Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 9/32) - 8. października - Ratusz

Babcia obudziła mnie równo o świcie, abym jej pomógł w porannym obrządku.

Kozy wydoiłem. Zaniosłem mleko do chaty.

– Nie ma czasu dziś na robienie masła – rzekła babcia. – Zrobimy potem serek śmietankowy. Szybki prysznic, i uczesz starannie włosy. Jaka szkoda, że twój strój wieczorowy jeszcze nie jest gotowy… – zmartwiła się. – Zrobiłbyś dobre wrażenie. Trudno, pójdziesz w swojej codziennej szacie.

Babcia wystroiła się w swoją najlepszą koronkową suknię.

Poszliśmy na dół uliczką.

– Ratusz jest po drugiej stronie jeziora – wskazała. – To tam idziemy.

Skręciła w prawo. Obeszliśmy pół jeziora, ale budynku ratusza wciąż jeszcze nie widziałem. Zacząłem się rozglądać.

– To już powinno być tutaj!

– Ratusz jest po drugiej stronie jeziora – powtórzyła babcia. – Musimy przyśpieszyć, abyśmy się nie spóźnili.

Rozejrzałem się. Faktycznie, budynek ratusza stał po przeciwnej stronie! A przecież obeszliśmy jezioro! Babcia przyspieszyła. Szła coraz szybciej i szybciej. Ledwie za nią nadążałem. Wreszcie zacząłem biec.

Okrążyliśmy całe jezioro ze sześć czy siedem razy! Dokładnie trudno mi powiedzieć, próbowałem liczyć ile razy mijamy Dworzec Kolejowy i Dom Mody, ale coś się mi pomyliło. Wyszło mi, że dworzec minęliśmy pięć razy, a Dom Mody osiem. A ratusz był ciągle po drugiej stronie jeziora!

Babcia szła już tak szybko, że biegłem jak na zawodach na sto metrów. Nagle się zatrzymała.

– Wreszcie – wskazała na ozdobne wrota. – Nie cierpię tu przychodzić!

Weszliśmy do środka. Portier wziął od nas listy, sprawdził w swoich wykazach.

– Tak, zgadza się – kiwnął głową. – Wypełni formularz nr 4836B! A chłopiec wypełni ten!

Podał nam dwie podwójnie złożone płachty papieru. Moja była zatytułowana

Formularz dla kandydatów starających się o jednorazową przepustkę

nr 2211/N/CHŁ/KREW–NRODZ

UWAGA:

Obowiązuje TYLKO w parzyste czwartki!

TYLKO dla nieletnich chłopców płci MĘSKIEJ wchodzących pod opieką KREWNEGO płci PRZECIWNEJ nie będącej MATKĄ!

Zaczęliśmy wypełniać. Imię. Nazwisko. Zawód. Imię opiekuna. Nazwisko opiekuna. Stopień pokrewieństwa. I tak dalej. Na drugiej stronie była rubryka, gdzie musiałem narysować nasze drzewo genealogiczne. Po kilkunastu minutach skończyłem.

– Na co im mój rozmiar buta? I od której strony zaczynam obierać banana? – zapytałem babcię szeptem.

– Nie szeptać – warknął portier. – Szeptanie w Ratuszu karane jest grzywną w wysokości dwóch talarów.

Obejrzał formularze.

– No, to pójdą teraz do piwnicy zakupić dwa znaczki skarbowe po trojaku w pokoju 0–12–P, nalepią, pójdą po pieczęć do pokoju 0–331–L, wrócą, to wydam przepustkę i wpuszczę na piętro.

Zeszliśmy do piwnicy. Numery zaczynały się od 0–0P po prawej stronie i 0–0–L po lewej. Poszliśmy na prawo. Babcia kupiła znaczki skarbowe, nalepiła w wyznaczonym miejscu.

Długim korytarzem wędrowaliśmy do pokoju 0–331–L. Wreszcie byliśmy na miejscu. Urzędniczka obwąchała znaczki na formularzach.

– A chłopiec czemu nie oblizał sam znaczka? Nieważne jest teraz! Idzie kupić nowy znaczek za trojaka i drugi za szeląga, abym mogła zatwierdzić drugi znaczek! I sam obliże!

Długim korytarzem powędrowaliśmy z powrotem. Tym razem sam oblizałem oba znaczki i przylepiłem obok poprzedniego. Wreszcie urzędniczka w pokoju 0–331–L była zadowolona.

Opisała drobnym pismem powód przyklejenia drugiego znaczka.

Przybiła pieczęcie.

Portier wydał nam przepustki. Dwa duże różowe arkusze z ośmioma rubrykami.

– Zejdą do piwnicy, do pokoju 0–12–P, kupią po osiem znaczków skarbowych za szeląga i w każdej rubryce nalepią po jednym! A przed wyjściem pójdą do wyznaczonych pokoi po pieczęcie, bo nie wyjdą z Ratusza!

Ponownie zeszliśmy do piwnicy. Doszliśmy do pokoju, gdzie sprzedają znaczki. Szarpnąłem za klamkę. Zamknięte. Teraz dopiero zauważyłem wiszącą kartkę „Jestem w 0–118–L”.

Pomaszerowaliśmy w drugą stronę. W pokoju 0–118–L cztery panie częstowały się tortem.

– Och, znaczki? Nie zabrałam… Teraz muszę iść taki kawał drogi..

– Nie martw się, kochana – wtrąciła druga urzędniczka. – Mam tu obok znaczki po ćwierć szeląga, to nalepią po cztery.

Zaprowadziła nas do pokoju obok.

– Kochana, za przysługę postawisz mi tarota? – zwróciła się do babci. – Przyszłabym w sobotę z samego rana. Mam randkę z cudownym chłopakiem i musze wiedzieć, czy rzucić dla niego męża, czy nie? To jesteśmy umówione?

– Przyjdzie – babcia tylko westchnęła.

Nalepiliśmy starannie po cztery znaczki ćwierćszelągowe w każdej rubryczce i wróciliśmy do portierni.

Tym razem portier nie miał więcej wymagań. Otworzył przed nami wielkim kluczem drzwi do windy, wpuścił nas i zamknął starannie drzwi.

W windzie stał szkielet w czerwonym uniformie.

Chciałem nacisnąć guzik, ale zasłonił kościstą dłonią tablicę.

– To moja rola! Jestem windziarzem! Dyplomowanym! Zdałem Dyplom Czeladnika Windziarza i mogę samodzielnie obsługiwać windy we wszystkich publicznych gmachach Potworkowa!

– Drugie piętro poproszę – odparła babcia.

Szkielet skłonił się grzecznie.

– Drugie piętro, serdecznie zapraszam.

Wcisnął wreszcie guzik.

– Normalnie usługa kosztuje szeląga od osoby – powiedział półgłosem. – Ale uratowałeś wczoraj mojego bratanka Kostię, to u każdego windziarza będziesz miał przejazdy gratis. Razem z osobami towarzyszącymi.

– U każdego? – zdziwiłem się.

– Muszę z dumą się pochwalić, że nasza rodzina ma monopol na obsługę wind w Potworkowie.

Winda powoli wjechała na drugie piętro. Wyszliśmy. Zatrzymałem się zaskoczony.

Przed oczyma miałem ogromną salę. Czerwone dywany pokrywały całą podłogę. Wielkie witrażowe okna po obu stronach nie wpuszczały wiele światła, ale ciemności rozpraszały setki świec w kryształowych żyrandolach. Na drugim końcu przy okazałych drzwiach stało malutkie biureczko, za którym siedziała młodziutka sekretarka. Po drugiej stronie drzwi stał kat. W czerwonym kapturze, z wielkim dwuręcznym mieczem. Za nim karnie prężył się oddział kilkunastu strażników.

Babcia zbladła na ten widok.

– A więc to nasz koniec – wyszeptała. – Już są gotowi do Eksmisji. Ale za co?

Powoli podeszliśmy do drzwi. Dobiegały zza nich niepokojące odgłosy. Na moje, to ktoś tam z kimś walczył. Taką samą scenę widziałem na jednym filmie, gdzie gliniarz podsłuchiwał pod drzwiami walczących gangsterów.

– Pan Burmistrz jest w tej chwili bardzo zajęty, musicie poczekać – rzuciła nam sekretarka, nie odrywając oczu od swoich paznokci, które pokrywała czerwonym lakierem.

Staliśmy.

Czekaliśmy.

Czekaliśmy.

Czekaliśmy.

Z nudów zacząłem chodzić wkoło sali.

Zadzwonił telefon na biurku.

Sekretarka podniosła ostrożnie słuchawkę.

– Tak, czekają. Och, oczywiście – powiedziała do rozmówcy po drugiej stronie.

Odłożyła słuchawkę.

– Musicie jeszcze poczekać – rzekła do nas. – Pan Burmistrz ma za chwilę Nadzwyczajne Posiedzenie Rady Miejskiej w swoim gabinecie.

Drzwi windy otworzyły się. Wyszła z nich Madame d’Ornano.

– Kochana, jesteś! – zwróciła się do babci. – To skandal, co się wydarzyło! Właśnie dzwonił do mnie hrabia Constantin z gabinetu Burmistrza! To skandal!

Weszła przez drzwi do środka.

Teraz winda wypluwała co chwilę jakiegoś gościa. Przeszedł mężczyźni w mundurach strażaka, pocztmistrza. Dziarskim krokiem przeszedł ktoś wyglądający zupełnie jak Sherlock Holmes, a za nim dreptał pośpiesznie niski mężczyzna w lekarskim kitlu. Przeszły dwie zawzięcie plotkujące ze sobą kobiety. Przedreptał stary, pożółkły szkielet.

Zza drzwi dobiegały odgłosy jakichś okrzyków, kłótni. Nie dało się jednak zrozumieć ani słowa. Znudzony zacząłem maszerować od drzwi gabinetu do drzwi windy i z powrotem. Przeszedłem sto osiemdziesiąt pięć razy. Sekretarka w tym czasie na każdym paznokciu namalowała biało–czarnego kota. Dla urozmaicenia zacząłem chodzić tyłem. Przeszedłem kolejne dwieście jedenaście razy.

Zadzwonił telefon. Sekretarka przerwała malowanie stokrotek na paznokciach. Podniosła słuchawkę po drugim dzwonku.

– Macie wejść – rzuciła do nas.

Kat się poruszył.

– Wy jeszcze nie – rzuciła do niego.

Cofnął się.

Wszedłem za babcią.

Za wielkim biurkiem siedział olbrzymi mężczyzna z wilczymi uszami. Jego garnitur był mocno pognieciony i porozdzierany w wielu miejscach, jakby brał udział w bójce. Tuż za nim stał pan Alexandru Constantin. Pozostali siedzieli w wygodnych fotelach dookoła.

– Przedstawię się, bo wiedźmak Jerzy jeszcze mnie nie zna – zaczął basem. – Nazywam się Wolfgang Amadeusz Czternasty. Jestem Burmistrzem Potworkowa.

– Tata Fafika i Reksia? – zdziwiłem się.

– Między innymi – uśmiechnął się. – To moje ukochane szczeniaczki. Ale przejdźmy do rzeczy.

Otwarł szufladę, wyjął kwadratową butelkę, nalał pół szklanki złotego płynu i łyknął.

– Wiedźmo Wiktorio! Wiedźmaku Jerzy! – kontynuował oficjalnie. – Tajna Rada Miasta Potworkowo od dłuższego czasu zajmuje się poprawą funkcjonowania sfery promocji i turystyki i stwierdzono pewne niedociągnięcia spójnego wyglądu miasta na niektórych ulicach. Czy się rozumiemy?

– Obawiam się, że nie – odparła babcia.

Ja tylko stałem z rozdziawioną buzią.

– Chodzi o naruszenie artykułu 119B paragrafu XVII punktu 13 podpunkt 8a litera c Ósmej Poprawki do Uchwały Tajnej Rady Miasta w Kwestii Nazewnictwa Ulic – przeczytał z kartki, którą miał przed sobą. – To chyba już jasne – dodał z nadzieją.

– Obawiam się, że jeszcze mniej – pokręciła babcia głową. – Nie można tego jaśniej?

– Nie da się – burmistrz pokręcił z żalem głową, wyciągając z biurka pustą butelkę. – Whisky się skończyła. Jak mam zrozumieć ten prawniczy bełkot? To tylko ten Hans Meyer rozumie!

– A gdzie on właściwie jest? Jego nieobecność jest podejrzana! – wtrącił doktor towarzyszący mężczyźnie wyglądającemu jak Sherlock Holmes.

– Zaginął wczoraj – odparł mężczyzna w mundurze policjanta. – Nasze służby go szukają, ale bezskutecznie.

– Dwa dni temu przecież był na Nadzwyczajnym Posiedzeniu Tajnej Rady Miasta, zwołanej na jego wniosek! To przecież wtedy postanowiliśmy Eksmitować…

– Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr! – przerwał mu Burmistrz.

– Ale Uchwała sprzed dwóch dni… – próbowała zająć głos jedna z plotkarek.

– Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr – powtórzył pan Alexandru Constatin. – To jedno z Praw Fundamentalnych, napisanych na Złotych Tablicach. Chyba nikt nie zamierza złamać Prawa Fundamentalnego? – rozejrzał się wokół. – Tak się składa, że chyba nawet Kat Miejski już czeka w gotowości za drzwiami.

Plotkarka wcisnęła się głęboko w fotel.

– Nie, nie, oczywiście że nie, to tylko takie babskie gadanie – zapiszczała przerażona.

Babcia rozglądała się dookoła.

– Czy ktoś normalny – spojrzała na pana Alexandru i Madame d’Ornano – mógłby powiedzieć krótko, o co chodzi?

– Mieszkasz przy Ulicy Kolorowych Ogrodów – zabrał głos pan Alexandru. – Wpłynęła skarga, że twój ogród jest niezbyt kolorowy i Tajna Rada Miasta uprzejmie prosi, abyś w miarę prędko pokolorowała swój ogród, a przynajmniej płot. Od siebie dodam, że możesz starać się o dotację celową na zakup farb.

– Tak, tak – pokiwał głową mężczyzna w garniturze, o palcach brudnych od tuszu. – Trzeba wypełnić tylko formularze 927/J oraz 2209/2–P w trzech egzemplarzach oraz 2299–1222–1, pisać przez kalkę cztery kopie, oraz czerwonym kolorem formularz 888–P–11–SKR–CZERW.

– Chyba nie zapamiętałam – pokręciła babcia głową.

– Ależ to proste – powtórzył urzędnik. – Formularz 927/J oraz…

– Spokojnie – przerwał mu pan Alexandru. – Panie Burmistrzu, chyba pan nie pozwoli, aby biedna wdowa, samotnie wychowująca wnuka, musiała wypełniać te wszystkie kwity? Jako kandydat do Nagrody Opiekuna Wdów i Sierot…

– Ależ oczywiście! – ożywił się burmistrz.

Podniósł słuchawkę.

– Kochanie – odezwał się – wychodząc z mojego gabinetu Szef Departamentu Rozwoju Biurokracji i Marnowania Funduszy Miejskich da ci parę drobnych druczków do wypełnienia. Zajmiesz się tym natychmiast. Ach, paznokcie? Cóż… JAK CIĘ WYWALĘ NA BRUK, TO SOBIE BĘDZIESZ SZLIFOWAŁA PAZNOKCIE O KRAWĘŻNIK! – ryknął nagle do słuchawki, po czym rzucił ją na aparat.

– Piłowanie pazurów o krawężniki, schody i parapety zostało zabronione w 1948 roku. Grozi za to grzywna 8 dukatów od każdego pazura – wtrącił policjant.

– Myślę, że możemy zakończyć – uśmiechnął się pan Alexandru. – Pani Wiktoria zadba o pomalowanie płotu, a w międzyczasie posłaniec z Ratusza przyniesie wspomnianą dotację. Chyba możemy kończyć?

– Ale… Eksmisja… Kat Miejski – babcia była zdezorientowana.

– To w innej sprawie – przerwał Burmistrz. – Ktoś chciał zamordować moje kochane szczeniaki… to znaczy, wszystkich uczniów Szkoły dla Chłopców, wraz z jej Dyrektorem. Prowadzimy w tej sprawie śledztwo.

– To już chyba nie jest tajne – wtrącił mężczyzna wyglądający na Sherlocka Holmesa. – Tajna Rada Miasta postanowiła zaocznie skazać sprawcę na Eksmisję. Zostanie przeprowadzona, gdy tylko znajdziemy, gdzie się ten drań ukrywa! Od razu wydało mi się podejrzane, gdy nagle w piątek ogolił się na łyso!

– Ależ, mój drogi – wtrąciła jedna z dam. – Jesteś tego pewien? Ślady…

– Od śladów to ja jestem specjalistą.

– Ślady, srady – przerwał Burmistrz. – Byłem przy wejściu do Zaułków Uciech Wszelakich! Wywąchałem zapach tego drania na przeciętej lince! Śmiał podnieść rękę na moje szczeniaki! Nie daruję mu tego!

– Prywatna zemsta… – ktoś za moimi plecami próbował się wtrącić.

– Żadna prywata! – od razu przerwał Burmistrz. – Wszystko według prawa! Prywatnie bym go rozszarpał pazurami na strzępy! Zamknął w lochach pod pałacem i rozszarpywał za każdym razem, gdy się zregeneruje! A zrobimy tylko Eksmisję do Otchłani! Żadna prywata! Muszę jako Burmistrz – wstał – dbać o interesy całego Potworkowa. To, co chciał zrobić moim szczeniaczkom, następnego dnia mógł zrobić każdemu z was! Koniec posiedzenia Rady!

Zanim opuściliśmy Ratusz, jeszcze trzeba było uzyskać pieczątki na przepustce.

W pokoju 1–22–L na parterze dostaliśmy pieczęć od razu. Do pokoju 3–836–L szliśmy prawie pół godziny. Zanim urzędniczka dała nam pieczątkę, zważyła nas na lekarskiej wadze. Następnie były pokoje 4–3–L, 4–4–L, 4–5–L, 4–6–L, położone tuż koło siebie. W pierwszym dostaliśmy zieloną trójkątną pieczęć, w drugim niebieską kwadratową, w kolejnym czarną pięciokątną i wreszcie czerwoną sześciokątną. Pozostał nam tylko pokój 88–1 oraz 1–1–L.

– To chyba błąd – wskazałem babci. – Zobacz, numer piętra to pierwsza liczba, numer pokoju to druga. A tu jest na odwrót.

– To nie błąd – westchnęła babcia. – Już parę razy tu byłam. To na szczycie wieży, pokój zegarmistrza.

Winda zawiozła nas na samą górę. Zegarmistrz przybił kolejną pieczęć, w kształcie zegara, i ręcznie dorysował wskazówki zaznaczając aktualną godzinę.

Zjechaliśmy na dół. Babcia skierowała się do pierwszego pokoju po prawej.

– Babciu! Teraz pokój 1–1–L, nie 1–1–P!

– Serio? Byłam pewna, że poprzednim razem wchodziłam tu – wskazała drzwi po prawej.

W drzwiach zatrzymała babcię urzędniczka.

– Gdzie się pcha? Nie umie czytać? Na przepustce jasno zaznaczone! Panie na prawo, panowie na lewo!

Musiałem wejść sam. Babcia poszła do pokoju po prawej. Szybko się wyjaśniło czemu. Rewizja osobista! Czy czegoś nie ukradliśmy! Musiałem rozebrać się do golasa! Urzędnik przejrzał moje ubranie, obmacał mnie, jakbym był w stanie gdzieś coś ukryć!

– Gotowe! Może iść! Nie ma trzynastu lat, przebieralnia nie przysługuje, drzwi po lewej!

– Mam trzynaście! – zaprotestowałem, ale i tak wypchnął mnie przez drzwi na zewnątrz gołego.

Znalazłem się na ulicy przed Ratuszem. Zza pleców wyleciało moje ubranie. Szybko je założyłem i poczekałem na babcię. Po chwili wyszła innymi drzwiami.

 

Wracając do domu zatrzymaliśmy się przed sklepem z farbami. Już mieliśmy wchodzić, gdy dobiegł do nas Kostia z Reksiem i Fafikiem. Za nimi biegł zadyszany Stefan.

– Psze pani! – zawołał Fafik. – Nie mamy dziś lekcji! Czy Jerzy może się z nami pobawić?

– Dzisiaj planowaliśmy pomalować płot – odparła babcia. – Właśnie idziemy kupić farbę.

– Jesteśmy z Reksiem mistrzami w malowaniu! – zawołał. – Pomożemy!

– No dobrze… – babcia chyba nie była zbyt zadowolona z tego pomysłu.

Kupiliśmy farbę czerwoną, zieloną, niebieską, żółtą, białą i pomarańczową. Fafik przeglądał półki, wyraźnie czegoś szukając.

– Coś ci podać jeszcze? Może szarą?

– Nie, szarej nie chcemy – szybko zaprotestowała babcia.

– Szukam czerwonej w białe kropki, takiej jak muchomory – wyjaśnił Fafik.

– Skończyła się – rzekł poważnie sprzedawca. – Leśniczy wykupił cały zapas, do malowania grzybów w lesie.

Kwiczałem już ze śmiechu, gdy nagle nad pustą półką znalazłem etykietę:

FARBA LUX

CZERWONA W BIAŁE GROCHY

Cena (2 guldeny za wiaderko, strasznie droga) była skreślona i ręcznie ktoś dopisał

wyprzedana – pytajcie za rok

Z pędzlami i farbą poszliśmy do domu.

– Na jaki kolor co malujemy, psze pani? – zapytał Fafik.

– Jak chcecie – babcia machnęła ręką. – Ma być kolorowo.

Zabraliśmy się od razu za malowanie. Ja malowałem spokojnie, pędzlem starannie smarując sztachetkę farbą. Ale Fafik z Reksiem! Znowu zaczęli świrować! Każdy malował dwoma pędzlami na raz, dwie sztachety, każdą inną farbą! Ale to nie wszystko! Ogony zanurzyli w farbie i kolejną sztachetę w tym samym czasie malowali ogonem!

Reksio zobaczył moje zdziwione spojrzenie.

– Co się dziwisz! Fafik mówił, że jesteśmy mistrzami w malowaniu!

– No fakt – potwierdziłem.

W połowie malowania babcia zawołała nas na obiad. Była zupa dyniowa z grzankami i brukselka z bułeczką tartą. Pychota. Fafik z Reksiem spojrzeli zawiedzeni.

– Brukselka – szepnął zrozpaczony Fafik.

– Ale jest chociaż bułeczka tarta – próbował pocieszać się Reksio.

– Mogę wam przyrządzić kury – zaproponowała babcia. – Mam dwie starszawe, co już się nieść nie chcą, ale gotowanie potrwa parę godzin, zanim zmiękną.

– Psze pani, na surowo lepsze! – zawołał Fafik z radością.

Babcia po chwili przyniosła dwie kury. Chłopaki się na nie rzucili i pożarli żywcem. Z piórami i pazurami! Po chwili tylko krew ściekająca im po twarzach świadczyła o makabrycznym posiłku. Za moment wylizali się wzajemnie. Wylizali też miskę po brukselce. Na końcu wylizali Kostię, Stefana i mnie.

– Dobry obiadek – ocenił Fafik.

– Wspaniały – zawtórował Reksio.

– Tak jecie w domu? – zainteresowałem się.

– Nie – pokręcił ze smutkiem Fafik. – W tygodniu kucharka nie pracuje, a niania daje nam tylko suchą karmę.

– A jak jesteśmy niegrzeczni, to musimy jeść Whiskas!

 

Do wieczora pomalowaliśmy cały płot. Było kolorowo! Kolorowe były też ogony Fafika i Reksia. Farba niby się zmyła, ale kolor pozostał.

– Niania się zdenerwuje. – Fafik z radości wyszczerzył zęby.

– Nie pozwala nam się farbować! – dodał z żalem Reksio. – A nasze siostry mogły już w przedszkolu!

Na kolację babcia zrobiła gofry. Z konfiturą wiśniową smakowały wszystkim!

Później chłopaki poszli do domów. Przed nami kolejny, spokojny dzień w szkole. Kostia tylko się martwił spodziewanym wynikiem z testu, ale i cieszył obiecaną G dla Kleofasa!

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Wszystko mi się podoba, i czytam wszystko. I to z radością.
    Zauważyłam też mały fragment do poprawienia, coś tam się poplątało:

    Przeszedł mężczyźni w mundurach strażaka, pocztmistrza. Dziarskim krokiem przeszedł ktoś wyglądający zupełnie jak Sherlock Holmes...

    I w zakończeniu daj, że chłopaki poszły, nie poszli. Chłopcy poszli, a chłopaki (jak chłopy) - poszły.
    :
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję. Faktycznie, moje błędy, zdania przerabiałem i zostały w stanie: połowa poprawiona - połowa z poprzedniej wersji.
  • Tjeri dwa lata temu
    Świetnie to się czyta! Super pomysły, proza poprawiająca humor. :))
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję.

    Mam nadzieję, że się nie pogorszę do 31 października...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania