Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 7/32) - 6. października - Na Średniowiecznym Zamczysku

– Och, Jerzy, kochanie, zbudź się… – czułem jakieś głaskanie po głowie.

Ale było zbyt przyjemnie, abym wstawał.

– Juruś…

– Jestem Jerzy! – aż się podniosłem.

No tak. Babcia Wiktoria aż się zatoczyła ze śmiechu.

– Wiedziałam, że cię to obudzi… Pora wstawać do szkoły!

– Oj, babciu, muszę? Wiesz jaki miałem sen? Że miałem iść do szkoły w sukience i był tam robot kościotrup Kostia i dwaj chłopcy poprzebierani za psy!

– Jerzy, kochanie, tłumaczyłam ci, że to kilt, nie sukienka. A Kostia jest szkieletem. To nieładnie mówić kościotrup. I na pewno nie jest robolem. Robolem się zostaje po skończeniu Warsztatów Manufakturowych i Fabrycznych, jeśli ktoś obleje egzaminy na czeladnika. A Fafik i Reksio, bo pewnie o nich mówisz, wcale się nie przebierają.

– Jak to?

– To synowie burmistrza. Szczeniaki wilkołaków.

– Ha! Ha! Ha! Ale śmieszne! – powiedziałem powoli zupełnie nieśmiesznym tonem.

Nagle coś zrozumiałem.

– Zaraz, babciu! To mi się nie śniło?

– Nie, kochanie, wpadłeś zaraz po szkole, pewnie wystraszyłeś się biednej Wiery i zemdlałeś. Zaniosłam cię do łóżka i spałeś aż do rana.

– Kto to jest Wiera?

– Mama Kostii. Wiem, wygląda trochę strasznie, ale wyleczę ją z żółtaczki i będzie miała kości tak samo bieluteńkie jak Kostia!

– To kościotrup!

– Szkielet! Jerzy! Ostatni raz cię napominam!

– No dobra, dobra, niech będzie szkielet. I tak to robot.

– Mówiłam ci, że robol to absolwent Warsztatów, który nie zdał egzaminów.

– Robot, babciu, nie robol!

– A, to ja nie wiem, co to jest – wzruszyła ramionami.

– No, robot, to takie coś, co się rusza. A nie żyje.

– A, to tak, to Kostia jest robotem – przyznała babcia.

Wiedziałem! Nikt mnie nie oszuka.

Chociaż… w sumie to fajnie mieć kumpla robota. Nawet jeśli wygląda jak kościo… szkielet.

Pobiegłem do szkoły. Naprawdę, mam słabą pamięć do terenu. Obszedłem prawie cały staw dookoła, zanim doszedłem do Ulicy Szkolnej. Wydawało mi się, że Szkolna była szybciej. Przesuwają się te uliczki czy co? I szkoła nie leżała zaraz za Pensją dla Panien Wyzwolonych, jak zapamiętałem wczoraj, tylko najpierw musiałem minąć długi betonowy mur Obozu Karnego dla Rozrabiaków, potem nieogrodzony zestaw budynków Warsztatów Manufakturowych i Fabrycznych, aż wreszcie doszedłem do szkoły.

Było już grubo po dzwonku. Wszyscy siedzieli w klasie i pisali test.

– Jerzy Jeży! Spóźnienie! – zawołał Dyrektor na mój widok.

– No… tak… – przyznałem. – Przepraszam.

– Normalnie bym cię ukarał od razu. Ale skoro ty nie piszesz testu i zaplanowałem dla ciebie coś innego… – zrobił efektowną pauzę – idź do kuchni i przygotuj dla wszystkich kanapki. Dziesięć na osobę.

Jęknąłem. Dyrektor niewzruszenie kontynuował.

– Dla Fafika i Reksia z podwójnym surowym mięsem, dla siebie i Stefana macie ser, dla reszty zrób jakieś mieszane, jest ser, szynka i kiełbasa. I pamiętaj obowiązkowo sałata, cebula i pomidor w każdej kromce! Jeśli nie zdążysz przed dzwonkiem, to wtedy cię ukarzę!

Powlokłem się do kuchni. Wielkie bochny chlebów leżały w stosie. Urżnąłem wielgachne kromki, obficie obłożyłem nadzieniem. Były już przygotowane kolorowe woreczki z wyszytymi imionami. Mój był żółty, z napisem. Naszyte literki, każda innego koloru, układały się tak:

WIEDŹMAK

JERZYNIE

JUREKNIE

JERZYKBO

SIĘZŁOŚC

IIWKURZA

Bardzo śmieszne. Zrywać boki ze śmiechu.

Na szczęście inne woreczki nie były lepsze.

STEFANZR

ÓBJAKIŚŁ

ADNYDLAT

EGOROPUC

HYGRUBEG

O

czy kolejny

SZKIELET

KOSTIATY

LKONIENA

PISZKOŚC

IOTRUPBO

TOCHAMSK

IE

Ledwo się uwinąłem z upychaniem kanapek do worków, kiedy zabrzmiał dzwonek.

Wyszedłem z ulgą na korytarz. Chłopaki mieli niewesołe miny.

– Jakie to było trudne! – żalił się Kostia. – Skąd mam wiedzieć, ilu ludzi zeżarł Smok Toruński? Pewnie dostanę G lub co najwyżej F!

Zza zamkniętych drzwi dolatywały wrzaski Reksia i Fafika.

Spojrzałem z przerażeniem.

– Oddawali prace i wypadły im ściągi. Za ściąganie jest lanie – rzucił Kostia. – Oni nigdy się nie nauczą. Na każdy test robią ściągi i oddają prace razem z nimi.

– Ale… Nie wolno bić dzieci! – zawołałem.

– Serio? – dyrektor wyszedł z sali. – Kto tak powiedział?

– No… jest taka ustawa przecież!

– Dziwne – spojrzał na mnie uważnie. – Nic nie kręcisz? Od 1830 roku prowadzę szkołę w Potworkowie i nigdy o tym nie słyszałem!

– Tysiąc osiemset trzydziestego? – zawołałem. – To niemożliwe!

– A czemuż by nie? – zdziwił się dyrektor. – Założyłem swoją szkółkę w Szkocji, w małe wiosce na północ od Glasgow. Od początku planowałem przyjmować wszystkich chłopców, niezależnie od stanu i klasy. To się nie podobało miejscowym angielskim lordom. I gdy pewnego dnia spalili mi szkołę, to się przeprowadziłem tutaj. To był 1. maja 1830 roku, pamiętam jakby to było wczoraj! I od tego czasu, rok w rok, prowadzę szkołę, dokładnie tak samo jak zawsze.

– Ale to było – szybko liczyłem w głowie – prawie dwieście lat temu! Ludzie tak długo nie żyją!

– No cóż, masz rację – pokiwał głową dyrektor. – Nie lubię wspominać o tym małym… incydencie. Ale my gadamy, a wszyscy chcą iść. Prawda?

– Tak! Tak! – rozległo się zewsząd.

– Pan nam obiecał, że pójdziemy na smyczy – przypomniał się Reksio, ocierając łzy.

– Obiecałem. Stefan, przypnij smycze Reksiowi i Fafikowi do obróż!

– Psze pana, a może nas prowadzić wiedźmak? – spytał z nadzieją Fafik.

– Do Zaułków Uciech Wszelakich może, potem ja was wezmę – zgodził się dyrektor.

To było dziwne. Fafik i Reksio szli na czworakach, do różowych obróżek na szyjach mieli przyczepione smycze (również różowe, podpisane). Ciągnęli mocno do przodu, co chwilę się zatrzymując, aby obwąchać jakiś kwiatek.

Do Zaułków Uciech Wszelakich na szczęście nie było daleko. Sąsiednia uliczka, oddzielona od Szkolnej tylko warzywniakiem.

Przed wejściem Dyrektor odebrał ode mnie smycze, wyjmując z plecaka sznurek.

– Kto dzisiaj zajmie się sznurkiem? – zapytał.

Oczywiście, jak zawsze w szkole bywa, chętnych nie było.

– Może Jerzy, nie pisał testu – pisnął ktoś za moimi plecami.

– Ale robiłem kanapki! – wrzasnąłem, ale było już za późno.

Wielki kłębek sznurka spoczął na moich rękach. Wolny koniec dyrektor przywiązał do haka w murze kamienicy.

– To bardzo ważna funkcja – podkreślił Dyrektor. – Rozwijaj starannie, a gdy będziemy się cofali, zwijaj na nowo! Idziemy!

Ruszył przodem.

Zaułki Uciech Wszalakich nie były prostą uliczką, jak inne boczne uliczki w Potworkowie. Ciągłe zakręty i rozgałęzienia, aż straciłem orientację, gdzie jestem. Dyrektor chyba też. Kluczył i skręcał, to w prawo, to w lewo.

– Jesteśmy na miejscu – zawołał wreszcie. – Oto Średniowieczne Zamczysko!

Na końcu uliczki była wielgachna brama wyglądająca bardziej jak z parku rozrywki, a nie prawdziwego zamku. Pacnąłem się w czoło. No tak, gdzie w Potworkowie zamek?

Zamek, czy prawdziwy, czy park rozrywki, robił wrażenie. Główny gmach wyglądał na opuszczony. Wszystkie okna puste, bez szyb, dachy pozawalane. Ale za to na placu przed tętniło życie. Porozstawiane kolorowe kramy pełne wszelkich dziwactw. Nagle struchlałem. Na środku płonął wielki stos, a na nim, między płomieniami, płonęła wiedźma. Zatrzymałem się przerażony.

– E, to tak zawsze – pociągnął mnie Kostia za rękę. – Nic jej nie będzie.

Może miał i rację? Nikt na płonącą wiedźmę nie zwracał uwagi. Nie było tłumu, sądu, kata, jak pokazywali na filmach.

Na wszelki wypadek obróciłem mój worek z kanapkami napisem do wewnątrz.

Doszliśmy do straganu ze świecami.

– Poznajcie Marcina, Mistrza Świeczarza – zagrzmiał Dyrektor. – Oddaję was w jego ręce, macie go słuchać jak mnie! Jasne, Fafik, Reksio?

– Przecież my zawsze grzeczni jesteśmy – zaskomlał obrażonym tonem Reksio.

– Mistrzu Marcinie, przekazuję chłopców w twoje ręce. Jak trzeba, nie żałuj rózgi, a ja potem poprawię drugie tyle!

– Toć doświadczenia z uczniakami i czeladnikami mam siedemset lat – machnął ręką Mistrz Marcin – wiem, co się robi z tymi, co nie słuchają.

Mówiąc to pociągnął za ogon Fafika, który już zaglądał do jakiegoś garnka.

Coś mu wyszeptał do ucha. Fafik się zdziwił, potem wyszeptał coś Reksiowi. I nagle przestali się kręcić, i wyglądali na bardzo grzecznych uczniów.

– No, skoro tak, to jak idę do Karczmy za Dziurawą Bramą – odrzekł dyrektor. – O piętnastej przyjdę po tych ancymonów.

Mistrz Marcin wyjaśniał nam, skąd się bierze wosk, jak się go bieli i topi. Nie tylko gadał, ale wszystko pokazywał i mogliśmy robić razem z nim.

Stwierdziłem, że bielenie wosku to głupota. Przestaje pachnieć miodem!

Potem odlewaliśmy świeczki. Każdy z nas wykonał po kilkanaście świec. W przerwie zjedliśmy kanapki. Fafik narzekał na pomidory, a Reksio na sałatę, ale wszystkim smakowały.

Do pustych worków Mistrz Marcin pozwolił nam włożyć zrobione przez nas świece. No, pewnie i tak by ich nie sprzedał. W porównaniu z jego świecami były dość krzywe.

– A teraz niespodzianka – zapowiedział Mistrz Marcin.

– To teraz? – zawołał Fafik.

– Teraz – potwierdził Mistrz.

– Jupi! – Fafik z Reksiem tańczyli w kółeczko!

Wreszcie się uspokoili.

Okazało się, że Mistrz im obiecał, że jeśli będą grzeczni, będą mogli – nie uwierzycie! – odlać sobie ogony w wosku!

– Proszę Mistrza, a ja bym mógł? – zapytał Kostia.

Ten głupek postanowił sobie odlać czaszkę w wosku!

Mieliśmy sporo roboty. Trzeba było przygotować gips, nasmarować ogony i czaszkę olejem, obłożyć gipsem i poczekać aż stwardnieje. Potem przedzielić na pół, delikatnie zdjąć. Reksio i Fafik pobiegli wykąpać ogony, a Kostia po prostu rozsmarował tłuszcz na innych kościach.

– No co? – zapytał, gdy patrzyliśmy na niego ze zdziwieniem – będę ładnie się błyszczał!

Do pustych foremek włożyliśmy knoty i zalaliśmy woskiem.

Wreszcie nietypowe świece były gotowe! Reksio i Fafik z dumą trzymali woskowe podobizny swoich ogonów.

Kostia wręczył mi czaszkę.

– To dla ciebie. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

– Dla mnie? – wyjąkałem zdumiony. – Ale…

– Nie podoba ci się? – posmutniał.

– Jest super! – zawołałem. – Zawsze chciałem mieć w domu czaszkę! I nawet całego szkieleta!

Kostia odskoczył ode mnie przerażony.

– Takiego z plastiku! Mają w sklepie z pomocami szkolnymi. Mama obiecała mi, że mi kupi.

– Uff… – westchnął. – Bałem się, że prawdziwego.

– No jak to? – zdziwiłem się. – Przecież prawdziwe są zakopane w grobach.

– Ja jestem prawdziwy, zobacz – Kostia wyciągnął rękę. – Ktoś zamówił mnie i nie odebrał, i tak trafiłem do Potworkowa.

– Jak to zamówił?

– No… do nauki anatomii – westchnął. – To taniej niż kupić plastikowy.

Pokiwałem głową.

Te szkielety – roboty są naprawdę dobrze wykonane. Nawet pełną historię pochodzenia mają wgraną.

Na razie z radością schowałem woskową czaszkę Kostii do worka.

– I jak chłopcy? Wszystko w porządku? – zawołał dyrektor.

Zerknął na srebrny zegarek, który wyciągnął z kieszeni.

– Już prawie szósta! Tak fajnie było, że dzisiaj trochę czasu więcej spędziliśmy, ale chyba było fajnie, co?

– Fajnie! – wszyscy zawołali chórem.

Fafik i Reksio z dumą pokazali swoje woskowe ogony.

– No to wracamy do domów. Jerzy, prowadź! – zwrócił się do mnie.

Doszedłem do bramy. Zaraz za nią uliczka rozchodziła się na skrzyżowaniu w pięciu różnych kierunkach. Nie pamiętałem takie skrzyżowania, gdy szliśmy.

– No, gdzie teraz? – zwrócił się do mnie Dyrektor.

– Nie wiem – przyznałem. – Nie znam tego miejsca.

– Sznurek, chłopcze, sznurek! Dokąd prowadzi? Po to na wejściu dałem ci cały kłębek sznurka! Zwijaj go powoli i dojdziemy do wyjścia.

Zwijałem. Długo. Kłębek rósł i rósł, aż wreszcie wpadł mi w ręce koniec sznurka.

– Oj! – pokazałem mu wystrzępioną końcówkę – chyba się zerwał.

– Zerwał? Niemożliwe! Zamówiłem specjalną linkę plecioną z włosia mamuta! Tego się nie przetnie zwykłymi nożycami!

Obejrzał dokładnie wystrzępioną końcówkę.

– Nie zerwał się – rzekł ponuro. – Są ślady piłowania. Ktoś musiał nieźle się starać, abyśmy się zgubili. I jak teraz znajdziemy drogę powrotną? A robi się ciemno!

Rozejrzeliśmy się wokół. Za nami, w bramie do Średniowiecznego Zamku, ganiali się Reksio z Fafikiem. Spojrzeliśmy na skrzyżowanie.

Osiem ścieżek, każda wyglądająca tak samo.

– Czy tu nie było pięciu dróg? – wyszeptał Stefan.

– Zabłądziliśmy – pokiwał głową Dyrektor.

Rozejrzał się wokół.

– Fafik! Reksio! Ganiajcie się nadal w tej bramie!

Chłopcy na chwilę przerwali zdumieni, ale posłusznie zaczęli się ganiać, co chwila zerkając na dyrektora.

– Reszta dołącza się do gonitwy. I powoli przemieszamy się do środka.

Udając zabawę w berka przesunęliśmy się z powrotem do Średniowiecznego Zamczyska.

Chwilę potem zabrzmiała trąbka. Gruba dębowa krata zasłoniła wejście. Moment później zamknięto bramę.

– Spędzimy tu noc, chłopcy, a rano poszukamy drogi przez labirynt – oznajmił dyrektor.

Zaczęło się robić chłodno. Powlekliśmy się do przygasającego stosu wiedźmy, aby się ogrzać.

– No, wreszcie się mną ktoś zainteresował – zawołała.

Zeszła ze stosu, cała w sadzy i podeszła do nas.

– Wiecie, jakie to nudne, płonąć cały dzień, gdy nikt nawet nie spojrzy? Dziękuję, chłopcy, że chociaż wy podeszliście.

– Zimno, przyszliśmy się ogrzać – przyznał Stefan.

– Oj, biedaczki – rozczuliła się. – Poczekajcie tu, przyniosę wam coś do jedzenia.

Zniknęła gdzieś w gęstniejącym mroku. Nie było jej dłuższą chwilę. Wreszcie przyszła. Zdążyła się umyć i przebrać. Przyniosła kosz kiełbasek, jabłek i chleba.

– Bierzcie, opiekajcie sobie nad ogniem i jedzcie, a ja wam poopowiadam stare baśnie, co?

– Może być – mruknąłem.

Pozostali chłopacy już nabijali na patyki kiełbaski i jabłka i piekli.

– A ty – przyjrzała mi się uważnie – czy ty nie jesteś wiedźmakiem?

– No… jestem – przyznałem. – Proszę nie palić mnie na stosie!

– Och, stos jest mój. Choć to już nudne. Ale… wyglądasz mi na mojego pra–pra–prawnuczka. Mieszkałeś w Czarcim Jarze?

– Nie, w Toruniu – przyznałem.

– A, Toruń, to nowe miasteczko, świeżo założone nad Wisłą przez tych zabawnych rycerzy z czarnymi krzyżami na płaszczach – zawołała ze śmiechem. – Zdążyliście już zbudować mury miejskie?

– Toruń ma ponad 700 lat – odparłem oburzony.

– To już tyle lat minęło? – zdziwiła się. – To już pewnie wiedźm w Czarcim Jarze nie ma…

– Nie wiem, proszę pani – odparłem. – Moja babcia i mama kiedyś tam mieszkały, ale ja tam nigdy nie byłem.

Nażarci pieczonymi kiełbaskami (głównie Fafik i Reksio) oraz jabłkami (dobre były) powoli zasypialiśmy wokół dogasającego stosu.

A wiedźma na dobranoc opowiadała nam historyjki z dawnych lat…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Tjeri dwa lata temu
    Bardzo dobrze to się czyta! :). Masz fajne pomysły, całość jest przesympatyczna. No i wciąż — Fafik i Reksio wymiatają :D.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję. Szczeniaki - Wilkołaki jeszcze będą się pojawiać w kolejnych odcinkach.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania