Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 25/32) - 24. października - Ucieczka?

Rankiem zaskoczył nas pan Alexandru, zjawiając się w niespotykanym stroju. Wysokie buty na grubej podeszwie, z których wystawały grube wełniane podkolanówki, szorty w kolorze khaki, taka sama koszula, przewiązana kolorową chustą, na głowie kapelusz – tak się prezentował, siedząc w kuchni i popijając kawę.

- Jest pan skautem? – zapytałem zaciekawiony. – W jednej z katolickich szkół, do której chodziłem w Toruniu, była drużyna skautek. Ale to tylko dla dziewczyn. Mieli założyć w kolejnym roku dla chłopaków, ale wtedy już byłem w innej szkole, bo z tamtej mnie wyrzucili.

- W sumie dobry pomysł – uśmiechnął się – jeśli Potworkowo przetrwa, może założę dla was? Poznałem kiedyś brytyjskiego szpiega, który później wymyślił skauting. Oj, dawne czasy…

- Jak to: jeśli Potworkowo przetrwa? – przerwałem mu. – Coś nam grozi?

- Łowca – rzekł poważnie. – Już znalazł sposób, aby wysłać nam paczki z pająkami. Kto wie, czy potrafi dostać się tu osobiście?

- To chyba nie jest takie trudne? Przecież droga z Torunia nie była jakaś szczególnie trudna?

- To na ogół nie jest takie łatwe – zaznaczył hrabia. – Ja to co innego, jestem wampirem.

- Ale ja tu przyjechałem i…

- Raczej nie zechce skorzystać z tej samej drogi – przerwał mi pan Alexandru. – Nie to jest teraz ważne. Najpierw musimy zadbać o wasze bezpieczeństwo.

- Będziemy się zbroić?

- Nie. Szykować drogę ucieczki. Nikt jeszcze nie pokonał Łowcy, na ile znam historię magii. Zawsze zostawiał za sobą zgliszcza. Zna sposoby Unicestwiania!

- To znaczy zabijania?

- Unicestwiania. Wampira tak łatwo nie zabijesz – tłumaczył pan Alexandru.

- W filmach zazwyczaj służy do tego osikowy kołek – zauważyłem. – Nie działa?

- Od osikowego kołka ciało rozsypuje się w proch, to fakt. Ale wystarczy najmniejsza kropla krwi, aby się odbudować. Dwa razy byłem zakołkowany – przyznał pan Alexandru – i, jak widzisz, chodzę tu przed tobą.

- To jak? – zdziwiłem się.

- Nie myślisz, że to zdradzę – zaśmiał się.

- Przepraszam, nie chciałem. Naprawdę! – zrozumiałem, jak musiało zabrzmieć moje pytanie.

- Nie podejrzewam, abyś chciał mi coś zrobić. Ale czego się nie wie, tego nie można przypadkiem wygadać… albo na torturach – dodał poważniejąc. – Łowca zazwyczaj pali wszystko Smoczym Ogniem.

- Smoczy Ogień na wilkołaki niestraszny – szczeknął Fafik, wchodząc do kuchni. – Co na śniadanie?

- Na śniadanie masz się słuchać we wszystkim Hrabiego Constantina – zagrzmiał Burmistrz, wchodząc do babcinej kuchni.

Musiał się mocno schylić, wchodząc. Gdy siadł, był wysokości stojącej babci.

- Tatko! – Fafik rzucił mu się na ramiona. – Prawda, że wilkołaki są odporne na Smoczy Ogień? Opowiadałeś!

- Opowiadałem – przyznał Burmistrz. – Ale gdyby ci myśliwi nie kupili oszukanych kul od rumuńskich Cyganów…

- Wypraszam sobie – przerwał mu pan Alexandru. – Moi pobratymcy musieli sobie zdawać sprawę z niecnych zamiarów myśliwych i świadomie sprzedali im kule z aluminium zamiast ze srebra! W tamtych czasach aluminium wcale tanie nie było!

- Nie mogę zaprzeczyć. – Burmistrz skłonił się elegancko przez panem Alexandru, unosząc się z ławy. – Więc gdybym wówczas oberwał srebrną kulą, nie doczekałbym się moich milusińskich – pogłaskał po głowie Fafika. – A gdzie jest Reksio? Reksio! Reksio! – zawołał.

- Tatko? Tutaj? – zdziwił się Reksio, z podekscytowania spadając z drabiny.

Już po chwili siedział na kolanach Burmistrza.

Babcia podała półmisek jaj smażonych w skorupkach. Postawiła obok gliniany garnek z marynowaną dynią i drugi z marynowanymi gruszkami. Do tego chleb pokrajany w grube pajdy i świeżutkie masło. Pycha!

Burmistrz w tym czasie opowiadał najnowsze wydarzenia z miasteczka.

Część mieszkańców spakowała się i odjechała porannym pociągiem. Kolejarze zapowiedzieli, że już tu nie wrócą. Bali się Łowcy.

Jedynym pociągiem, jaki miał się pojawić w najbliższych dniach, był tylko Błękitny Ekspres jadąc z Transylwanii do Salem. Wyprzedano już wszystkie bilety, nawet na wagony klasy czwartej!

Burmistrz szykował wieczorne zabawy każdego dnia.

- Zabawy? – nie rozumiałem. – Trzeba się bronić!

- Przed Łowcą? Jak? – roześmiał się potężny Wilkołak. – Można próbować się ukryć. Albo zginąć. Większość mieszkańców Potworkowa zginie, a miasteczko przestanie istnieć – westchnął – po dwunastu tysiącach lat. Jedyne co mogę zrobić, to zapewnić obywatelom wspaniałe ostatnie dni. Ogłaszam karnawał! Co noc muzyka, tańce, jadło i napoje do białego rana!

- A ucieczka? – zapytał Kostia.

- Niegodna wilkołaka! – szczeknął Fafik. – Będziemy walczyć do ostatniego pazura!

- Uciekniecie – zimnym tonem zakomunikował Burmistrz – jeśli tylko zdołacie. Pan Alexandru ma jakiś plan. Nie wiem jaki, nie chcę wiedzieć. Macie robić wszystko, co wam powie!

- Będziemy walczyć! – szczeknął Fafik. – Koty uciekają!

- Nie po to porzuciłem resztę Rodziny, Stado i pozycję Alfy na całą Europę Wschodnią, przeprowadzając się do Potworkowa i zajmując tu liche stanowisko burmistrza! – warknął jego ojciec, przyjmując postać bestii.

Zgięty w pół sięgał plecami sufitu babcinej kuchni, miażdżąc wiszące suszone wianki ziół i warzyw.

- WRRRRRRRRR! – z gardła wydobył mu się głuchy warkot.

Na dźwięk tego głosu poczułem się słabo. Spodnie od piżamy zrobiły się podejrzanie mokre. Spojrzałem na Fafika i Reksia. Obaj zsikali się w spodnie od piżamy. Padli na podłogę i trzęśli się ze strachu.

Kostia rozsypał się na kupkę kości.

Pan Alexandru zbladł. Teraz wyglądał jak prawdziwy wampir, taki z filmów. Wydawało mi się, że urosły mu kły, a paznokcie zamieniły się w szpony. Zasłonił sobą babcię, która szukała czegoś pośpiesznie po kieszeniach.

Znalazła jakiś woreczek, wysypała zawartość na dłoń. Sypnęła pyłem na wilkołaka.

Po chwili oklapł, przyjmując znowu ludzką postać. Zasłonił się wstydliwie resztkami podartego ubrania.

- Wybaczcie, uniosłem się nieco – powiedział normalnym tonem. – Fafik, Reksio, we wszystkim słuchacie pana Alexandru!

- Tak, tatku – jak echo wyszeptali obydwaj.

- To ja już pójdę dopilnować spraw w Potworkowie – sapnął.

Już w postaci wilka wyskoczył z kuchni przez okno i pomknął przez babciny sad, aż straciliśmy go z oczu.

Fafik z Reksiem poszli pod prysznic się umyć. Ja również. Okazało się, że również zsikałem się w spodnie piżamy. Założyłem strój wiedźmaka, wilkołaczki musieli założyć szkolny mundurek.

- Nie możemy pójść na smyczy? – prosił Fafik.

- Na wędrówkę pójdziemy – obiecał pan Alexandru. – Na razie potrzebna jest wasza pomoc w ludzkiej postaci.

- Bez ogona i uszu? – jęknął Reksio – Jak typowi ludzie? To strasznie trudne!

- Z ogonem i uszami – zgodziła się babcia. – Potrzebujemy waszych rąk i nóg, a nie czterech łap. Ogon nie będzie przeszkadzał.

Pierwszym naszym zadaniem było złożyć Kostię. Rozsypał się zupełnie. To wcale nie takie łatwe! Wiadomo, czaszka na górze. Ale reszta kości? Męczyliśmy się z tym aż do obiadu!

Babcia w tym czasie wraz z panem Alexandru kursowali między kuchnią, spiżarnią, jej tajnym schowkiem i sadem. Parę razy hrabia wszedł w cień, wyłaniając się z niego z zakurzoną książką czy nie mniej zakurzonym pudełkiem.

Na szczęście babcia nie zapomniała o obiedzie.

Podała pyszną zupę dyniową i gulasz z fasoli.

Kostia nie był w stanie chwycić łyżki. Dopiero teraz się zorientowaliśmy, że pomyliliśmy kciuk prawy z lewym! Po chwili siłowania wyłamaliśmy źle osadzone kości i zamontowaliśmy je poprawnie.

Kostia na wszelki wypadek przeszedł się dokoła domu, wykonał przysiad, pompkę i brzuszka.

- Teraz chyba w porządku – wymamrotał. – Dzięki, chłopaki!

Po obiedzie babcia pognała nas do innej pracy.

Najpierw znoszenie chrustu. Osobno spod świerków, osobno spod sosen. Jeszcze na inną kupkę ten z zeschłych jałowców. Wszystko trzeba było zanosić pod chatkę, którą babcia miała ukrytą za jedną z furtek prowadzących pozornie z sadu w las.

Na furtce widniał obrazek kociołka wiszącego nad ogniem. Za furtką…

Otoczona podwójnym kręgiem ogromnych omszałych głazów stała drewniana chatka. W mniejszym kręgu stało dwanaście głazów, wysokich po szczyt dachu chaty. W większym było ich pewnie ponad pięćdziesiąt. Nie chciało mi się dokładnie liczyć. Te były sporo mniejsze, ot, takie mojego wzrostu. Sięgający ziemi dach chaty porośnięty był trawą. Na dachu pasła się czarna koza.

- Tej nigdy nie doiłem – zauważyłem.

Fafik przewrócił się ze śmiechu, rozsypując niesione drewno.

- Kozła chciałeś doić?

Dopiero teraz spostrzegłem swoją pomyłkę. Zrobiłem się czerwony jak burak.

- Spokojnie, Demon nic wam nie zrobi – uspokoiła nas babcia, stając za naszymi plecami. – Trzymam go osobno, aby mleko kózek nie śmierdziało capem.

Później z wielorakich ogródków babcinych znosiliśmy zioła. Furtki, które babcia przed nami otwierała, starannie później zamykając, prowadziły nas w różne krajobrazy – a to gór, a to bagien, a to dżungli. Raz nawet na moment wbiegliśmy na najprawdziwszy lodowiec! Stamtąd zebraliśmy tylko jakieś czerwonawe kropki, gromadzące się w zagłębieniach lodu.

Po tej wyprawie babcia dała nam grzane wino.

- Te grzybki pojawiają się tylko w temperaturze poniżej sześćdziesięciu stopni mrozu, musieliśmy solidnie zmarznąć, ale innej rady nie ma.

Ze wszystkimi zebranymi ziołami weszliśmy wreszcie do chaty.

Pod trzema ścianami leżały niby stoly na kamiennych nóżkach wielkie głazy, podobne do tych na zewnątrz. W środku z głazów była zbudowana jakby kamienna brama.

W jej środku babcia rozpaliła ognisko. Postawiła obok siebie wielki żelazny i nieco mniejszy miedziany kocioł. Obok jeszcze srebrny. Ten tłoczony był w śliczne sceny, przedstawiające jakąś młodą kobietę z wieloma zwierzętami. Na końcu babcia ustawiła niewielki trójnóg, a na nim maciupki złoty kociołek.

- Jesteś kochany – ucałowała nagle pana Alexandru – w tym wykutym z Dukata Zygmunta, dam radę sporządzić eliksir dla nas wszystkich. W moim zwykłym dukatowym starczyłoby na jedną osobę.

- Dziękuj swojemu wnukowi, to on to robił!

Poznałem złoty kociołek, które kułem tydzień temu! Albo nie kułem, jak upierali się Fafik, Reksio i Kostia, ciągle twierdząc, że lekcji nie było.

Pod kierunkiem babci siekaliśmy i ucieraliśmy rozmaite zioła i dziwne składniki, które wyciągała z przyniesionych z chaty słojów lub zakurzonych pudełek od pana Alexandru.

We właściwych momentach wrzucała je do kotłów, osobno żelaznego, osobno miedzianego. Kostia stał i mieszał, jedną ręką w jednym kotle, drugą w drugim. To osiem obrotów w prawo, to siedem na krzyż, to sto jedenaście z góry na dół… Nie szło tego spamiętać. Co jakiś czas gotowe wywary zlewaliśmy do butli i zaczynaliśmy od nowa. Babcia czytała na raz w kilku książkach. Wreszcie je zatrzasnęła.

- Gotowe? – jęknąłem.

- Część pierwsza – oznajmiła babcia.

Rozwinęła rulon. Zerknąłem. Papirus zapisany był hieroglifami. Obok położyła kilka ceglanych płytek. Z jednej strony miały w sobie sporo kanciastych dziurek, a z drugiej obrazki jakiś ludzi.

- Takimi płytkami tatko wyłożył sobie łazienkę – szczeknął Reksio.

- Co? – babcia na chwilę oderwała się od studiowania hieroglifów. – Mówisz o takich płytach, pokrytych pismem klinowym?

- Nie wiem, czy to pismo, czy nie – zaszczekał Fafik – ale takie kanciaste dziurki na cement, i takie obrazki z drugiej strony! Tylko niektóre postacie są kolorowe i błyszczące!

- Biblioteka Hadassy? – babcia spojrzała na pana Alexandru.

- Mityczna. Raczej oryginał Księgi Belteszassara lub jakaś wczesna kopia – odparł hrabia. Poproszę burmistrza o te kafelki. Jeśli przeżyjemy...

Z wielką ostrożnością warzyliśmy teraz w kotle srebrnym i złotym. Wreszcie finisz! Siedem malutkich flaszeczek napełniliśmy najpierw czerwonym płynem ze srebrnego kotła, na wierzch wlewając po parę kropli gęstej, chabrowej mazi ze złotego kociołka.

- Jesteśmy gotowi – oznajmiła babcia.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Tjeri dwa lata temu
    Atmosfera się zagęszcza... Ciekawe co dalej!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania