Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 2/32) - 1. października - Nowy dom

W ogromie jasności pojawił się ciemny kształt, zbliżając się coraz bardziej. Po chwili zaczął przypominać człowieka. Po paru minutach zacząłem rozpoznawać szczegóły postaci. Nigdy jej wcześniej nie widziałem na żywo, ale pamiętałem zdjęcie wiszące w salonie. Wyglądała zupełnie tak samo, jak na fotografii. Bardzo wysoka kobieta, ubrana w czarną koronową suknię z chustką na głowie. Chyba miała nawet takie same czarne korale, jak na zdjęciu.

- Babcia Wiktoria? – wyszeptałem zdumiony. – Zielarka, znachorka i…

Ostatnie słowo nie chciało mi przejść przez gardło. Nie wierzę w żadne zabobony!

- … i wiedźma – dokończyła babcia Wiktoria.

Tak właśnie zawsze wspominała ją mama: że była zielarką, znachorką i wiedźmą.

- Ale mama mówiła, że nie żyjesz!

- No cóż… - zawahała się – po tym, co się wydarzyło w pewne Walentynki czternaście lat temu, wcale się nie dziwię. Wówczas widziała mnie po raz ostatni.

Odwróciłem głowę. Dopiero teraz zorientowałem się, że stoi na tle silnej szpitalnej lampy i to ona mnie tak oślepia.

Spojrzałem na łóżko. Postać cała była zabandażowana, łącznie z głową i nawet oczami. W prawe i lewe ramię było wbitych kilka grubych igieł, z nich wybiegały kolorowe plastikowe rurki. Kilkanaście kabli znikało pod bandażami w okolicach głowy i klatki piersiowej. Najgorsze wrażenie jednak robiła na mnie szeroka plastikowa rura, przez którą było wtłaczane powietrze.

- Mama! – jęknąłem.

- Mamie nic nie będzie, wyjdzie z tego – rzekła babcia uspokajająco.

- Ale…

- Teraz musimy zadbać o ciebie. Nie możesz tak tutaj zostać.

- Ale… mi nic nie jest! – zawołałem. – Nic mnie nie boli! Zobacz, nawet nie mam żadnej rany!

Spojrzałem na siebie. Byłem wciąż w tych samych szortach gimnastycznych, koszulce i bluzie z kapturem, w której wyszedłem ze szkoły.

- Jak to się stało, że mama jest w szpitalu, a mnie nic nie jest?

- Nie jesteś zwykłym chłopcem – uśmiechnęła się babcia.

- Wiem – spuściłem głowę. – Miałem badania. Mam zespół Aspergera. To taka choroba psychiczna, ale nie do końca. Ze zwykłej szkoły mnie wywalili i miałem iść do specjalnej, ale mama zapisała mnie do takiej prywatnej, polsko-amerykańskiej.

- Z naszej szkółki cię nikt nie wywali.

- Z naszej? Pracujesz w Polish – American Texas Academy? Nigdy cię tam nie widziałem! Czego uczysz? Chemii?

- Z naszej, czyli tej w Potworkowie. Zabieram cię do siebie.

- Ale mama! – spojrzałem na bezwładnie leżące na łóżku ciało i zacząłem płakać.

- Mama nie może się teraz tobą zająć, więc przyjechałam. I zabiorę cię do siebie. Mieszkam w małym miasteczku, ale powinno ci się spodobać.

- Ja… - nie wiedziałem, co powiedzieć. - Myślałem, że umarłaś! Na ścianie w domu wisiało twoje zdjęcie, z czarną wstążką!

- Byłeś na moim grobie?

- Nie… - zastanowiłem się przez chwilę. – Chyba na żadnym grobie nigdy nie byliśmy z mamą. Poza takimi ogólnymi, pomordowanych patriotów i bohaterów wojennych. Ale na żadnym rodzinnym…

Spojrzałem na nią. Uświadomiłem sobie coś. Miałem babcię! Jak inne dzieci!

- Babciu! – przytuliłem się mocno. – Jak mi ciebie brakowało! Inne dzieci miały babcie, a ja nigdy… - łzy same spłynęły mi z oczu, gdy sobie przypomniałem te wszystkie sytuacje, gdy dzieci w szkole chwaliły się, co robiły u dziadków.

- A dziadek żyje? – ośmieliłem się zadać pytanie.

- Cóż, jestem wiedźmą. Obawiam się, że nigdy nie mieszkałam z twoim dziadkiem.

- Jak to?

- Tak samo, jak twoja mama nigdy nie mieszkała z twoim tatą.

- Znałaś mojego tatę? Mama nigdy nie chciała nic o nim powiedzieć!

- Widziałam go tylko raz w życiu, gdy poznał twoją mamę. To był tylko jeden wieczór i zniknął z naszego życia.

- Łobuz! Skur… - zacząłem, ale mi przerwała.

- Nie przeklinaj, bo ci buzię wyszoruję szarym mydłem! Też go nie lubię, ale lepiej jest rzucić jakąś złośliwą klątwę! Jesteś Jeżem! Masz kłuć!

- Nie znam się na klątwach – mruknąłem. – Takie coś zresztą chyba nie działa.

- To zależy, kto je rzuca. Czy mama wspominała, że jestem wiedźmą?

- Nie wierzę w wiedźmy, ani wilkołaki, ani wampiry. To tylko bajki!

- Pan Alexandru Constantin byłby zasmucony, gdyby to usłyszał – odparła ciotka. – Pochodzi z Rumunii, więc nie wspominaj przed nim, że nie wierzysz w wampiry.

- Kto to jest?

- Och, uroczy człowiek. Nasz sąsiad. Był tak miły i podwiózł mnie swoim automobilem. Nie sądzisz chyba, że wiedźma jak ja umie prowadzić automobil?

- Babciu, od wielu lat mówi się samochód, nie automobil – nie mogłem się powstrzymać, aby jej nie poprawić.

Z tego powodu wiele dzieci i dorosłych mnie nie lubiło.

- No cóż, pan Alexandru jeździ automobilem, nie samochodem. Jedziemy?

- Ale mama… - spojrzałem na leżące na łóżku zabandażowane ciało.

- Mamie nic nie będzie – powtórzyła babcia – ale musi wyzdrowieć. Jedźmy.

Oglądając się ciągle za siebie wyszedłem z pokoju. Na korytarzu biegało trochę dzieci, niektóre w normalnych ubraniach, inne w szpitalnych piżamach czy fartuchach. A jeszcze inne były wystrojone w garniturki i białe koszule, jakby szły na własny pogrzeb. Pielęgniarki przechodziły zajęte różnymi sprawami, zupełnie nie zwracając uwagi na bawiące się dzieci.

W którejś z sal za naszymi plecami zaczęła pikać aparatura. Dwóch lekarzy i kilka pielęgniarek rzuciło się, mało nas nie potrącając.

- Zagrasz z nami w ciuciubabkę? – jeden chłopiec podbiegł do mnie.

Nie miał nogi, ale chyba się do tego przyzwyczaił, bo biegał zupełnie normalnie.

- Przykro mi kochanie, ale Jerzy musi już jechać – wtrąciła się babcia, zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć.

Wyszliśmy na zewnątrz i dopiero się zorientowałem, gdzie jesteśmy. Na Skarpie, przed szpitalem dziecięcym. Byliśmy tu w zeszłym roku z Jasełkami, gdy jeszcze chodziłem do szkoły katolickiej, ale nie rozpoznałem miejsca.

- Dlaczego mamę zawieźli do Szpitala Dziecięcego? – zapytałem babcię.

- Jerzy, nie znam się na pracy karetek – odparła babcia. – Spójrz, tam stoi pan Alexandru!

Babcia nie kłamała. Nie przyjechała samochodem, tylko automobilem!

Podbiegłem szybko do maszyny, wokół której kręciło się kilkoro ciekawskich dzieci. Pojazd wyglądał, jakby miał ze sto lat. Albo i więcej. Najdziwniejsze, że był to karawan. Wielki, czarny, wyrzeźbiony w drewnie. Prawie jak w filmie Rodzina Addamsów! Tylko fajniejszy!

- Widzę, że podoba ci się mój automobil, paniczu! – zwrócił się do mnie stojący przy nim mężczyzna. On też wyglądał jak z Rodziny Addamsów. Wysoki, blady, w staroświeckiej czarnej pelerynie i cylindrze na głowie!

- Wygląda pan jak wampir – wypaliłem. – Oj, przepraszam, mama zawsze…

- Nie przepraszaj, paniczu! Pochodzę z szacownego rumuńskiego rodu Constantinów i staram się zachować klasę, co w dzisiejszych czasach jest rzadko spotykane! Spójrz, jak ubrane są te dzieciaki – wskazał na biegający wokół wozu tłumek. Ubrania z boiska sportowego! Poza wyścigami!

Szorty gimnastyczne, koszulka, bluza z kapturem z logo szkoły, tenisówki, kolorowe skarpetki, każda inna.

- Sam wyglądam nie lepiej – przyznałem.

- Skoro już to panicz wie, to teraz tylko podjąć kroki, aby to zmienić. Myślę, że na miejscu czcigodna Wiktoria znajdzie coś do ubrania paniczowi.

- Moglibyśmy podjechać do mojego domu.

- Nie ma na to czasu – przerwała nam babcia, podchodząc. – Do wieczora musimy dojechać do domu.

Do wieczora? Dopiero teraz do mnie dotarło, że jest jasno na dworze! A przecież po szkole byliśmy na zakupach, potem wypadek, ileś czasu w szpitalu… powinna być już noc, albo późny wieczór.

- Babciu, która jest godzina?

- Och, głodny się robisz? Przygotowałam jakieś przekąski na drogę, mam w automobilu, zaraz coś ci podam.

- Ale powinna być noc!

- Noc? W południe? Niemożliwe – pokręciła babcia głową.

- Jest południe?

- Dokładnie dwunasta osiemnaście – pan Alexandru wyciągnął z kieszeni wielki złoty zegarek przyczepiony do grubego złotego łańcuszka.

- Którego dnia?

- A, o to ci chodzi! Jest sobota, pierwszego października. Spędziłeś w szpitalu całą noc, zanim zdążyliśmy przyjechać po ciebie.

Nic z tej nocy nie pamiętałem. Może to i dobrze?

Weszliśmy do automobilu. Babcia zajęła miejsce z przodu, obok kierowcy. Z tyłu, obok szerokiego miejsca na bagaże, czy też powiedzmy szczerze – na trumnę, była mała ławeczka, na której można było jechać tyłem. Nie była zbyt wygodna, ale cóż. Mamy Micra pewnie nadawała się tylko na złom.

Pan Alexandru ruszył, a babcia zaczęła grzebać w wiklinowym koszyku.

- Co ja tu mam – mruczała do siebie. – Mam ziemniaczane kiełbaski, z cebulką i kminkiem. Proszę – podała mi dwie laski solidnej kiełbasy.

Dostałem jeszcze garnuszek z musztardą. Aż łzy pociekły mi z oczu, taka była mocna! A tylko zdjąłem pokrywę z garnuszka.

Nawet nie wiem kiedy, pochłonąłem cztery kiełbaski z musztardą i dwanaście faszerowanych jaj. Babcia robiła je zupełnie inaczej niż mama. Faszerowała całe skorupki! Pierwszy raz takie jadłem. Były wyśmienite!

Wyjrzałem za okno. Mijaliśmy jakieś pola. Uschła kukurydza czekała na zbiór. Ktoś jechał traktorem, ciągnąc za nim jakąś maszynę. Nie wiem, orał czy co, nie znam się na pracach rolnych.

Wjechaliśmy w las. Momentalnie zrobiło się ciemno. Jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy. Nie wiedziałem, gdzie jesteśmy. Nawet nie zwróciłem uwagi, którą drogą wyjechaliśmy z Torunia. To chyba były lasy gdzieś w okolicach Brodnicy – jeździłem tam z mamą na grzyby.

Wreszcie zaczęło się rozjaśniać. Drzewa tutaj rosły w dużych odstępach jedno od drugiego, a pomiędzy pasły się owce i kozy, pilnowane przez pasterzy. Aż się zerwałem z ławki.

- Pasterze! Jak na obrazach! Widzicie? – zawołałem podekscytowany.

- Naturalne, że ktoś pilnuje owiec – odparł pan Alexandru.

- Ale w takich strojach? Jak na starych obrazach! I te kapelusze!

- Mówiłem, paniczu, że tu ludzie umieją się ubrać stosownie do okazji. Pasterz ubiera się jak pasterz, wiedźma jak wiedźma, a wampir jak wampir.

- Pan to ma poczucie humoru – skwitowałem.

Po paru minutach minęliśmy tablicę z napisem „Potworkowo”. Poniżej wisiało czerwone kółko z wielką czarną piątką na białym polu.

- Pięć kilometrów na godzinę? – zdziwiłem się. – W całym miasteczku?

- To nasze Potworkowo, paniczu – pochwalił się pan Alexandru. – Wszystkie uliczki są wybrukowane!

Faktycznie, autem zaczęło trząść strasznie. Na szczęście kierowca zwolnił do wymaganej prędkości. Teraz o wiele mniej trzęsło. Już za moment skręcił w prawo. Domy były tylko po prawej ręce, po lewej był park ze stawem w środku. Po chwili zorientowałem się, że droga okrąża cały staw. Co jakiś czas boczna uliczka odbiegała na zewnątrz. Po objechaniu prawie trzech czwartych stawu zatrzymaliśmy się przy skręcie w taką boczną uliczkę. Pan Alexandru zgasił silnik.

- Jerzy, jesteśmy na miejscu! Podziękuj panu Alexandru i idziemy do domu – zakomunikowała mi babcia.

Wysiedliśmy. Podałem rękę panu Alexandru i poszedłem za babcią. Coś wydawało mi się nie tak, ale nie kojarzyłem co. Mijaliśmy ogródki, w których było widać sporo niezebranych jeszcze warzyw. Niektóre, jak czosnek, cebula, papryka, splecione w łańcuchy suszyły się na płotach.

- Babciu, daleko jeszcze?

- Tam, na końcu drogi, przed lasem – babcia wskazała odległy punkt.

- To nie mogliśmy podjechać bliżej?

- Nie. Zobacz, ile tu wisi czosnku.

- No i co? – nie rozumiałem.

- Pan Alexandru jest uczulony na czosnek. Chorowałby, gdyby się tu pojawił.

- Zupełnie jak wampir – skwitowałem.

- Czyli coś jednak wiesz – babcia spojrzała na mnie znacząco. – A właściwie, to czemu ja niosę koszyk, gdy mam mężczyznę koło siebie?

Z tymi słowami podała mi koszyk. Gdy go chwyciłem, zrozumiałem, co mnie zaniepokoiło, gdy żegnałem się z panem Alexandru.

- Babciu! Pan Alexandru nie rzucał cienia! – zawołałem na głos. – Widziałem, gdy się z nim żegnałem!

- Ależ oczywiście, kochanie – potwierdziła babcia wesoło. – Jak każdy wampir.

- Ale to niemożliwe! Niezgodne z prawami fizyki!

- Albo po prostu nie znasz wszystkich praw – odparła spokojnie babcia.

- Ale jak to się może dziać?

- Nie wiem, jestem wiedźmą, nigdy do szkoły nie chodziłam. Zapytasz pana Angusa MacLeoda, to ci wyjaśni.

- Kto to jest? – zapytałem zdziwiony.

- Och, założyciel naszej Szkoły dla Chłopców świętego Gilberta z Moray. Zapiszę cię do niej. Poznasz nowych kolegów. O, pamiętaj, że muszę sprawić ci mundurek!

- Mundurek?

- Bez mundurku nie można wejść do szkoły. To Potworkowo. Tu każdy wie, jak się ubrać stosownie do sytuacji.

- Jakie to wszystko skomplikowane – westchnąłem.

- Przyzwyczaisz się – wzruszyła ramionami babcia. – A poza tym… - przerwała nagle.

- Tak? – zaniepokoiłem się.

- Witaj w domu, kochanie – dała mi buzi w czoło, otwierając drewnianą furtkę.

Wszedłem, rozglądając się po zarośniętym sadzie. Naprzeciwko stał niewielki parterowy domek, z wielką zadaszoną werandą z przodu. Olbrzymi komin wyrastał pośrodku krytego strzechą dachu.

Weszliśmy na werandę. Babcia otwarła niewielkie drzwi prowadzące do środka. Były tak niskie, że nawet ja musiałem się schylić. Za to próg był bardzo wysoki. Sięgał mi aż do kolan.

Za drzwiami była mała sionka.

- Tu mam łazienkę – babcia wskazała drzwi po lewej.

Zajrzałem. Miednica z dzbankiem z wodą stały pod maciupkim okienkiem wychodzącym na zewnątrz. Po prawej na kamiennej ścianie wisiała konewka.

- Widzisz, mam nawet prysznic! – pokazała z dumą konewkę. – Zarac przyniosę ci ręcznik.

Stałem w szoku. Tak wyglądały domy sprzed stu lat, które oglądaliśmy w skansenie. Ja mam tu mieszkać?

Babcia wróciła z płachtą materiału. Pachniała wiatrem.

- Ten będzie twój, z czerwonymi makami na końcach. Zapamiętasz?

Pokiwałem głową.

Przez drugie drzwi z sieni weszliśmy do kuchni. Tu uwagę zwracał wielki, biały piec. Po przeciwnej stronie stał stół. Pomieszczenie obiegały wkoło ławy. Trzy zydelki i na tym kończyło się umeblowanie.

- Tam jest mój wiedźmi alkierz. Lepiej, abyś tam beze mnie nie wchodził, jasne?

- Tak – szepnąłem, rozglądając się po chałupie.

Za bardzo nie widziałem miejsca, gdzie mógłbym choćby spać. Nie mówiąc już o własnym pokoju…

- A tobie urządzimy pokoik na górze – babcia pokazała mi radośnie drabinę w sieni. – Musisz go tylko wytrzeć z kurzu, bo ostatnio tam mieszkała twoja mama.

Zobaczę pokoik mojej mamy! Szybko wdrapałem się na górę. Stanąłem na strychu. Tutaj nie było sufitu, nad głową miałem bezpośrednio strzechę z trzciny. Drewniana ścianka odgradzała część pomieszczenia, tą zlokalizowaną nad werandą. Metalowe łóżko stało blisko komina pieca. Poza małym stolikiem, zydelkiem i dwoma pustymi kuframi nie było tutaj nic. Dwa małe okienka oświetlały pomieszczenie. Reszta strychu pogrążona była w mroku. Coś tam leżało, w skrzyniach, koszach, paczkach, skryta pod grubą warstwą kurzu.

Zszedłem na dół. Babcia pokazała mi, jak rozpalić w piecu. Wyciągnęła wielki worek. Poszliśmy do stodółki. Tu kazała mi wypchać go łodygami suchego grochu. Gdy skończyłem, krytycznie oceniła moje dzieło.

- Na tym chcesz spać? Toż to nadaje się na siennik dla kur, a nie dla człowieka!

Nie wiem jak, ale upchała w tym worku ze cztery razy więcej grochowi niż dałem rady. Teraz faktycznie wyglądał jak materac. I był strasznie ciężki! Gdyby babcia nie pchała od dołu, to nie wciągnąłbym go na górę po drabinie!

Ale jak wyjęła z kufrów ukrytych pod ławami poduszkę i kołdrę! Przeraziłem się, takie były wielkie i grube!

- Umrę pod takim ciężarem! – jęknąłem na sam widok.

Babcia bez słowa rzuciła we mnie poduszką. Okazała się lekka jak piórko!

- Tylko czyściutki gęsi puch! Nie zmarzniesz!

Do tego wyciągnęła pościel. Tak sztywną, że łamała się w rękach. Ale jak pachniała wiatrem! Pomogła mi założyć.

Zeszliśmy do kuchni. Nie wiedzieć skąd babcia wyciągnęła kilka jaj, usmażyła wspaniałą jajecznicę, posypała szczypiorkiem i podała na stół. W glinianym naczynku postawiła masło. Wielki bochen chleba, z którego ukroiła kromki grube na dwa moje palce.

Jakie to wszystko było dobre!

Zaparzyła mi herbatki malinowej. Smakowała zupełnie inaczej niż ta, którą mama kupowała w sklepie. Zrobiło mi się ciepło, przyjemnie. I chyba zasnąłem.

 

Obudziłem się w klatce. Babcia smażyła na wielkiej patelni dziesiątki placków.

- Zjesz je wszystkie, kochasiu, a gdy już cię utuczę, to nabiję na rożen i upiekę!

Odwróciła się do mnie z tacą pełną placków! Próbowałem uciekać, ale grube belki klatki nie chciały się ruszyć!

- Ratunku!

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (17)

  • MKP dwa lata temu
    "Po chwili zaczął przypominać człowieka. Po paru minutach zacząłem" - dwa bardzo podobne zdania blisko siebie, może: "kilka minut później dostrzegłem szczegóły" to tak na szybko?

    "Nie wierzę w żadne zabobony!" - jeśli to myśl to trzeba to zaznaczyć, jeśli zwykła narracja "wierzyłem"

    "- No cóż… - zawahała się –" albo pauza albo półpauza, obie dozwolone ale trzeba wybrać.

    "Ze zwykłej szkoły mnie wywalili i miałem iść do specjalnej, ale mama zapisała mnie do takiej prywatnej, polsko-amerykańskiej.
    - Z naszej szkółki cię nikt nie wywali.
    - Z naszej? Pracujesz w Polish – American Texas Academy? Nigdy cię tam nie widziałem!" - z tekstu wynika, że dopiero miał iść do tej szkoły, ale twierdzi, że babci tam nie widział czyli dwie sprzeczne informacje.

    "- To zależy, kto je rzuca. Czy mama wspominała, że jestem wiedźmą" - na początku nazwał ją wiedźmą. Nie mówi jej dosłownie że to od mamy

    Zarac przyniosę ci ręcznik - zaraz przyniosę

    Historyjka całkiem ciekawa i język też rozbudowany.
    Nie wiem czemu, ale cały czas mam wrażenie, że on jest w śpiączce albo jest martwy, ale proszę bez spoilerów ?
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję za wszystkie uwagi. Zastosuję przy redakcji.

    Spojlerów nie będę dawał. Za to za chwilę wrzucę kolejny odcinek.
  • Tjeri dwa lata temu
    No nie, ale końcówka! Już miałam pisać, że po co ta pościel, przygotowania, skoro od razu można było siup do klatki... Ale patrzę, że to pierwszy odcinek, więc jeszcze się będzie działo :D. Na razie fajnie się czyta, podoba mi się.
  • Tjeri dwa lata temu
    O matko, teraz widzę, że nie zaczęłam od pierwszej części ?.
    Ale ta jest tak napisana, że spokojnie mogłaby otwierać historię. Lezę do tej wcześniejszej.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Tjeri Dziękuję za uwagi.
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Niby ciekawe, ale mam kilka uwag. Po pierwsze niektóre elementy są chaotyczne, po drugie tak długi tekst powinien mieć jakieś przerwy (kilka dłuższych akapitów) wówczas łatwiej by się go czytało. Po trzecie masz mieszane uczucia go finału, niby sciągający, ale sztuczny. Pozdrawiam 4
  • Tjeri dwa lata temu
    Marku, wybacz, że się przed Autora wepcham, ale ten "finał" to tylko koniec pierwszego odcinka. Zajrzyj dalej. Niestety oznaczenia poszczególnych części są mylące.

    Tu jeszcze do samego Autora słowo:
    Przydałby się dopisek do tytułów — część 1 czy rozdział albo odcinek któryś tam...
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Tjeri wie, i nawet mnie to zachęciło, żeby przeczytać dalej. Jednak samo "porwanie" wydało mi się mało realistyczne i napisane "Ni z gruszki ni z pietruszki".
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Co do podziału na akapity, słuszna uwaga, będę musiał popracować przy redakcji całości. Dziękuję za uwagi.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Tjeri Przecież części są tytułowane kolejnymi dniami, w których się dzieją. Idzie datami, dzień za dniem.
  • Tjeri dwa lata temu
    Domenico Perché
    Zgadza się. Ale jak ktoś trafi na wyrywkowy pojedynczy tekst, nie śledząc tego co się dzieje na forum, może pomyśleć że to samodzielny utwór (jak ja przy pierwszej części właśnie).
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Tjeri A, rozumiem. To nie problem, popracuję nad tym.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Tjeri Zrobione!
  • Tjeri dwa lata temu
    Domenico Perché
    Teraz super! :). Widzę, że mam parę odcinków do nadrobienia!
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Tjeri Tak właśnie widzę w statystykach, że niektóre odcinki prawie nie mają czytań...
  • Tjeri dwa lata temu
    Domenico Perché
    Czasem ludzie nie chcą wchodzić w tekst odcinkowy. Inna sprawa, że osób, które realnie są zainteresowane czytaniem tekstów innych, nie jest za dużo.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Tjeri Co innego, gdybym pisał teksty polityczne... Oj, tam dużo jest czytania i komentarzy

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania