Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 5/32) - 4. października - Adoptowany

W niedzielny poranek znowu zbudziłem się wcześnie! Jeszcze trochę i wejdzie mi to w krew! Okropieństwo! Postanowiłem nie wygłupiać się z gimnastyką i zwyczajnie zszedłem po drabinie.

– Idziesz ze mną do kóz?

– Masz kozy? – zdziwiłem się. – Gdzie?

– Na pastwisku, za sadem. Przecież tu w sadzie to by wszystkie owoce wyżarły!

Poszliśmy na koniec sadu. Kolejna furtka, zaraz za tą z Trzema Siostrami, miała rysunek ośnieżonej góry. Była zamknięta. Sprawdziłem. A kolejna, z namalowaną kozą, już nie. Przeszliśmy przez nią. Przed nami była malutka szopa, wokół której brykało kilka kóz. A w prawo i lewo ciągnęło się hen, hen – pastwisko.

Dziwne to było, zwłaszcza że furtka pięć metrów dalej prowadziła do olbrzymiego ogrodu z dyniami. Ale babcia udawała, że wszystko jest w porządku. To i ja postanowiłem tak udawać. Jeszcze rozpracuję, jak to działa! Szkoda, że w szkole jeszcze nie mieliśmy fizyki i pamiętałem tylko fragmenty z kilku wykładów jakiegoś profesora na YouTube. Coś tam mówił o splątaniu kwarkowym, niemożliwości pomiarów i teleportacji. To pewnie było coś w ten deseń. Wypożyczę gruby podręcznik do fizyki, może taki dla klasy ósmej i będę wiedział, co się dzieje.

Teraz ważniejsze były kozy. Jedna już mnie szturchała rogami.

– Chce, abyś ją wydoił.

– Ja? Jak?

Babcia pokazała mi i po chwili siedziałem na ziemi ciągnąc kozę za cycki. No tak, to coś u kozy na brzuchu z mlekiem, to jej cycki! Wiedzieliście? I z tego leci mleko! Wiem, brzmi to obrzydliwie, ale jest smaczne. To znaczy mleko. Pół garnka wypiłem od razu.

– Lepsze niż z Biedronki – oceniłem.

– Przecież biedronek nie można doić – odparła babcia.

Zerknąłem na nią zdziwiony, ale zauważyłem, że się śmieje.

Tego ranka o świcie jeszcze nauczyłem się robić masło i ser. Od robienia masła bardzo bolą ręce, ale potem zostaje ci garnuszek wspaniałej maślanki, którą można od razu wypić. Masło babcia kazała zasolić, a ser przyprawić kminkiem i powiesić w kominie.

Nie miałem pojęcia, ile rzeczy babcia robiła codziennie o świcie, gdy jeszcze spałem! Postanowiłem sobie pomagać jej przy robieniu masła. Miałem nadzieję, że może wyrobię trochę mięśnie od tego ubijania. No i można było wypić całą maślankę!

Zamiast zjeść śniadanie w domu, babcia spakowała koszyk i poszliśmy nad jezioro. Czyli nad stawek, ten pośrodku miasteczka. Na trawie rozłożyliśmy obrus i zaczął się piknik. Parę rodzin widać było po drugiej stronie stawu, ale wokół nas było pusto.

– Latem jest tu pełno, ciężko obrus rozłożyć – mruknęła babcia. – No, ale październik, ludziom zimno się robo, to rezygnują z pikników.

W sumie za ciepło nie było, to fakt. Zjedliśmy faszerowane jajka. Nie wiem, kiedy babcia zdążyła je zrobić, przecież cały czas z nią byłem! Wypiliśmy po butelce soku z czarnego bzu.

– Czasem mi ten sok nie wychodzi – przyznała babcia.

– Ależ jest bardzo dobry – szybko ją zapewniłem.

Nie kłamałem. Naprawdę był dobry! Gdy wrócę do mamy do Torunia, muszę wypatrzyć taki w sklepie.

– Myślę bardziej o tym, że często zaczyna mi fermentować i zamienia się w wino. Mam w piwniczce kilka beczek wina z czarnego bzu, nie mówiąc o tym z rabarbaru czy czarnej porzeczki.

– Wszystko nieudany sok? – zdziwiłem się.

– Ano tak – pokiwała głową babcia. – Jestem kiepską gospodynią, ciągle mi coś nie wychodzi.

– Babciu, jesteś wspaniała! – zapewniłem ją. – Mama w połowie nie umie tak gotować, jak ty!

– A kiedy miała się nauczyć? – westchnęła. – Opuściliśmy Czarci Jar, gdy miała jedenaście lat. Ja zamieszkałam tu, a ona w Warszawie.

– Chyba w Toruniu – sprostowałem.

– W Warszawie – podkreśliła babcia. – To tam została aktorką. Dopiero później przeprowadziła się do Torunia, już z tobą.

– Wtedy, gdy się urodziłem? – domyśliłem się.

– Nie, wtedy, gdy zabrała cię z domu dziecka.

Butelka z sokiem wypadła mi z rąk i potoczyła się do jeziora. Łzy stanęły mi w oczach.

– Czyli jestem adoptowany?

– Nie, to nie tak – próbowała mi wyjaśnić babcia, ale nie chciałem jej słuchać.

Uciekłem wzdłuż brzegu jeziora. Znalazłem jakiś kamień pomiędzy trzcinami i się na nim skryłem.

Byłem adoptowany. Zabrany z domu dziecka. Nigdy mama nic mi o tym nie mówiła. Zresztą… czy to moja mama? Aktorka z Warszawy. A babcia? Wcale nie jest moją babcią! Nie mam babci wiedźmy, a ja nie jestem wiedźmakiem, wnukiem wiedźmy! Jestem zwykłym chłopcem, z zespołem Aspergera, którego wyrzucali z kolejnych szkół. A moja mama – czy opiekunka – właśnie umierała w szpitalu i nawet nie mogłem się jej o nic zapytać.

Zalałem się łzami.

Słyszałem, jak babcia–niebabcia chodzi wzdłuż brzegu i mnie nawołuje, ale nie chciałem z nią rozmawiać. Podejrzanie długo stała tuż przy trzcinach, gdzie siedziałem ukryty na kamieniu, ale wreszcie sobie poszła.

Płakałem dalej. Życie straciło dla mnie sens. Było mi wszystko jedno. To miasteczko też mi zbrzydło. O proszę! Zerknąłem w trzciny. Kołysała się tuż koło mnie jakaś butelka.

– Nawet tu są brudasy i nie zabiorą po sobie śmieci! – westchnąłem, chyba na głos. – A ta biedna ropuszka przez tą butelkę nie może pływać.

– To nie twoja czasem butelka, brudasie? – usłyszałem czyjś głos.

Rozejrzałem się. Nikogo.

– Hej, do ciebie mówię, zapłakany brudasie!

Tego już za wiele! Wstałem i się rozejrzałem, nie bacząc na to, że babcia–niebabcia może mnie zauważyć. Na szczęście nie było jej w pobliżu. Tak naprawdę nikogo nie było. Kto do mnie mówił?

– Tutaj jestem, brudasie wiedźmaku! – doleciał głos z dołu.

Kucnąłem ponownie. Nikogo tu nie było, tylko pływała samotna ropucha.

– No nie, ktoś musiał zamontować tu gdzieś głośniczek. Przecież nie uwierzę, że ropucha do mnie gada.

– No a kto, wiedźmaku – kretynie! I brudasie zapłakany! Butelkę wrzuciłeś nam do jeziora! Zabieraj ją sobie!

– To moja? – zdziwiłem się.

Wyłowiłem butelkę i wtedy ją rozpoznałem.

– Faktycznie, to z niej piłem sok, gdy… gdy… – nie mogło mi to przejść przez gardło.

– Gdy co, wiedźmaku jąkało?

– Gdy dowiedziałem się, że nie jestem wiedźmakiem, to ropucho! To wszystko kłamstwa! Adoptowali mnie! Zgubiłem tę butelkę, to fakt, moja wina. Ale pewnie też byś tak zareagował, gdy nagle dowiadujesz się o tym, że cię a–do–pto–wa–li!

– Pewnie nie – odparła ropucha, wdrapując się na kamień. – Nie wiem nawet, co to znaczy. Stefan jestem! – wyciągnęła do mnie łapkę.

– Jerzy Jeży – przedstawiłem się, podając jej delikatnie palec wskazujący. – To znaczy chyba Jerzy. I na pewno nie Jeży.

– Czekaj, bo mnie się w głowie miesza. Co to znaczy a–do–pto–wa–ny? Czy to coś wspólnego z gotowaniem w garnku? No wiesz, wkładasz ropuchę do zimnej wody i powoli podgrzewasz, aż się ugotuje?

– Nie, o fuj! – skrzywiłem się. – Adoptowany to znaczy, że urodziłeś się gdzie indziej, a potem cię rodzice biorą i wychowują udając, że jesteś ich, a tak naprawdę masz innych rodziców! Czyli moja mama nie jest moją mamą a babcia jest niebabcią. I nie jestem wnukiem wiedźmy, nie jestem wiedźmakiem! Tylko zwykłym chłopcem… – rozpłakałem się znowu.

– Ej, coś ci się musiało pomylić! Jesteś wiedźmakiem, przecież to czuć!

– Nie jestem! Może pachnę wiedźmą, bo mieszkam razem, ale nie jestem wiedźmakiem! Adoptowali mnie! Wzięli sobie chłopca z domu dziecka! Zwykłego chłopca!

– Nie jesteś zwykłym chłopcem, bo nie trafiłbyś do Potworkowa – rzekła ropucha poważnie. – Zresztą możemy to łatwo sprawdzić. Jestem ropuchą, nie?

– No… – przyjrzałem się uważnie. – Jesteś.

– I to z bardzo trującego gatunku, uwielbianego przez wiedźmy i czarownice. Wiesz dlaczego?

– W bajkach zawsze wiedźma ma ropuchę, ale nie wiem po co…

– Mam jad. W skórze. Zwykłych ludzi zabije. Od razu. Na śmierć. A wiedźmy, czy wiedźmaki, jak ty, po niej latają.

– Serio?

– Serio! Chcesz spróbować? Musisz tylko… – opisał mi dokładnie, co mam zrobić.

Trochę się wahałem, ale przypomniałem sobie słowa babci–niebabci, że zostałem wzięty z domu dziecka.

– Nikt i tak nie będzie po mnie płakał – westchnąłem. – Dawaj, Stefan!

Zgodnie z instrukcją nasmarowałem się Stefanem, a raczej jadem wypływającym z jego skóry, tu i ówdzie, a na koniec polizałem go. Tak, jak mnie uczył. Poczułem, jak drętwieje mi język, słabną wszystkie mięśnie i opadłem w ciemność.

Ostatnia myśl przesunęła się powoli przez gasnącą świadomość. Jestem adoptowany. Nie jestem wiedźmakiem. Umarłem.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Tjeri dwa lata temu
    Przyjemnie się czyta. Fabuła się rozwija, tekst schludny, poprawne dialogi. Może chłopczyk trochę nienaturalnie wychodzi, ale w końcu to wiedźmak z zespołem Aspergera, więc nie do końca mam z czym porównać :D. Na razie jest zacnie.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję.

    Co jest szczególnie nienaturalnie wyglądające u Jerzego?

    Wiem, że jak na Aspergera zbyt dobrze odczytuje emocje...

    Choć może diagnoza była zła ;-)
  • Tjeri dwa lata temu
    Domenico Perché
    Nienaruralne — odnosząc do znanej mi normy.
    U Ciebie chłopczyk jest na pewno poza nią (wiedźmak z Asoererem), więc jedynie zauważam, nie czyniąc zarzutu.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Tjeri Nie uważałem tego za zarzut, zastanawiałem się, czy dobrze wykreowałem postać. Miał to być chłopiec niewątpliwie z problemami w zwykłym życiu.
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Fajny klimat. Jest magicznie, a wydaje się, że Potworkowo istnieje naprawdę. Tak pięknie namalowane sceny.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję. Zapraszam na kolejne dzienne odcinki.
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Początek Ok - dobrze napisany i zmysłowy. Potem niestety gorzej. Niezbyt udało ci się oddać nastrój traumy wynikającej z informacji o adopcji. Pozdrawiam 4

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania