Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 10/32) - 9. października - Nocny Targ

Piątek w szkole zaczął się od oddania testów. Każdy z Gangu Kujonów dostał A. Gdy Kostia zobaczył swoje E, aż zaczął piszczeć z radości! Prace Fafika i Reksia z powodu wykrycia ściągania zostały unieważnione.

Następnie dyrektor wystawił oceny za wczorajsze szukanie drogi w labiryncie. Byłem bardzo dumny ze swojego A. Radość mi minęła, gdy któryś z pozostałych chłopaków dostał G. Za bardzo go nie znałem. Wstał zaraz i już zapłakany podszedł do biurka. Wyszedł z dyrektorem do kantorka, który znajdował się za tablicą. Usłyszeliśmy tylko kilka coraz głośniejszych wrzasków! Rycząc na głos wrócił do ławki. Z trudem siadł z powrotem.

Ciarki mnie przechodziły, gdy tak szli kolejni chłopacy.

Przeszło mi dopiero, gdy został wywołany Kleofas. Szedł pewnie do biurka.

– Nie wie, jak to boli – szepnął mi Kostia. – Nigdy wcześniej nie podpadł.

Wrzask tego kujona poprawił mi humor. Krzyczał najgłośniej ze wszystkich! Może przestanie się nabijać z Kostii i Stefana!

Na ten dzień dyrektor zaplanował prace ręczne.

Przeszliśmy do warsztatów w drugim budynku.

– Mieliśmy wykonywać świece, jak uczyliście się na zamku. – Dyrektor zaczął wyjaśniać dzisiejsze zadania. – Jednakże tyle ich zrobiliście na miejscu, że wystarczy nam na dzisiaj. Do świec wrócimy przed Gwiazdką.

– A co będziemy robić teraz? – zawołał Fafik.

– Lampiony z dyni. Na placyku za warsztatami znajdziecie dynie. Trzeba odkroić nożem wieczko, a później wydłubać zawartość. Pestki oddzielamy i sypiemy na rozłożone gazety, aby wyschły. W dyni wycinamy przerażającą mordę. Wkładamy świeczkę i nakrywamy.

– Każdy sam pracuje? – dopytywał się Kleofas, ocierając łzy.

– Nie, podzielicie się na cztery grupy. Musicie nauczyć się pracy grupowej.

– Psze pana, ile trzeba zrobić?

– Pracujemy aż do przerwy obiadowej. Każdy robi tyle, ile zdąży. Po południu będziecie mieli wolne, za to wieczorem pójdziemy z dyniami na Nocny Targ. Ocenimy, ile kto zarobi na swoich dyniowych lampionach. A w poniedziałek ocenimy wasze zdolności zarobkowania. Grupa z najgorszym wynikiem dostanie G.

Chłopcy szybko utworzyli trzy grupy. Jedną był oczywiście Gang Kujonów. Ruszyli po dynie. Kujoni rozsiedli się w sali warsztatów, pozostałe dwie grupy poszły do szkoły. Jedni pracowali w klasie, a drudzy na korytarzu.

Na podwórku przed warsztatami zostałem ze Stefanem i Kostią. No i z Fafikiem i Reksiem, którzy już się ganiali wokół drzewa.

– Hej, chłopaki! – zawołał Kostia. – Chodźcie tu! Musimy zacząć pracować!

– A po co? – Fafik nawet nie przerwał pościgu za Reksiem. – I tak będziemy najgorsi! Jak w każdych pracach ręcznych dostaniemy G i lanie! To po co w ogóle przerywać sobie zabawę?

– No, ja też nie jestem dobry w takie rzeczy – wyznał Stefan.

– Ani ja – dodał Kostia i spojrzał na mnie z nadzieją. – To lampiony na Halloween, wiedźmak powinien być w tym mistrzem!

– Z prac ręcznych miałem na razie same jedynki. Nawet za głupie szlaczki w zeszycie! – wyznałem. – Poprawiałem oceny rzeczami zrobionymi w domu przez mamę.

– Co to jest za ocena jedynka? – zdziwił się Kostia.

– To jak tutaj G – wytłumaczyłem mu.

– Dziwne, oceny dawać liczbami. I to od tyłu. Jedynka powinna być dla najlepszych, za pierwsze miejsce!

– My mamy pierwsze miejsce – wrzasnął mi nad uchem Fafik. – W co się ścigamy?

– W to, kto więcej dyń przeniesie do… – Kostia rozejrzał się wokół – do piwnicy! Tam będziemy pracować!

– Phi! – parsknął śmiechem Fafik – Patrzcie na mistrza!

Złapał największą dynię. Ledwo objął ją rękami i nogami. Odpychając się ogonem potoczył w kierunku schodów. Po chwili był znowu na górze.

– I jak? Mówcie mi Mistrzu!

Zeszliśmy na dół. Stefan odciął wieczko dyni, po czym razem z Kostią wygrzebywali ze środka włókna z nasionkami. Zdjęli koszule, aby ich nie ubrudzić. Dynia była taka wielka, że zanurzali się prawie po pas, aby wydłubać ją całą.

– Jak tu teraz pooddzielać nasionka? – zmartwił się Stefan. – Tyle roboty!

– Co to jest? – Reksio właśnie wtoczył się do piwnicy z kolejną dynią. – To są flaki dyni? Ale fajne! Łap!

Złapał garść i cisnął w Fafika. Na drodze im jednak stanął Kostia. Pestki przeleciały przez niego, a flaki się zatrzymały i opadły.

– Jesteś genialny! – wrzasnął Fafik. – Kostia, będziesz naszym sitkiem!

W ten sposób, wygłupiając się i błaznując, dostarczali kolejne olbrzymie dynie do piwnicy i wybierali z nich nasionka.

Na mnie spoczęło najgorsze zadanie. Wyciąć mordy.

Naprawdę, starałem się. Ale oczy wychodziły mi koślawe, każde inne. Zamiast się uśmiechać dynie wyglądały, jakby zjadły coś śmierdzącego. A zęby… marzenie dentysty. Za jednego takiego pacjenta wybudowałby solidną willę.

– No, Jerzy – ocenił Reksio krytycznie – żeś zawalił sprawę. Takiej szkarady nikt nie kupi! Nie dostaniemy nawet pół szeląga!

Rozpłakałem się. Miał rację. Przeze mnie wszyscy będą cierpieć.

– Nie becz – Fafik liznął mnie po twarzy. – Liczy się dobra zabawa! I tak nie mieliśmy szans z Domowikami!

– Z kim? – nie zrozumiałem.

– Domowikami i Ubożętami – wyjaśnił Kostia. – Większość z nich woli kształcić się w Warsztatach Manufakturowych i Fabrycznych, ale kilku uczy się u nas. To synowie Domowików zamieszkujących domostwa inteligencji, profesorów, nauczycieli… Potem zdają na Upiorny Uniwersytet!

– Zobaczysz ich prace, to zrozumiesz, że od początku byliśmy bez szans – wzruszył ramionami Reksio. – Dlatego się bawimy!

Niezbyt to poprawiło mi humor. Nie dość, że tworzyłem same obrzydliwe mordy, to jeszcze jak sobie uświadomiłem, w poniedziałek zarobię ocenę G i nie będę w stanie usiąść na pupie.

Łzy płynęły mi jeszcze z innego powodu. Lampiony na Halloween przypomniały mi o Mamie. Lubiła stroić dom z każdej okazji. Na Halloween też. Przecież w dniu wypadku byliśmy kupować ozdoby.

A teraz ona umiera w szpitalu, a ja tu… prawie o niej zapomniałem.

Rozpłakałem się na dobre.

– No, nie płacz – Fafik z Reksiem zaczęli lizać mnie po twarzy. – Lanie aż tak nie boli! Tylko trzeba głośno krzyczeć, to dyrektor skraca karę!

– To nie o lanie chodzi – wyjaśniłem przez łzy. – Moja mama umiera w szpitalu, a ja… przez ostatnie dni zupełnie o niej zapomniałem! Ona tak lubiła stroić dom na Halloween! A ja nawet jednej dyni nie umiem wyciąć ładnie.

Nic więcej nie mówili, tylko mocniej zaczęli lizać mnie po twarzy, aż przestałem płakać.

Dobrze mieć takich przyjaciół!

Wróciłem do rzeźbienia dyń. Wychodziły okropne! Mama by nigdy takiej nie kupiła!

Wreszcie zadzwonił dzwonek. Przerwa na obiad. Poczłapałem do domu.

Babcia podała pieczoną dynię posypaną prażonymi pestkami. Zrobiło mi się niedobrze!

– Jerzy, przecież smakowało ci to! Polałam miodem!

– Babciu, cały dzień rzeźbiliśmy lampiony z dyni! Na Halloween! Niedobrze mi od dyni!

– Biedaczek – babcia przytuliła mnie. – To może zjesz makaron z serem?

Nie uwierzycie! Szybko zagniotła makaron, ugotowała, wyjęła z komina jeden wędzony serek, pokruszyła i polała śmietaną. Jakie to było dobre! Poprawiła mi trochę humor.

Gdy byłem w szkole, musiała obrywać fasolę, bo kosze pełne strąków stały na werandzie. Siadłem i zacząłem łuskać.

– Fajne jest takie życie, babciu – westchnąłem. – Tak mi tu dobrze, że prawie o mamie zapomniałem, wiesz? Aż mi wstyd! A może… może…

– Tak, kochanie?

– Może mama by tu znalazła jakiś dom? I kupiła? I tak jako aktorka ciągle gdzieś wyjeżdża kręcić filmy, nie musi mieć pracy tu na miejscu! Wtedy zamiast brać dla mnie opiekunkę bym mieszkał u ciebie! Co ty na to?

– Obawiam się, że twoja mama, a moja córka, może nigdy nie przyjechać do Potworkowa – rzekła smutno babcia. – Albo zrobi to za wiele, wiele lat.

– Czemu?

– Kiedyś indziej o tym porozmawiamy – ucięła temat babcia.

Łuskałem fasolę, rozmyślając, dlaczego mama nie może kupić domu w Potworkowie. Ale nic nie wymyśliłem.

Nadszedł wieczór.

Poczłapałem do szkoły. Większość uczniów już była.

Gang Kujonów na swój wózek załadował wykonane przez siebie lampiony. Wyglądały jak z fabryki! Wszystkie równiutkie, idealne!

Domowiki i Ubożęta pokazały klasę. Teraz zrozumiałem, o czym mówił Fafik, że byliśmy bez szans. To nie były zwykłe lampiony! To były dzieła sztuki wyrzeźbione w dyniach! Ozdobne gwiazdki, esy–floresy i półksiężyce zdobiły każdą dyniową głowę.

Wstyd było wyciągnąć nasze z piwnicy. Chłopaki, gdy zobaczyli pierwszą wykonaną przeze mnie mordę, pokładli się ze śmiechu. Szybko dynię okryliśmy gazetami.

Pociągnęliśmy wózki. Nasz wózek jechał na końcu. Dojechaliśmy nad jezioro w centrum miasteczka. Już porozwieszano kolorowe lampki.

Gang Kujonów nawet nie wyciągał swoich dyń z wózka. Podszedł gruby mężczyzna i kupił wszystkie, płacąc po dziesięć groszy od sztuki. Kleofas z dumą pokazywał stosik srebrnych monet.

– Jak się ma tatusia bankiera, który kupi wszystko, to co się dziwić – westchnął Kostia.

Artystycznie rzeźbione dynie znalazły swoich nabywców. Płacili po srebrnym guldenie od sztuki. Tych dyń było mniej, ale ostatecznie stosik pieniędzy u Domowików był chyba nawet ciut większy niż kujonów.

– To wszystko? – zawołała jakaś zawiedziona mieszczka. – Zawsze mieliście więcej lampionów! A co tam ukrywacie pod gazetami?

– A to… takie tam – machnąłem ręką. – Nie w pani guście.

– Pokaż, sama ocenię – odepchnęła mnie i zerwała gazetę.

Szkaradna morda pokazała swoje oblicze. Kobieta się zachłysnęła i zwymiotowała mi na buty.

– Wiedziałem, że tak będzie – mruknąłem. – Teraz jeszcze będę musiał buty czyścić…

– Dwa guldeny daję! – zawołała mieszczka, gdy już doszła do siebie.

– Talara! – krzyknął ktoś z tłumu. – Wreszcie straszliwe są te mordy na Halloween!

Zaczęli się przebijać. Ostatecznie dyniowa głowa poszła za pięć złotych dukatów!

– Schowajcie dobrze te pieniądze, chłopcy – wyszeptał pan Alexandru, który wziął się nie wiedzieć skąd. – To wasze pierwsze zarobione złote dukaty, prawda?

– Tak – pokiwał Kostia, wciąż nie dowierzając, co się stało.

– Ale musimy dać na kupkę – wskazał Stefan.

– Pierwszy zarobiony złoty dukat ma szczególną moc – wyjaśnił pan Alexandru. – Schowajcie i nikomu go nie wydajcie, a złota nigdy wam nie zabraknie.

– Ale jak zarobimy za mało, to dostaniemy lanie! – jęknął Stefan.

– Oj, zostało wam jeszcze kilka dyń, nieprawdaż? – pokazał na nasz wózek.

Ściągnęliśmy gazety z pozostałych dyń. Nie tylko ta jedna mieszczka zwymiotowała się z obrzydzenia na ich widok. Ale każda taka reakcja tylko podbijała cenę!

Wkrótce każdy z nas miał przed sobą stosik złotych monet większy, niż wspólny stos miedziaków Gangu Kujonów.

A Fafik z Reksiem wpadli na kolejny pomysł. Jedna babinka narzekała, że nie da rady dostarczyć kupionej dyni przed swój dom. Fafik owinął się wokół dyni i turlany przez Reksia, dostarczył dynię pod wskazany adres.

Momentalnie każdy chciał taki transport!

Kostia zwęszył interes.

– Za dostawę dodatkowy talar! Wdowy i sieroty gratis!

Kolejne dwa tuziny talarów wpadło nam do wspólnej kasy.

Jesteśmy mistrzami!

– We are the champions – zanuciłem po cichutku.

Nie dość cicho, jak się okazało. Za chwilę cały tłum zgromadzony na jarmarku śpiewał razem z nami We are the champion of the World!

Ludzie, nie wiedzieć skąd, poprzynosili instrumenty. Pojawiło się grzane wino. Pary zaczęły tańcować na bruku ulicy. Znikąd znaleźli się sprzedawcy waty cukrowej i pieczonej kukurydzy.

Nie wszyscy się bawili. Ledwie pojawiły się pierwsze instrumenty, rodzicie kujonów zabrali ich do domu. Wrócił ojciec Kleofasa, ten, co kupił od jego grupy wszystkie dynie, i przy wszystkich sprał go pasem, że jeszcze nie jest w łóżku.

Odwróciłem się. Fafik z Reksiem co chwilę podnosili nam kubki z gorącym winem z korzeniami i miodem.

Rozgrzany Kostia zdjął buty i stepował kośćmi po bruku do rytmu „Deszczowej piosenki”.

Przeszedłem się dookoła niego na rękach. Musiałem mieć nieźle w czubie, bo nigdy na wuefie w szkole nie udało mi się stanąć na rękach nawet na chwilę.

Gdy rozstawił się niedaleko nas sprzedawca hotdogów, przyszła babcia.

– Już po północy, pora spać!

Pan Alexandru poprosił ją do tańca.

Fafik z Reksiem rozpoczęli węża. Wkrótce wąż był tak długi, że opletliśmy jezioro dookoła.

Pan Alexandru poprosił ją do tańca.

Fafik z Reksiem rozpoczęli węża. Wkrótce wąż był tak długi, że opletliśmy jezioro dookoła. Wszyscy tańczyli. Niektórzy w parach, jak babcia z panem Alexandru, inni sami, jeszcze inni tworzyli wielkie kółeczka. A po między wiły się dwa węże dowodzone przez Fafika i Reksia, które usiłowały ugryźć się wzajemnie w ogony (w tej roli Kostia i ja).

Kres zabawie położyły dopiero pierwsze promienie wschodzącego słońca.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Tjeri dwa lata temu
    "Pan Alexandru poprosił ją do tańca.
    Fafik z Reksiem rozpoczęli węża. Wkrótce wąż był tak długi, że opletliśmy jezioro dookoła."
    Dwa razy ten fragment jest.
    W pierwszej chwili poczułam się jakby i na mnie Potworkowo zaczęło działać i tekst się obraca niczym ulica wokół stawu...
    Nadal świetnie mi się czyta :).
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    I jest instrukcja jak zrobić lampion z dyni. I taki ładny, i taki... "narzygowny", czyli bardziej "potworny". Ja pewnie nigdy się za taka rzecz nie zabiorę, ale jakby ktoś mnie pytał, to mu wytłumaczę.
    Masz dobrą wyobraźnię, Domenico. Sposób na oddzielenie pestek od miąższu bardzo mnie zaskoczył.
    Jest pogodnie, zwariowanie, i - ciepło. Fajna lektura.
  • Tjeri dwa lata temu
    Trzy Cztery
    "Narzygowny" ?
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dzięki, mój błąd.

    Acz ciekawe skojarzenie z tekstem tańczącym wokół jak ulice (i domy) Potworkowa...

    Hm... Inspirujące...

    Ale jak to perfekcyjnie wykorzystać...
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Trzy Cztery Ja tylko takie "narzygowne" umiem, artystyczne to pod inny adres.

    Tekst miał być - mimo że Hallowe'enowy - ciepły, pogodny i zwariowany. Więc na razie wychodzi.

    A co do metody oddzielania pestek - podziękowania przyjmuje Reksio. W dowolnym kawałku mięsa byle surowego (może być żywe).

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania