Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 8/32) - 7. października - Zaułki Uciech Wszelakich

Jedna z babcinych kóz przewróciła mnie na ziemię i teraz razem z towarzyszką intensywnie lizała mnie swoim ozorem po twarzy.

– No, już, już, chwila, zaraz was wydoję – rzuciłem odpędzając się rękami.

Rzęsisty śmiech wyrwał mnie ze snu. Nade mną ze śmiechy zwijali się Fafik z Reksiem.

– Fafik, będziesz wydojony! Jak krowa! Muuu! – zaśmiewał się Reksio.

– To ciebie chciał wydoić – odszczekał się Fafik. – Dużo mleka dajesz?

– Hej, żadnego z was nie chcę doić! Śniło mi się, że u babci kozy doję! – rozejrzałem się wokoło.

Przypomniałem sobie wczorajsze wydarzenia. A zwłaszcza to, że ugrzęźliśmy w labiryncie!

Zerwałem się na nogi. Reszta powoli się budziła. Stos prawie już dogasał, ale góra żaru dawała sporo ciepła. Nikogo poza naszą grupą na dziedzińcu nie było.

Pierwsze promienie słońca przebiły się ponad murem. Jakby na to czekając zaczęła uchylać się brama i podnosić krata.

– Chłopcy, pora wstawać – zawołał Dyrektor, podnosząc się z kupki siana.

Wszyscy zaczęli się przeciągać. Noc na bruku nie była zbyt przyjemna. Fafik zaproponował dla rozgrzewki zabawę w berka. Przez pierwsze parę minut wszyscy się wspólnie dobrze bawiliśmy, aż berkiem został Stefan. Nie był w stanie nadążyć za nikim. Po kilku kolejnych minutach zlitowałem się nad nim. Udałem, że muszę zawiązać but i dałem się złapać. Od razu wystartowałem biegiem za Reksiem. Biegał zbyt szybko jak dla mnie.

– Berek – w przelocie klepnąłem nie spodziewającego się nic Kostię.

Zabawa wszystkim się podobała, więc oczywiście, jak to w szkole, Dyrektor musiał ją przerwać.

– Chłopcy, starczy już! Musimy znaleźć drogę przez labirynt.

– Labirynt?

– Psze pana, on nie wie, co to jest labirynt! – zawołał jakiś chłopiec z wielką głową i grubymi okularami i zaśmiał się wrednie.

– To Kleofas – szepnął mi Kostia na ucho. – Szef Gangu Kujonów. Zawsze ma same A.

Razem z Kleofasem śmiało się kilku innych chłopaków. Wszyscy byli do siebie nieco podobni. Wielkie głowy, zatłuszczone włosy i grube okulary.

– Oni się nie myją? – szepnąłem do Kostii.

– Mają tyle oliwy w głowie, że wycieka im włosami – odszepnął mi. – Kiedyś Fafik z Reksiem próbowali Kleofasa umyć, to zużyli dwa mydła i ciągle ociekał tłuszczem!

– To nie jest zwykły labirynt – zaczął wyjaśniać dyrektor. – Zaułki Uciech Wszelakich ciągle się zmieniają. Dlatego najlepszy jest sznurek.

– Nasz tata ma taki labirynt w piwnicy – pochwalił się Reksio. – Z ruchomymi ścianami i zapadniami. Wraz z kolegami robi tam polowania!

– No! Nam raz też pozwolił! Wpuścił dwa kurczaki i mogliśmy zapolować! – dodał Fafik.

– Tutaj będziemy polować na wyjście – zapowiedział dyrektor. – Kto się przyczyni do odnalezienia drogi wyjścia, dostanie A! Reszta G, tak aby was zmobilizować wszystkich do pracy!

– Chłopaki, musimy opracować mapę labiryntu. – Kleofas zgarnął wielkogłowych w kółeczko i zaczęli coś szeptać.

– Wywęszymy drogę! – zaproponował Reksio. – Wiedźmak weźmie nas na smycz i idziemy!

– Ruszaj – poparł go Stefan. – To jedyna nasza szansa na wyjście.

– Eee… – machnął ręką Kostia – Gang Kujonów zaraz wymyśli, jak znaleźć wyjście. Ale to jedyna szansa, aby kujony dostały G!

Fafik z Reksiem na przodzie, na czworakach, obwąchiwali starannie kamienie i przydrożne zarośla intensywnie. Za nimi szedłem z Kostią i Stefanem, potem reszta klasy. Gang Kujonów trzymał się samego końca. Każdy z nich intensywnie coś notował w zeszytach, a Kleofas krążył od jednego do drugiego coś sprawdzając i korygując. Na samym końcu kroczył dyrektor, pilnując, aby nikt się nie oddzielił od grupy.

– Czuję wodę! Jezioro! – zawołał Reksio i tak silnie pociągnął, że się przewróciłem. Ciągnęli mnie po trawie, aż nad brzeg wody.

Zaczęli się chlapać w wodzie. Wstałem i dojrzałem to, co inni już widzieli…

– To nie nasz staw – skwitował Kostia. – U nas nie ma cmentarza zaraz nad wodą.

Faktycznie, po lewej ręce aż po horyzont z ziemi wystawały brzozowe krzyże, niektóre z zawieszonymi na nich przestrzelonymi hełmami.

– To przecież Zaułki Uciech Wszelakich – zaśmiał się Kleofas. – Pewnie niejeden będzie tu staw.

– Jak uciechy, to czemu cmentarz? – zdziwił się Stefan.

– Cmentarze są miłe! I jakie bujne życie towarzyskie można tu prowadzić! – oburzył się Kostia.

– Nie mamy czasu na miłą herbatkę, szukam wyjścia – przerwał dyrektor. – Na drogę i dalej!

Po kolei Fafik z Reksiem ciągnęli nas po rozmaitych uciechach. Trafiliśmy do trzech opuszczonych lunaparków, pięciu wesołych miasteczek, ośmiu nawiedzonych domów, spotkaliśmy dwa cyrki, jedno wędrowne zoo, ale po wyjściu śladu nie było.

Wreszcie prawie sukces! Nasz staw, nawet ulica wokół, tylko lepiej wybrukowana, a domki parterowe, wszystkie białe.

Naprzeciw nas wyszła jakaś para. Ona owinięta w prześcieradło, ze złotym wieńcem na głowie, on zupełnie goły, tylko w sandałach ze skrzydełkami! I zupełnie się nie wstydził.

– Hermesie, cóż to za barbarzyńcy? – odezwała się dama ubrana w samo prześcieradło.

– Nie wiem, kochana. Może Ares ściąga ich na jakąś nową wojnę.

– To nie nasze czasy – orzekł dyrektor. – Lepiej się szybko wycofajmy.

Kolejne błądzenie po zaułkach skierowało nas znowu nad jezioro. Tym razem wokół stały tylko biedne szałasy zbudowane z gałęzi. A w jeziorze kąpał się słoń! Tylko mocno włochaty.

– Co to za włochate słonie? – zdziwił się Kostia.

– Phi, mamuta nie rozpoznać – zaśmiał się Kleofas.

– Chyba nic tu po nas – stwierdził dyrektor. – Z powrotem!

Znowu błąkaliśmy się po uliczkach. Trafiliśmy na kolejny opuszczony lunapark. Później na miasteczko z Dzikiego Zachodu. Dwa razy zaszliśmy do dżungli, ale na ryk dzikich zwierząt Reksio z Fafikiem od razu ciągnęli nas w kierunku wyjścia. Następnie było wędrowne zoo. Chyba to samo, co wcześniej, ale mieli już więcej zwierząt. Później był ładny budynek z wiatrakiem, oświetlony neonami, ale gdy dyrektor go zobaczył, kazał nam natychmiast się wycofać.

– To są rzeczy bardzo niebezpieczne dla małych chłopców!

Wreszcie trafiliśmy na jakiś festyn.

– Częstujcie się! Bawcie się! – zachęcali nas przechodzący ludzie.

Wszyscy mieli na głowach głupie urodzinowe czapeczki w kształcie wąskiego rogu. I na straganach słodycze wszystkie miały taki sam kształt! Cukierki w kształcie rożka, ciastka w kształcie rożka napełniane kremem, a nawet bułki z makiem – oczywiście w kształcie rożka, nadziewane mięsem, serem czy szpinakiem.

I wszystko za darmo!

– Zegarek dziwnie mi tutaj chodzi – stwierdził dyrektor, zerkając na swój wielki zegarek kieszonkowy. – Czasem wolno, czasem szybko, czasem do tyłu… ale moim zdaniem jest akurat czas przerwy na lunch.

– Hurra! – zawołali Reksio z Fafikiem.

– Chłopaki, dylatacja czasowa! – zawołał Kleofas. – Zapomnieliśmy umieścić we wzorach delty Te!

Zamiast coś zjeść, zaczęli intensywnie pisać coś w zeszytach.

Fafik i Reksio przystanęli przy najbliższym straganie z bułkami nadziewanymi mięsem i pożerali jedną po drugiej.

Pomny, co mówiła babcia o jedzeniu mięsa przez wiedźmy, wybrałem bułkę z serem. Dobra była! Ruszyłem z Kostią wzdłuż straganów, kosztując coraz to nowych specjałów. Doszliśmy do głównej sceny.

Na niej, na dwóch ozdobnych tronach, siedziały dwa Tęczowe Jednorożce, przyglądając się ze znudzeniem bawiącemu się tłumowi.

– Jak myślisz, kogo wybiorą do pożarcia? – dobiegł mnie głos przekupki.

– Och, kochana, nie wiem! Nawet nie śmiem marzyć, abym to była ja! Taki zaszczyt! Być pożartym przez Tęczowego Jednorożca!

– Przepraszam, czy panie coś mówią o byciu pożartym? – wtrąciłem się, nieco zaniepokojony.

Przekupka obejrzała nas dokładnie, a nawet obwąchała.

– Szczęściarze z was! Pachniecie tak obco! Tęczowe Jednorożce lubią dania egzotyczne, na pewno was wybiorą do pożarcia! Mam coraz mniejsze szanse, zawsze wybierają tylko trzynaście dań, po czym odlatują na rok lub dwa…

– Nas jest trzynastu, razem z dyrektorem – wtrącił Kostia.

– Co? Całą trzynastką przybyliście na nasz Festiwal! Odbieracie nam wszelkie szanse! – wściekła się przekupka. – Wynoście się!

– Już, już, nie chcieliśmy pani zdenerwować – zaczęliśmy się wycofywać.

– Już stąd poszli!

Kostia nagle zamarł.

– Mówi pani, że odlatują na rok lub dwa?

– No! A czasem nawet na więcej! Wynoście się! Ja chcę być pożarta!

– Pójdziemy, ale tylko gdy pani da nam kłębek sznurka. Dużo sznurka! – zaparł się Kostia.

– Wariacie, musimy zwiewać – szepnąłem mu do ucha – zanim nas pożrą.

– Zaraz! Tylko dostanę sznurek!

– Na co ci sznurek?

– Wiem, jak znaleźć drogę do domu!

Po chwili przekupka przybyła z workiem pełnym sznurków.

– Dam wam, ale jeśli wszyscy opuścicie Festiwal!

Zaczęliśmy zwoływać wszystkich. Chłopaki nie chcieli opuszczać Festiwalu, ale Kostia zdążył wyjaśnić dyrektorowi, jakie czyha zagrożenie.

– Zaczynam liczyć! – krzyknął głośno. – Wszyscy się ustawiają! Uwaga! Zero!

Wszyscy się nagle zerwali i stanęli w rządku. Poza Fafikiem i Reksiem, którzy szybko przełykali kolejne rożki z mięsem.

– Jeden! Dwa! Trzy! Cztery!

Fafik zgarnął jeszcze trzy rożki, Reksio cztery.

– Pięć! – dyrektor skończył liczenie.

– Pięć pasów, trzy rożki – westchnął Fafik. – Trochę słabo wyszło.

– Wychodzimy! – zarządził dyrektor. – Kostia bierze od tej miłej pani worek ze sznurkami i opuszczamy Festiwal!

– O, nie tak szybko! – zaperzyła się przekupka. – Chcę jeszcze… jego ubranie! – wskazała na Stefana.

– Czemu moje? – przeraził się Stefan.

– Bo się najbardziej pocisz i czuć z daleka – oznajmiła przekupka. – Jak się przebiorę, to ja będę miała twój zapach i Jednorożce wybiorą mnie jako pierwszą! Taki zaszczyt! Będę pożarta jako pierwsza!

– Goły mam wracać? – przeraził się Stefan. – Nie ma mowy!

– Nie ma ubrania, nie ma sznurka! – przykupka była nieugięta.

– Trzy ubrania za sznurek i worek bułeczek z mięsem! – zawołał Reksio.

– Zgoda! – przekupka przybiła mu piątkę.

Reksio z Fafikiem pociągnęli Stefana gdzieś za straganu.

Po chwili przybiegły do nas, łasząc się, dwa kudłate pieski. Jeden miał na obroży imię Fafik, a drugi Rekio. Na Reksiu na grzbiecie siedziała spora ropucha. Pieski przytargały ze sobą trzy szkolne mundurki.

Przekupka wręczyła worek ze sznurkiem i drugi z bułeczkami. Pochwyciła ubrania.

– No, już, już, wyłazić! – zaczęła nas poganiać.

Pilnowała nas, aż wszyscy wyszliśmy na uliczkę.

– To co teraz? – dyrektor zwrócił się do Kostii.

– Te głupki niech nas jeszcze pociągną po dwóch czy trzech lokalizacjach i rozpracujemy równanie ruchu tego labiryntu – wtrącił się Kleofas.

– A my idziemy prosto do wyjścia i nie zdążycie ułożyć waszego głupiego równania! – ogryzł się Kostia.

– Niby jak? – zaśmiał się Kleofas.

– Tamte jednorożce – wskazał za siebie Kostia – po pożarciu trzynastu ofiar odlatują do siebie. Rozumiecie? Od–la–tu–ją! Wystarczy podlecieć do góry i zobaczyć, gdzie jest wyjście. A my po sznurku pójdziemy za nim!

– Można w sumie tak zrobić – wzruszył ramionami Kleofas. – Ale zapomniałeś głupku o jednym.

– O czym? – zdziwił się Kostia.

– Nie mamy w klasie wampira! Wampir mógłby się zamienić w nietoperza i podlecieć, ale cóż… nie ma wampira, debilu!

– Kleofas! – zareagował dyrektor. – Zachowuj się!

– Przecież to debil – wzruszył ramionami Kleofas. – Nawet mózgu nie ma.

– Tym razem to ty dostaniesz G i lanie – wyszeptał mściwie Kostia, ciągnąc mnie na bok. – Jerzy, do dzieła!

– Ale co mam robić? – zdumiałem się.

– No co? Jesteś wiedźmakiem! Czary Mary i wzlatuj do góry!

– Ale ja nie umiem!

– Nie kłam! Stefan mi opowiadał, jak lataliście!

– No… śniło mi się coś takiego, ale to nie było naprawdę!

– To niech ci się teraz znowu przyśni! Musisz! Chłopie! Zrobię potem wszystko co zechcesz, ale Kleofas musi dostać G i lanie za ocenę! To dla mnie sprawa życia i życia!

– Mówi się życia i śmierci – nie mogłem się powstrzymać przed poprawieniem go.

– Śmierci, śmieszne, nie? Jestem szkieletem, już umarłem! Ale zrobisz to? Zrobię wszystko co zechcesz!

Wyszeptałem mu na ucho.

Zaczerwienił się.

– To trochę wstyd… Ale nikogo więcej nie będzie? To ja się zgadzam! Byle tylko…

– Tak, tak. Polecę. O ile potrafię.

Musiałem natrzeć się jadem Stefana tu i ówdzie. Wstyd mi było tak przy wszystkich nacierać się ropuchą, zwłaszcza w miejscach „ówdzie”. Ale miałem obietnicę Kostii. Jemu też pewnie będzie głupio.

Fafik i Reksio przywiązali mi do nóg sznurki. Na wszelki wypadek dwa, gdyby jeden się zerwał.

Polizałem Stefana.

Spodziewałem się, że stracę przytomność, jak poprzednio, ale od razu uniosłem się w górę. Rozglądałem się na wszystkie strony, ale nigdzie nie widziałem Potworkowa.

Wylądowałem.

– Nic nie widzę – powiedziałem smutno. – Nie wiem, w którą stronę jest wyjście.

– I co wam dało latanie? – zaśmiał się Kleofas. – Debil Kostia znalazł sobie debila wiedźmaka jako kumpla. I dwa półgłówki dali teraz… całą DUPĘ!

Kostia się popłakał.

– To gnoju! – zawołałem. – Choćbym miał się zesrać, dolecę do wyjścia!

Nagły ból brzucha zgiął mnie wpół. Coś poderwało mnie do góry. Nie wytrzymałem. Popuściłem. Nie, nie w spodnie! Jak cudowna jest ta sukienka, co ją babcia nazywa kiltem! Popuściłem, to prawda… prosto na rozdziawioną gębę Kleofasa!

I poleciałem, sam nie wiem gdzie! Po ziemi za mną biegli Fafik i Reksio, rozwijając sznurki.

Po chwili wylądowałem przy wejściu do Zaułków Uciech Wszelakich. Odszukałem liść łopianu, aby się podetrzeć. Za chwilę dobiegli do mnie zziajani Fafik i Reksio. Z radością wylizali mnie po twarzy.

– Aleś narzucił tempo – Fafik zmienił postać na chłopięcą i siedział goły na skraju drogi. – Ledwo zdążyliśmy za tobą! Dobrze, że mieliśmy postać wilków!

– Wyglądacie bardziej na puchate pieski – wskazałem na Reksia.

– Bo jesteśmy na razie szczeniętami wilkołaka! Ale groźnymi! Wr! Wrrrr! – Fafik usiłował mnie przestraszyć, ale nie wychodziło mu.

Długo czekaliśmy na dojście pozostałych. Zegar z oddali wybił piątą, potem kwadrans po piątek i wpół do szóstej. Gdy usłyszeliśmy wreszcie głosy nadchodzącej klasy, Fafik zmienił się z powrotem w postać pieska.

– Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – przywitał nas dyrektor. – Nie będę was dłużej zatrzymywał, niech każdy pędzi do rodziców. Martwią się o was. Jutro lekcje odwołane! Odpocznijcie w domach!

Reksio z Fafikiem rzucili się na niego, liżąc z radością jęzorami.

– No, już, już, spokój! – próbował się od nich opędzić. – Tu jest wasz worek z bułeczkami!

Postawił wór na ziemi i pośpiesznie odbiegł.

Fafik i Reksio przyjęli postać chłopców. Nie krępując się tym, że byli goli, rzucili się na worek. Zajadali jedną bułeczkę za drugą. Nagle Fafik zamarł w połowie kęsa.

– Szpinak?

Reksio szybko przegrzebał worek.

– Oszukała nas! Wszystkie pozostałe są ze szpinakiem! Tylko górna warstwa była z mięskiem!

Zmienili się znowu w postać piesków i odbiegli.

Zostałem sam. Chwyciłem worek z bułeczkami ze szpinakiem i poszedłem do domu.

Babcia obsypała mnie pocałunkami.

– Jerzy! Jesteś! Tak się martwiłam!

Podała mi pełną michę nie znanej mi potrawy. Była to pieczona dynia i pieczone jabłka, przysypane kruszonym wędzonym twarogiem i prażonymi pestkami dyni i skropione jakąś dziwną przyprawą. Ni to kwaśną, ni to słodką.

– Co to jest? – zapytałem. – Bardzo dobre! Ale mama nigdy niczego takiego nie robiła.

– A nie wiem – babcia wzruszyła ramionami. – Jakoś się samo zrobiło. Nie miałam głowy do prac domowych.

– Tak się martwiłaś o mnie? Uratowałem wszystkim życie! Wyprowadziłem nas z labiryntu! – ogłosiłem z dumę.

– A, to… – babcia chyba nie usłyszała. – Jesteś wiedźmakiem, moim wnukiem, więc wiedziałam, że sobie poradzisz.

– Nie martwiłaś się o mnie?

– Nie, czemu? – babcia spojrzała na mnie zdziwiona.

– A gdyby zaatakował mnie smok?

– Sam zaatakował, niech się sam broni. W sumie… – podrapała się po głowie – gdybyś się wybrał na łowy na smoka, weź dużą butelkę, kończy mi się smocza krew.

– Babciu! Ja? I smok? SMOK?

– Jerzy, mamy poważniejszy problem, niż jakiś tam smok.

– Co się stało?

– Przyszło wezwanie z Ratusza. Do mnie i do ciebie. Tak, otworzyłam list do ciebie zaadresowany! Mamy się stawić jutro na przesłuchanie. Pod rygorem… Eksmisji z Potworkowa!

Nie wiedziałem, co to znaczy, ale udzielił mi się strach babci. Rozpłakałem się.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania