury przebijało się wschodzące słońce. Otwarłem okno. Powiew zimnego powietrze zmroził mnie.

Dojrzałem coś jeszcze. Do parapetu ktoś – ktoś czyli babcia – podwiązał linę z supłami, że można się było wspinać. A do drugiego gładką.

Nigdy nie zjeżdżałem na linie… A gdyby tak?

Wróciłem do łóżka. Książka sama się otwarła na obrazkach wyjaśniających, jak się zjeżdża. Tuż obok rozdział poświęcony był wspinaczce po linie.

Trochę się zawstydziłem. Babcia musiała zobaczyć, jakie ze mnie chucherko i podrzuciła mi tę książkę. Dobrze, że nie wie, że do tej pory miałem same dwóje z wuefu. Poza piątką z przepisów gry. Przepisy znałem na pamięć.

Ześlizgnąłem się po linie na dół. Poszło prawie dobrze. Tylko wygrzmociłem się na trawę i starłem skórę z dłoni. Próbowałem się podciągnąć na gałęzi, jak było w książce, ale za bardzo piekły mnie dłonie i się nie utrzymałem. Zrobiłem trzy przysiady. Przy czwartym się wywaliłem. Skoro już leżałem na trawie postanowiłem robić pompki. Wszystko dobrze. Ale… nie miałem siły się podnieść. Lichy ze mnie sportowiec, te dwóje z wuefu były zasłużone.

Zimno się zrobiło, więc wstałem i zacząłem biegać machając rękami. Szybko się rozgrzałem. Zgrzałem i zasapałem. Stanąłem oddychając ciężko.

– Wiedźmak Jerzy Jeży! Wiedźmak Jerzy Jeży! – dotarło do mnie wołanie.

Obejrzałem się. Przez ogród szło do mnie trzech niewysokich mężczyzn ubranych w czerwone mundurki z logiem złotej trąbki. Pierwszy niósł paczkę, drugi arkusz papieru, trzeci wielgachne pióro pawie i jakąś buteleczkę.

– Wiedźmak Jerzy Jeży! Paczka pocztowa! Odebrać! Podpisać! – zaczęli przekrzykiwać jestem przez drugiego.

Kazano podpisać mi odbiór na dole arkusza. Pierwszy raz pisałem piórem maczanym w atramencie. Zrobiłem z pięć kleksów, zanim udało mi się koślawo postawić literki J i E. Odebrano mi pióro.

– Starczy, starczy! Jak nie umie pisać, to trzeba było krzyżyk postawić!

– Umiem, ale…

– Niech się nie tłumaczy! Pisać nie umie! Atrament marnuje! Koszta rosną! Zabiera paczkę!

Wcisnęli mi paczkę w ręce, odwrócili się i w podskokach opuścili ogród.

– Ale mu dogadałem, nie? Taki ważniak, ekspresowe poranne paczki od Madame dostaje, a pisać nawet nie umie! – doleciał do mnie śmiech tego z piórem.

Paczka od Madame! Faktycznie, zawinięta w szary papier, przewiązana grubym sznurkiem paczka zaadresowana była fantazyjnym charakterem pisma.

Wiedźmak Jerzy Jeży

Ulica Kolorowych Ogrodów 13

Nie dałem rady rozerwać sznurka, zwłaszcza, że każde skrzyżowanie zabezpieczone było grubą pieczęcią lakową.

Przyjrzałem się znaczkom. Wszystkie były podobne do siebie. Dwugłowy orzeł trzymający w rękach trąbkę. Różniły się tylko ceną i kolorem. Znaczek określony jako półgrosz miał czerwonego orła i niebieską trąbkę, ten za jednego szeląga orła zielonego i różową trąbkę, a za dwa szelągi jasnoniebieskiego orła i żółtą trąbkę, wydrukowaną do góry nogami.

Z paczką poszedłem powoli do domu. Położyłem na stole.

Babcia coś szykowała przy piecu. Sięgnąłem po nóż, gdy się obejrzała.

– Nie ruszaj się! – krzyknęła nagle.

Przerażony upuściłem nóż.

– Co się stało?

– Paczka! To ty ją przyniosłeś?

– No… Trzech takich w czerwonych ubrankach podało mi, że od Madame. Myślisz, że to nie są ubrania? Jakaś bomba?

– E, ubrania, to na pewno – machnęła ręką babcia. – Ale nic nie widzisz? Na paczce?

– Co? – nie rozumiałem. – Paczka. Papier. Sznurek. Pieczęcie lakowe. Adres. Znaczki.

– No, znaczki. Nie mów, że nie zbierasz znaczków! – spojrzała na mnie podejrzliwie.

– No… nie zbieram. A co?

– A to – pokazała znaczek dwuszelągowy. – To jest tak zwana „odwrócona trąbka” z 1901 roku, błąd w druku! Tylko jeden arkusz taki wydrukowano, sześćdziesiąt znaczków w sumie! One są warte majątek! Na aukcji z dziesięć lat temu kolekcjoner dał za taki dwadzieścia złotych dukatów! Skąd Madame miała taki znaczek?

– Pewnie znalazła na dnie szuflady – odparłem, nie wiedząc, jak blisko byłem prawdy.

Babcia starannie wycięła znaczki z papierem wokół, zaniosła do swojej izdebki.

– No to masz emeryturę zapewnioną – oznajmiła radośnie.

– Trzeba jej najpierw dożyć – westchnąłem.

Emerytura. Czy mama wyzdrowieje? Dożyje emerytury?

– Tak, niezły żart – podsumowała babcia.

Wreszcie mogłem rozpakować paczkę. Buty pasowały idealnie. Szata również. Peleryna była super, ale za gorąco w niej było w chacie, więc ją zdjąłem i zawiesiłem na kołku.

Babcia w tym czasie nałożyła do dwóch misek duszonych grzybów. Wyniosła na werandę. Zjedliśmy na dworze, ogrzewani promieniami jesiennego słońca.

– Można by tak siedzieć i podziwiać kończący się rok – rozmarzyłem się.

– A można zebrać plony Ziemi, podziękować Bogu za obfitość, narobić zapasów na zimę, narąbać drewna na opał…

– Ty, babciu, jesteś wiedźmą i wierzysz w Boga? – zdziwiłem się.

– Nie wierzę. Wiem. To spora różnica.

– I może co niedzielę chodzisz do kościoła?

– Gdyby był w Potworkowie, to pewnie bym chodziła – odparła. – Chociaż w Czarcim Jarze była kaplica, a nie chodziłam, więc kto tam wie. To co, do ogrodu?

– Jasne! – zerwałem się.

Wolałem coś porobić, zamiast toczyć rozmowy na niebezpieczne tematy. Babcia wzięła z szopy dwa wielkie wiklinowe kosze. Podała mi drugie dwa i poszliśmy na koniec sadu, aż pod płot.

– Zbieramy jabłka? – zainteresowałem się.

– Nie, te jeszcze niech powiszą, do grudnia co najmniej. Przecież widziałeś wczoraj – zbierać będziemy kukurydzę, fasolę i dynie.

– Ale… – rozejrzałem się wymownie wokół – tu ich nie widzę.

– Są w drugiej części ogrodu – babcia wskazała na płot wychodzący na sosnowy lasek.

Co ciekawe, co przęsło w płocie zamontowana była furtka, każda z innym obrazkiem.

– Po co tyle furtek do lasu? – zdziwiłem się.

– Zobaczysz.

Babcia podeszła do najbliższej, na której były wymalowane trzy dziewczynki trzymające się za ręce.

– To Trzy Siostry – wyjaśniła. – Nie pomyl furtek, gdy będziesz nosił kosze.

Otwarła furtkę i przeszła. Ja za nią. Zatrzymałem się jak rażony piorunem. Za furtką nie było lasu, tylko wielgachny ogród cały zarośnięty poplątaną ze sobą kukurydzą, fasolą i dynią.

– Z tamtej strony wydaje się, że zaraz za płotem jest las! – rzuciłem zdziwiony.

– Las jest dalej, tu mam ogródek. To Trzy Siostry – wskazała na rośliny. – Kukurydza jest najstarsza, potem Fasola i najmłodsza Dynia. Ale dojrzewają razem, na początku października.

Do jednego kosza zbieraliśmy kukurydzę, do drugiego fasolę. Pełne kosze trzeba było wynieść i postawić przed werandą, i wrócić z kolejnym pustym. Zmęczyłem się solidnie, zwłaszcza że babcia tylko zbierała, a ja biegałem z koszami. Wreszcie się wyprostowała i złapała za pełny kosz.

– To ja idę upichcić jakiś obiadek, a ty zacznij zbierać dynie.

Fasoli i kukurydzy było mnóstwo, ale dynie chyba się babci za bardzo nie udały. Dużo ich było na ziemi, ale jakieś takie małe. W Toruniu to były wielgachne dynie! Tak rozmyślając pakowałem do kosza po kilka dyń naraz. Te babcia kazała od razu wykładać i oglądać. Jeśli była nieuszkodzona trafiała na strych, uszkodzona zostawała na werandzie.

Na obiad – nie zgadniecie – była zupa dyniowa! I jakieś dziwne kotlety, które babcia określała, że to mamałyga. I się śmiała, gdy dopytywałem, z czego są zrobione.

– Ty babciu nie jadasz mięsa? – zaryzykowałem pytanie.

– Nie, zdecydowanie! – zawołała babcia oburzona. – Żadna szanująca się wiedźma nie je mięsa! Od tego można zapaść na babojagowatość! A to nieuleczalne!

– Co to jest? – pierwszy raz słyszałem o takiej chorobie.

– Wiedźma zamienia się w Babę Jagę. Zaczyna piec pierniki, buduje z nich dom, zamieszkuje w nim, a wreszcie zwabia chłopca, aby go utuczyć i pożreć! W Czarcim Jarze mieliśmy trzy takie przypadki. Najsprytniejsza była siostra mojej babki. Pierniki zamaskowała deskami, a dzieci porywała na drugim końcu Polski! Zjadła ośmiu chłopców, zanim ją odkryto!

– A tu, w Potworkowie?

– A była jedna, parę lat temu się wprowadziła. Nawet nie wiedziałam, że jest kolejna wiedźma w miasteczku. Był festyn z okazji początku lata. Obżarła się kiełbaskami z grilla, a w nocy już piekła pierniczki i zbudowała chałupę. I porwała najmłodszego syna Burmistrza, co już samo w sobie było strasznie głupie.

– Dlaczego?

– Burmistrz jest wilkołakiem. Wytropili ją od razu, ledwo zamknęła dzieciaka w klatce. Ale zanim go wyrwali z jej rąk, została porwana przez diabły do Piekła.

– Ta, bo uwierzę… – rzuciłem.

– Wypalony Diabelski Krąg możesz zaobserwować w lesie na końcu Ulicy Szkolnej.

– Babciu, diabelskie kręgi to tak rosnące grzyby, a nie żadne porwania przez diabły!

– Tak sobie to powtarzaj, a co ja wiem, to wiem – ucięła babcia. – Wracamy do pracy.

– Już nie mogę tak biegać i biegać z koszami! Nogi mnie bolą! – postanowiłem trochę pojęczeć.

– To siadaj na zydelku i obieraj kukurydzę – babcia wskazała mi kosze pełne kaczanów.

Postawiła wiadro na nasion. Złapałem pierwszy kaczan i oberwałem liście.

– Ale jazda! – zawołałem.

Ziarna nie były żółte, jak normalnie, tylko we wszystkich kolorach!

– Wiedziałam, że spodobają ci się – uśmiechnęła się babcia.

– To one nie są chore?

– Chore? Specjalnie z Ameryki sprowadzałam nasiona tej kolorowej odmiany! Konduktor Błękitnego Ekspresu przywiózł mi paczkę z Salem!

Z wielką radością zatem obrywałem liście od kaczanów, a potem skubałem ziarenka do wiadra. Powoli wypełniało się kolorowymi nasionkami.

Babcia siadła obok i łuskała fasolę. Olbrzymie nasiona szybko wypełniały postawiane kolejne wiaderka. Mi z kukurydzą szło o wiele wolniej. Wreszcie babci skończyła pracę z fasolą i zabrała się za kukurydzę, a mnie posłała po kolejne dynie. Z trudem wstałem z krzesełka. Zmęczone mięśnie bolały niesamowicie! Ledwo doczłapałem do ogródka. A jeszcze nieść kosz z dyniami! Na szczęście po dwóch przebiegach mięśnie się rozruszały i później chodziłem już normalnie.

Pod wieczór oceniłem zakres prac. Pół ogródka zdołaliśmy uprzątnąć. Jeszcze jeden dzień takiej pracy i będzie po robocie.

Ale niezbyt sobie wyobrażałem kolejny dzień takiej harówki! Już ledwo chodziłem!

Z ulgą wieczorem wlazłem pod prysznic. Siadłem do stołu. Do kotletów z mamałygi babcia dała gulasz z fasoli i nie uwierzycie – pieczoną dynię! Ale nie było takie złe, jak wyglądało na początku. Tak naprawdę – było pyszne! Mimo, że nie miało mięsa!

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Bardzo fajny odcinek? ; ale po kolej! Czyta się jego bardzo dobrze, wręcz smakuje niczym tę gunię w finale. Fabuła ciekawa i malownicza. Parę momentów zabawnych. Tylko nie wiem jak czarownicza może nie wierzyć Boga? Wiedzmy muszą wierzyć w Boga Abrahama, gdyż okultyzm jest w opozycje do religii Abrahamowych. Pozdrawiam 5
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję za bardzo miłe słowa i za ocenę.

    Co do wiary Wiedźmy. Ona nie wierzy. Ona WIE.

    To się jeszcze gdzieś powtórzy.

    Super, że to wychwyciłeś, bo to ma znaczenie. Ale nie będę spojlerował.
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Domenico Perché Narobiłeś mi apetytu... ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania