Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 12/32) - 11. października - Herbatka w Hotelu ***** Potworkowo

W niedzielę babcia dała pospać do oporu. Wstałem, gdy słońce było wysoko na niebie. Zszedłem powoli na dół. Z kuchni dobiegała wesoła, skoczna piosenka, śpiewana przez babcię po angielsku. Śpiewała w duecie z kimś, ale nie znałem tego głosu.

– Dzień dobry – przywitałem się grzecznie.

Rozglądnąłem po kuchni.

– Nikogo nie ma? – zdziwiłem się, widząc tylko babcię.

– Przecież jestem – odparła babcia.

Dopiero teraz się zorientowałem, że ten drugi głos dobiega z gramofonu.

Ozdobna drewniana skrzynka stała na ławie pod oknem. Na wierzchu kręciła się płyta. A nad nią rozwierała się mosiężna tuba, z namalowanym psem słuchającym gramofonu. Takie same urządzenie widziałem w Muzeum Techniki. Tylko, że to babcine działało.

– To jest właśnie Dolly Parton – wyjaśniła babcia. – Odszukałam płyty na strychu. No i znalazłam to!

Wręczyła mi maciupką gitarę z czterema strunami.

– Co to jest?

– Dla ciebie, abyś mógł grać. Pięknie śpiewasz.

– Ja? – parsknąłem śmiechem. – W podstawówce pani powiedziała, że da mi tróję z muzyki za nic, ale mam zakaz śpiewania.

– I tak w każdej po kolei szkole? – zdziwiła się babcia.

– Nie, ale w katolickiej to mieliśmy piosenki Arki Noego. To wystarczy drzeć się głośno i jest dobrze – wyjaśniłem. – A do Polish – American Texas Academy to dopiero zacząłem chodzić. Na razie pan tylko puszczał nam jazz i rap. I nic nie kazał śpiewać.

– Mów co chcesz, ale na Nocnym Targu pięknie zaintonowałeś We are the champions – uśmiechnęła się babcia. – Czuję, że masz talent.

– To się samo jakoś tak zaśpiewało – wzruszyłem ramionami.

– Dzień dobry! Dzień dobry! Możemy wejść? – rozmowę przerwało nam wołanie od furtki.

Fafik z Reksiem już pędzili przez sad do babcinego domku.

– Czy Jerzy wyjdzie się pobawić? Kostia zapraszał do siebie na szachy – Fafik zamerdał podekscytowany ogonem.

– Gracie w szachy? – zdziwiłem się.

Ta gra zdecydowanie nie kojarzyła mi się z Fafikiem ani z Reksiem. Z Kostią również, jeśli mam być szczery.

– Szachy są super! – zawołał Fafik.

Babcia się zgodziła, tylko poleciła wrócić przed piętnastą.

– Pamiętaj, mamy zaproszenie na herbatkę – przypomniała mi.

Pobiegliśmy z Fafikiem i Reksiem do Kostii.

Nie domyślacie się, gdzie mieszkał!

Na cmentarzu!

Ale bardzo blisko bramy, w części, gdzie groby były bardzo dobrze utrzymane. Skręciliśmy za szóstym nagrobkiem w lewo, minęliśmy z piętnaście nagrobków, gdy wygląd cmentarza się zmienił.

To znaczy ciągle były nagrobki, posadzone tuje wokół i świerki, ale pomiędzy świerkami rozwieszone były sznurki z praniem. Wisiały kolorowe skarpetki, białe koszule, koronkowe majtki…

Zaraz dalej stał grill. Rozpalony. Szkielet ubrany w dżinsowe ogrodniczki i koszulę w kratkę przewracał kiełbaski. Gołą ręką. Czy raczej gołą kością.

Dobrze wiedziałem, że to muszą być roboty!

– O, do Kostii? Czeka już na was – powitał chłopaków.

Spojrzał na mnie z uwagę.

– Ciebie nie znam, młodzieńcze. Chodzisz razem z Kostią do szkoły?

– Tak, proszę pana.

– Nie bywałeś dotąd u niego…

– Bo Jerzy chodzi do nas dopiero od paru dni, psze pana – zawołał Fafik.

– Ty jesteś wiedźmak Jerzy? – szkielet przytulił mnie mocno. – To ty uratowałeś mojego wnuka!

Ucałował mnie w oba policzki.

– No, idźcie już, idźcie – odesłał nas dalej. – Nie będę was dłużej zatrzymywał.

Pobiegliśmy pomiędzy grobami dalej.

Kostia siedział na drewnianej ławeczce przed otwartą kaplicą i grzał się na słoneczku w samych majtkach. Na nasz widok zerwał się, założył spraną koszulkę i szorty.

– Zagramy w szachy? – zawołał Fafik.

– Zaraz – odpowiedział Kostia. – Obiecałem rodzinie, że przedstawię im Jerzego.

– Ale nuda – Fafik klapnął na ziemię.

– Możecie przecież rozstawić szachy i zacząć grać – rzucił Kostia. – My za chwilę przyjdziemy i się dołączymy.

Wilkołaki pobiegli w podskokach gdzieś za kaplicę.

– Prababcia bardzo chciała cię poznać, a ona nie rusza się z trumny – powiedział Kostia.

Weszliśmy do kaplicy grobowej. Po lewej i prawej w płytkich niszach na trzech piętrach stały otwarte trumny. Na wprost wisiała marmurowa tablica z imionami i nazwiskami.

– Tu jest urzędowy spis lokatorów – wskazał na nią Kostia. – Ja sypiam tam – wskazał trumnę w niszy po lewej na samej górze. – Chodź – pociągnął mnie do otworu w środku posadzki, z którego wiało chłodem.

– Trochę tu strasznie – powiedziałem. – Klimat jak na Halloween.

– Nie żartuj – zaśmiał się Kostia. – Zobaczysz, jak wystroimy na Halloween! Wtedy będzie strasznie! Ale fajniej jest na Dia de Muertos! Festyn trwa dwa dni i dwie noce bez przerwy!

– Kiedy to jest? – zdziwiłem się.

– Zaraz po Halloween. Mamy tylko parę godzin na sprzątnięcie strasznego wystroju i przygotowanie festynu!

– Dla mnie wystarczająco jest strasznie teraz – przyznałem lekko dygocząc.

Nie, żebym wierzył w strachy, duchy i zombie! Wiem, że z naukowego punktu widzenia to jest niemożliwe. Ale i tak ciarki mnie przechodziły, gdy schodziłem za Kostią po chybotliwej drewnianej drabinie w dół.

Znaleźliśmy się w niskim, sklepionym korytarzu, wymurowanym z kamieni polnych, zastawionym rozmaitymi trumnami.

Kostia pociągnął mnie do okazałej, miedzianej.

– Kostia, to ty? – odezwał się ochrypły głos.

– Tak, prababciu, przyszedłem z Jerzym.

– Ten wiedźmak, co uratował mojego prawnuczka? Pokaż mi go!

Kostia podszedł do trumny i wyjął z niej czaszkę. Gadającą czaszkę. Niezłe roboty wymyślają.

– Och, to ty, kochanie! Jak dobrze cię zobaczyć! Wybacz, że nie wstaję, ale pogruchotała mi się większość kości, mogę co najwyżej fiknąć lewą nogą.

Na te słowa z trumny wyłoniła się koścista noga.

– Taki już los nas, szkieletów – westchnęła czaszka. – Byłam szamanką! A pewnego dnia mamut przebiegł po mnie i tyle zostało… I odrodziłam się jako szkielet.

– To pani pamięta mamuty? – zdziwiłem się. – Myślałem, że one dawno wymarły…

– Och, taka młoda już nie jestem – dałbym głowę, że czaszka się uśmiechnęła. – Kostia jest najmłodszy, jest z nami jako szkielet zaledwie od trzydziestu lat.

Zerknąłem na dziecięce trumienki, których stało tutaj sporo.

– A te? – wskazałem palcem.

– Ach, te słoneczka to ofiary Czarnej Śmierci z XIV wieku – wyjaśniła. – W czasie drugiej wojny budowali jakieś bunkry czy okopy w lesie i je wykopali i wyrzucili z ich cmentarzyka. Błąkały się płacząc, więc cóż było zrobić? Zabraliśmy je tutaj. Teraz nasz słoneczka zbierają kasztany w innej części cmentarza, jutro w przedszkolu mają robić jakieś figurki.

– Prababciu… – zaczął Kostia. – Bo my przyszliśmy z Fafikiem i Reksiem…

– A, zanudzam was, tak, tak, młodzi jesteście, idźcie pobiegać! I zaproś kolegę na Dia de Muertos!

Z ulgą opuściłem kryptę pod kaplicą. Zdecydowanie wolę przebywać na powierzchni ziemi.

Kostia zaciągnął mnie parę grobów dalej. Gęsto rosnący szpaler jakichś dziwnych iglastych drzew zasłaniał widok.

Zatrzymałem się zaskoczony.

Pomiędzy drzewami, na równo przystrzyżonym trawniku, w niewielkim zagłębieniu wybudowana była największa szachownica, jaką widziałem. Figury szachowe były mojego wzrostu! Dookoła stało kilkanaście kamiennych ławek. Chętni mogli z wysoka oglądać przebieg partii.

– Wreszcie jesteście! – zawołał Reksio. – Chcę go zaatakować koniem, ale sam go nie uniosę!

Faktycznie, tylko niektóre pionki opuściły miejsce startowe.

Dołączyłem się do Reksia, a Kostia do Fafika. Taka gra faktycznie nie była lekka! Kamienne figury ważyły więcej ode mnie! W dwóch ledwo dawaliśmy radę je przesuwać!

Zbiliśmy z Reksiem czarną Królową, gdy nagle Fafik przesunął białego pionka i zawołał radośnie:

– Szach! Mat!

Wszedłem na ławkę wyżej, aby się dobrze przyjrzeć szachownicy. Faktycznie, podeszli nas koncertowo! Bijąc Królową odsłoniliśmy naszego Króla, którego nie mieliśmy czym zasłonić ani gdzie go przesunąć.

– To co, kolejna partia?

– Niech ja odpocznę chwilę – położyłem się na ławce. – Ledwie ruszam rękami! Skąd macie w ogóle takie szachy? Pierwszy raz widzę szachy na cmentarzu!

– Tata mówił – zamyślił się Kostia – że jakiś niemiecki generał kazał sobie zrobić koło swojego zamku, z nagrobków złupionych na różnych cmentarzach. I w czasie wojny alianci zbombardowali mu zamek i tak szachy trafiły tutaj.

Dobiegło nas bicie zegara. Policzyłem uderzenia. Trzy głębokie dźwięki! Piętnasta!

– O rany! Już jestem spóźniony! – rzuciłem się biegiem.

Dla Fafika i Reksia to była okazja do kolejnej zabawy. Biegli szybciej ode mnie, więc się bawili w okrążanie mnie! Wreszcie dobiegłem do babcinej furtki.

– Yyyy… – zawahał się Fafik – to my może już tu zostaniemy? Pewnie będzie zła?

– Nie pękaj – pchnął go Reksio. – Nie rzuca się kumpla w potrzebie! Razem broimy, razem dostajemy lanie!

Na szczęcie obeszło się bez lania. Babcia już była gotowa do wyjścia. Szybko wepchnęła mnie pod prysznic. Ubrałem czysty strój wiedźmaka.

– Idziemy, spokojnie, abyś się nie spocił – zarządziła. – Hotel ***** Potworkowo to bardzo elegancki lokal, lepiej, aby nas tam nie zawrócili.

Fafik z Reksiem pobiegli z nami, ganiając się wokół.

Zatrzymaliśmy się przed drzwiami hotelu. Masywnych czerwonych drzwi strzegło dwóch strażników w staroświeckich uniformach.

– Nowi goście? – ukłonili się nisko. – Państwo bez bagażu?

– Jestem umówiona na herbatkę z panem Alexandru – przyznała babcia.

– Pan Hrabia czeka w swojej loży w restauracji – skłonili się ponownie.

Jeden z nich przeniknął do środka przez drzwi. Zaszczękał zamek i ciężkie skrzydło się uchyliło.

– A my na lody! – przepchał się za nami Fafik.

Pobiegł z Reksiem do lokalu na parterze, który był oświetlony kolorowym neonem z napisem ICE CREAM. Zdążyłem zobaczyć, że było tam sporo rodziców z dziećmi.

Portier tylko pokiwał głową.

– Synowie właściciela, jak zawsze robią co chcą. Dziw, że jeszcze całego hotelu nie roznieśli… – wymruczał cicho za naszymi plecami.

Drugi tymczasem zaprowadził nas do restauracji na drugim piętrze. Wchodziliśmy szerokimi schodami, wyłożonymi puchatym dywanem.

– To bardzo ekskluzywne miejsce – wyszeptała mi babcia. – Uważaj z zamawianiem. Na zewnątrz gałka lodów jest za dwa fenigi, a tutaj za trzy szelągi!

Weszliśmy do restauracji. Ściany wyklejone ultramarynową tapetą z bujnie kwitnącymi kwiatami dawały przyjemne tło. Stoliki zasłane nieskazitelnie białymi obrusami czekały na przybicie gości. Gdzieniegdzie siedzieli ludzie przy obiedzie. Portier szepnął coś kelnerowi i dalej prowadził nas kelner.

– Pan Hrabia już oczekuje, w swojej loży.

Poszliśmy za nim w głąb sali. Na samym końcu była scena. Na obu jej bokach wisiały wielkie lustra aż do ziemi, odbijając w nieskończoność piosenkarkę.

Starsza kobieta zawodziła coś cicho o Paryżu, jeśli ją dobrze zrozumiałem.

Kelner podprowadził nas do ściany tuż przed sceną.

– Zapraszam – skłonił się, wskazując na ścianę.

– Spojrzałem na niego zdziwiony.

– Zapraszam do środka – wskazał na ścianę. – Pan już czeka.

– Ale jak? – wybąkałem.

Wyciągnął rękę i chwycił klamkę. Ujrzałem ją dopiero, gdy chwycił ją dłonią, tak była idealnie wpasowana we wzory na tapecie. Otworzył ukryte drzwi. Weszliśmy do środka. Wyposażenie sporego pokoju stanowił okrągły stół z czterema fotelami. Ściany obwieszone były obrazami, od podłogi po wysoki sufit. Tylko w miejscu, gdzie na zewnątrz wisiało lustro, znajdowało się ogromne okno.

– Edith Piaf – wskazał na piosenkarkę – Te piosenki mogę słuchać w nieskończoność.

Przywitałem się grzecznie z panem Alexandru. Siadłem niepewnie na jednym z foteli. Nigdy nie byłem w tak luksusowym wnętrzu. Przede mną leżały sztućce koloru złotego. Biała filiżanka malowana w kobaltowe wzory wewnątrz była cała złota. Środek był wypolerowany jak lustro. Śmiesznie wyglądałem, odbijając się we wnętrzu filiżanki.

Kelner poszedł bezszelestnie, aż podskoczyłem przestraszony.

– Co podać wielmożnej pani? – zwrócił się do babci.

Wybrała herbatę.

– A panicz? – ukłonił się przede mną.

– Herbatę poproszę.

Po chwili prezentował nam tacę ze śmiesznymi szarozielonymi kulkami. Wybrałem jedną. Złotymi szczypcami przełożył do filiżanki. Nalał wrzątku.

Zdziwiony oglądałem, jak szarawa kulka nabiera barw i powoli rozkwita. Poszczególne listki zaczęły się odwijać na zewnątrz. Po chwili w filiżance pływał cudowny pomarańczowo–granatowy kwiat.

– Chabrowo-nagietkowa, z miodem lipowym – uśmiechnął się pan Alexandru. – A pani, Wiktorio, widzę że trafiła na fiołkową.

Faktycznie, z babcinej filiżanki dolatywał zapach fiołków. Kwiaty czuć było aż na mojej stronie stołu.

Po chwili przyszła Madame.

– Kochani, przepraszam za spóźnienie, ale musiałam dobrze poinstruować moje chowańce – uśmiechnęła się. – Muszę przyśpieszyć wykonanie zamówienia dla Jerzego. Aptekarz postanowił pochować swoją żonę już jutro.

– Nie żyje? – babcia nie była zdziwiona. – Jak?

– Podobno popełniła samobójstwo zażywając Łzy Bazyliszka. Zostawiła list pożegnalny, w którym przyznaje się do zamordowania swojego byłego męża.

– To przynajmniej jest prawdą – pokiwała głową babcia. – Bo w to samobójstwo chyba nikt nie wierzy?

– Dobromir Koniecpolski już ogłosił Ricky’iego Smitha swoim równorzędnym partnerem w interesach. I zapowiedział, że planują przenieść się z apteką do Saas w Królestwie Niderlandów. Jutro zamierzają złożyć wniosek o zmianę nazwiska na van der Monsterlijk.

– To pewne?

– Och, nic nie jest pewne, ale ploteczki od pani adwokatowej von Weissstein zazwyczaj się sprawdzają – uśmiechnęła się Madame. – Przynajmniej, jeśli chodzi o klientów jej męża. Ale nie o tym chcieliśmy rozmawiać – spoważniała nagle.

Babcia zamarła.

– Czy to ma związek… – wyszeptała po chwili – z naszym wezwaniem do Ratusza?

– To prawdziwy skandal! – zawołała Madame. – Wykorzystując nasz wyjazd w interesach – zerknęła na pana Alexandru – Hans Meyer, ta gnida obrzydła, zażądał zwołania Tajnej Rady Miasta oskarżając was o Czarną Magię! A że sporo członków rady dobrze wie, że za najmniejsze wybryki potrafi zamknąć czyjegoś syna na zawsze w Karnym Obozie dla Rozrabiaków… udało mu się przeforsować, co chciał!

– No, prawie, co chciał – skorygował pan Alexandru. – Na Czarną Magię jego nagła łysina to trochę za słaby dowód, ale wykorzystał zapisy zapomnianej Ósmej Poprawki do Uchwały Tajnej Rady Miasta w Kwestii Nazewnictwa Ulic i z powodu szarości twojego ogrodu, położonego na Ulicy Kolorowych Ogrodów wnosił o maksymalny wymiar kary, czyli w tym wypadku pięć dni aresztu.

– To byśmy przetrwali – westchnęła babcia – ale dziękuję za interwencję.

– Komendant Aresztu ma wszystkich synów w Karnym Obozie dla Rozrabiaków – dodał pan Alexandru. – Zrobi wszystko, aby ich stamtąd wyciągnąć. Wszystko, czego zażądałby od niego Hans Meyer.

– Ale przecież… są inni strażnicy… – babcia ufała jeszcze w system.

– Już do aresztu zawieźli skrzynie pierników i dostawy świeżego mięsa.

– Chcieli mnie zbabajagować – zbladła babcia i osunęła się na fotelu.

– Babcia mówiła ci o Babach Jagach? – zapytała mnie Madame.

– To, że porywają dzieci do chatek z piernikami?

– Dotychczas w Piernikowie zdarzyło się to dwa razy. Za każdym razem diabli porywali taką Babę Jagę prosto do piekła. Taki był plan Hansa Meyera!

– Ale czemu on jest na mnie taki cięty? – zdziwiła się babcia.

– To walka ze mną – przyznał pan Alexandru. – Chciał zatem zaszkodzić kobiecie, którą kocham.

– Madame? – babcia spojrzała nierozumiejącym wzrokiem. – Co ja mam wspólnego z Madame? Czasem coś zamawiam, to prawda…

– Madame? – zdziwił się pan Alexandru. – Czemuż Madame?

– Och, panie hrabio – uśmiechnęła się babcia. – Jestem wiedźmą, przede mną nic się nie ukryje. Widziałam, jak często wyjeżdża pan z Madame w interesach. To przecież oczywiste!

– Tak, wyjeżdżam często z Madame w interesach. Ostatnio musiałem poradzić się w kwestii pewnego zakupu, który za chwilę zobaczysz. Ale jej nigdy nie poprosiłem o prawo wstępu do domu – uśmiechnął się hrabia.

– Co pan przez to rozumie?

Pan Alexandru jednakże odwrócił się do drzwi.

– Czy pan Jacob von Weissstein przybył? Mógłby dołączyć do nas?

Drzwi się otwarły i wszedł otyły mężczyzna we fraku.

– Skoro mam dwóch świadków, Obywateli Miasta Potworkowo – hrabia klęknął przez zarumienioną nagle babcią.

Wyciągnął pudełeczko. Otworzył. Nagły blask poraził moje oczy. W środku był złoty pierścionek wysadzany wokół olbrzymimi diamentami.

– Czy ty, Wiedźmo Wiktorio, zechcesz zostać moją żoną, aż do Końca Świata?

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Tjeri dwa lata temu
    "– Prababcia bardzo chciała cię poznać, a ona nie rusza się z trumny – powiedział Kostia." - przepiękne :))
    I w ogóle całość z "fajności" nie schodzi.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania