Pokaż listęUkryj listę

Hallowe'en (część 30/32) - 29. października - Ordery

Co chwilę budziliśmy się w nocy, nasłuchując, czy nie słychać gdzieś alarmowej syreny lub krzyków przerażonych ludzi.

Rankiem wstaliśmy niezbyt wyspani.

Niezbyt też mieliśmy ochotę na śniadanie. Zjedliśmy tylko kilka racuchów.

Ze smętnymi minami powlekliśmy się do szkoły. Warty przy stalowym statku cały czas stały. Na brzegu gromadził się coraz większy tłum. Zaciekawieni podeszliśmy bliżej.

Mieszkańcy, którzy nie uciekli, gromadzili się na ulicy.

Strażnicy bardziej to pilnowali, aby nikt się nadmiernie nie zbliżał do obcego statku, niż samego przybysza.

- Nie powinniśmy już iść do szkoły? – zerknąłem na zegar na ratuszowej wieży.

Dochodziła dziewiąta.

- Patrzcie, pan Angus tam jest – wskazał kościstym palcem Kostia.

Podbiegliśmy do niego.

- Chłopcy, właściwie to nie powinniśmy tu stać – nieprzekonanym głosem próbował do nas apelować. – Tutaj jest niebezpiecznie!

- Lubię niebezpieczeństwo! – szczeknął Fafik i zaczął gonić się z Reksiem pomiędzy gapiami.

- A czy w szkole jest bezpieczniej? – zapytałem. – Tylko siedzimy i czekamy, aż wyjdzie i nas pozabija…

- Nie można tak myśleć – przerwał mi pan Angus. – Trzeba znaleźć pozytywne strony!

- To znaczy jakie?

- No, trzeba je znaleźć! Chłopcy! – zwołał nas do siebie. – Mam dla was zadanie do wykonania do przerwy śniadaniowej.

- O nie! – jęknął Fafik. – A tak fajnie było!

- Zadanie brzmi: znajdź co najmniej dwie pozytywne strony obecnej sytuacji. Po przerwie porozmawiamy sobie o tym.

- O nie! – zaskomlał Fafik. – Znowu myślenie!

- E, proste! – Reksio z radości fiknął koziołka. – Pierwsze: Nie siedzimy w szkole. Drugie: mogę ganiać się z Fafikiem. Berek! – klepnął brata w kark i schował się za mną.

Wrócili do gonitwy.

Z Kostią zaczęliśmy łazić między ludźmi. Większość dorosłych też nie wiedziała, co ma zrobić.

- Ech, dyni bym namarynowała… Ale czy to sens się trudzić? – marudziła jakaś gospodyni. – Ja się narobię, a ten łobuz potem wyżre wszystko…

- Pani, żeby to jeszcze wyżarł! Potłucze, popali i tyle będzie! Nie ma sensu nic robić! – zgadzała się z nią druga.

- Moja stara to nawet kiełbasek nie chciała rano usmażyć – narzekał jakiś mężczyzna. – Tylko, że nie ma sensu i nie ma sensu…

Jakby na przekór smutnym nastrojom słoneczko delikatnie przygrzewało. Nie miało jedna siły pobudzić nikogo do radości. Pomiędzy dorosłymi smętnie kręciły się dzieciaki, czasem z nudów kopiąc kamień.

Jedynie uzbrojeni strażnicy nie narzekali.

- Wyjdzie, to się będziem bić, aż do śmierci – cieszył się jeden.

- Tak ci się śpieszy? – warknął drugi.

- Poszedłem na żołnierza, aby walczyć! A tu co? Wreszcie jakaś bitwa będzie!

Siedliśmy koło pana Angusa. Wyciągnęliśmy kanapki. Wgryzłem się w moją z serem i marynowaną gruszką.

Dobrze, że babci się chciało zrobić mi śniadanie! Mimo wszystko, trochę zgłodniałem.

Akurat kończyłem kanapkę, gdy rozległ się dziwny dźwięk. Jakby stłumione uderzanie dzwonu. Dobiegało od strony statku. Wszyscy się zerwali na nogi.

Głuche dzwonienie stawało się coraz głośniejsze. Nagle wystrzeliło kilkaset nitów łączących blachy statku. Z przeraźliwym gwizdem wydostała się z otworów para, która spowiła cały statek. Pomiędzy kłębami pary pokazały się płomienie, coraz większe i większe. Kłęby szarego dymu buchały do nieba, zielonoczarne jęzory dymu spływały do jeziora.

- Płonie! Płonie! – zrazu cicho, następnie coraz gośniej zaczęli wszyscy krzyczeć.

Za parę minut cały tłum klaskał i skanował:

- Pło-nie! Pło-nie! Pło-nie!

Pożar trwał ponad dwie godziny. Zegar wybił dwunastą, gdy kłęby dymu opadły. Rozżarzone blachy statku świeciły jaskrawą żółcią. Woda jeziora wokół się gotowała.

Statek powoli stygnął. Jaskrawą żółć zastąpił pomarańczowy, później czerwony, który stawał się coraz bardziej wiśniowy, jakby na naszych oczach dojrzewała ogromna wiśnia. Później ta wiśnia zaczęła szarzeć, stawać się niebieskawa, brązowa, aż wreszcie stal odzyskała swoją zwykłą barwę, mocno okopconą. Woda w jeziorze przestała się gotować.

Koło piętnastej burmistrz zarządził wejście na pokład. Uformowała się ekipa strażników. Dołączył do niej pan Alexandru i kilku urzędników. Mężczyźni przeszukali cały statek.

- Wszystko wypalone! – krzyknęli radośnie, wychodząc ze statku.

- Musiał mu się Smoczy Ogień wyrwać spod kontroli – oznajmił pan Alexandru, podchodząc do nas. – Zostały tylko gołe, metalowe ściany, poważnie przepalone.

- Może doszło już do jakichś uszkodzeń wczoraj, gdy zaatakował mnie i moje szczeniaczki – zastanawiał się głośno burmistrz. – Wtedy, co udało się nam odbić jedną z kul Smoczego Ognia i spalić maszty! Trzeba by pomyśleć o jakimś odznaczeniu…

- Order! Order! Order! – zaczęli skandować mieszkańcy.

- Wola ludu wolą Boga – oznajmił burmistrz. – Niniejszym nadaję, za wyzwolenie Potworkowa i całego świata od Łowcy, Złoty Krzyż Potworkowa sobie! Srebrnym Krzyżem odznaczam bohaterskich wilkołaczków, Fafika i Reksia!

- Khm… - kaszlnął dyskretnie pan Alexandru.

- Oraz ich pomocników, szkieleta Kostię i wiedźmaka Jerzego!

- Hańba! – krzyknął ktoś z tłumu. – Oni więcej…

- Nie skończyłem! – ryknął wilkołak. – Brązowy Krzyż Potworkowa otrzymuje każdy mieszkaniec, który nie uciekł i pozostał w mieście gotów go bohatersko bronić!

- Wiwat! Brawo burmistrz! Wiwat! Brawo my! – rozlegające okrzyki zagłuszyły tego, co próbował dalej krzyczeć, że to hańba.

- Zarządzam święto dziś wieczorem! Jadło i napoje na koszt miasta!

Radość tłumu sięgnęła szczytu. Powoli wszyscy zaczęli się rozchodzić, aby przygotować do święta.

Założyłem szykowny frak. Babcia uczesała mi włosy. Miała nawet żel, własnej produkcji chyba, bo mocno pachniał miętą i rumiankiem. Teraz głowę miałem jak młody Einstein.

Babcia zaplotła elegancki długi warkocz. Wyciągnęła czerwono-złotą suknię haftowaną w delikatne liście! Przyszyte perełki wyglądały jak krople wody spływające po deszczu.

Powolutku poszliśmy pod Ratusz. Schodzili się wszyscy mieszkańcy. Każdy założył, w czym najlepiej wyglądał. Albo przynajmniej tak uważał. Ściemniało się, ale rozpalone ogniska i lewitujące w powietrzu pochodnie oświetlały całą Ulicę Dookoła Stawu.

Oczywiśie zdawałem sobie sprawę, że pochodnie nie lewitują, tylko są zawieszone na niewidocznych drutach. Nie sposób było dostrzec, gdzie te druty są zamontowane. Robiło to kolosalne wrażenie.

- Aaa! – wrzasnąłem ze strachu, gdy zza pleców wyłoniła mi się świecąca, koścista dłoń.

Kostia parsknął śmiechem.

- Ekstra, nie? Mama ukręciła pastę z fosforyzujących grzybów i teraz cały się świecę!

Muszę przyznać, że choć był w samych bokserkach, wyglądał niesamowicie, tak świecąc w ciemności.

Fafik z Reksiem już skakali obok Burmistrza. Sierść na ogonie i uszach mieli tak puszystą, że jakby naelektryzowaną. Na szyjach błyszczały się im złote obróżki, zdobione diamencikami.

Na wielgachnych kufrach za nimi na aksamitnych poduszkach leżały ordery – jeden złoty krzyż i cztery srebrne.

Miejska kapela w składzie mocno wybrakowanym, bo sporo muzyków uciekło, zaczęła grać wesołe piosenki.

Zegar wybił dziewiętnastą. Nadszedł czas dekoracji. Złoty Krzyż burmistrz założył samemu sobie. Wygłosił długie przemówienie, zapewniając o trudach nieustannej służby na rzecz Miasta i Mieszkańców. Skończył, gdy zegar wybił dwudziestą. Teraz Srebrnymi Krzyżami burmistrz odznaczył swoich synów, Kostię i mnie. Na szczęście nie musieliśmy nic mówić. Przyszedł czas na Brązowe Krzyże. Otwarto wielkie kufry. Były pełne orderów aż po brzegi!

Po kolei każdy mieszkaniec otrzymywał Brązowy Krzyż. Kilku urzędników zaraz wydawało urzędowe poświadczenie, opatrzone kilkunastoma pieczęciami.

Odznaczeni schodzili z podestu, kierując się do budek z jedzeniem.

Zaczynał się radosny festyn. Opychałem się ciastkami, opijałem gazowanymi napojami. Babcia prawie cały czas tańcowała z panem Alexandru, w przerwach między piosenkami popijając musujące wino.

Koło jedenastej babcia zarządziła powrót do domu.

Fafik z Reksiem dawno skończyli się ganiać pomiędzy straganami z żywnością i pochrapywali pod jednym z drzew.

Kostia już parę minut wcześniej poszedł do siebie na cmentarz. Dla szkieletów też to było wielkie święto! Nigdy wcześniej nikt z nich nie dostał medalu! Planowali wygrawerować przy każdym imieniu na nagrobku informację o odznaczeniu.

Dekorowanie orderami wciąż trwało. Teraz podchodzili, sądząc z wyglądu, głównie mieszkańcy Ulic Utraconych Marzeń oraz Pijaków i Leni Śmierdzących. Niektórzy nawet nie założyli na siebie czystej, niedziurawej koszuli.

Nie chciałem wracać. Mało kto opuszczał tak wcześnie imprezę, ale babcia miała plany na jutrzejszy dzień i nie chciała, abym znowu spał do południa.

Dotarliśmy do domu. W babcinym sadzie panowała cisza. Z daleka dobiegała tylko muzyka festynu.

Wziąłem szybki prysznic i poszedłem do siebie. Zerknąłem na okno. Moja roślina wyglądała na lekko oklapłą.

- Biedaczka, zapomniałem cię rano podlać!

Szybko zbiegłem na dół i po chwili wróciłem z butelką wody. Podlałem roślinkę i z radością zauważyłem, że podnosi listki. Kolejne kropelki kleju zalśniły.

Ktoś zapukał w okno.

- Fafik, Reksio, właźcie – rzuciłem, otwierając na całą szerokość.

Byłem pewny, że to oni.

Wielki czarny cień zamajaczył przez chwilę i już był w środku! Wystraszony złapałem moją roślinkę, cofając się pod ścianę.

- Darth Vader? – wyszeptałem przerażony.

- Niezły mam skafander ognioodporny, nie? Hihihihi! – odezwał się głos.

Zbladłem.

Rozpoznałem ten śmiech.

Łowca był w moim pokoju, metr ode mnie!

Połknąć eliksir! Ale jak? Jest za blisko! Nie zdążę!

- Całą noc badałem, jak zdołałeś oprzeć się moim mocom! I już wiem, jak cię zniszczyć! Hihihihihi!

- Pan Alexandru powiedział, że to od Dzikiej Magii – wyszeptałem, dyskretnie cofając się w kierunku drzwi.

- No, I am your father! – wrzasnął. – Nie wiem, jak to się stało, ale badania DNA są jasne! Jesteś potomkiem Wiedźm z Czarciego Jaru i moim! Nie wiedziałem, że tamta smarkata wiedźma przeżyła noc ze mną, ale zaraz to naprawimy!

Rzucił się na mnie. Odskoczyłem. Zerwał mi z szyi korale. Krok w tył. Zatrzymałem się na ścianie. Nie miałem gdzie uciekać! W panice walnąłem go kwiatkiem!

Tak!

To było to!

Przecież to była Klejownica Dunstona!

Przyciśnięta skleiła mu ręce razem z twarzą i zerwanymi mi z szyi koralikami.

Próbował się wyrwać, ale nie dawał rady. Prześlizgnąłem się mu pomiędzy nogami i zbiegłem na dół.

Babcia siedziała na ławie tuląc się do pana Alexandru. Popijali wino.

- Spać nie możesz, paniczu? Napij się z nami wina!

- Łowca! – wrzasnąłem.

- Spalony na statku, dobry powód do toastu.

- Nie spalony! Żyje! U mnie w pokoju!

Zerwali się oboje. Wyszarpnęli zza pazuchy butelki z eliksirami.

- Wypiłeś swój?

- Nie zdążyłem! Skleiłem go moją Klejownicą i zwiałem!

Pan Alexandru bez słowa wszedł w cień i zniknął. Po chwili pojawił się znowu.

- Czym tyś tę Klejownicę karmił? Dałeś jej coś magicznego? Rozrasta się jak szalona!

- Zerwał mi z szyi moje korale – przyznałem.

- Zawieszki były ze srebra! – krzyknął pan Alexandru. – Przykro mi, kochanie, ale muszę zniszczyć ci dach!

Wybiegł na zewnątrz. W ciemnościach zdawało się, że zmienia się w wielkiego nietoperza i odlatuje.

Wiedziałem, że ze zmęczenia i nerwów wzrok płata mi figle.

Po chwili nadleciało kilka monstrualnie wielkich nietoperzy. Oczywiście wiedziałem, że to muszą być zdalnie sterowane drony, ale nic nie mówiłem. Poczekam, aż sami uznają, że mogą mnie wtajemniczyć w sprawy Tajnego Ośrodka Badawczego ukrytego jako Potworkowo.

Drony, ciągle wyglądające jak monstrualne nietoperze, zerwały dach, odrzuciły go na bok i wraz z fragmentem podłogi strychu wyniosły ogromną Klejownicę Dunstona. Łowca był już cały szczelnie owinięty klejącymi liśćmi. Poleciały z ładunkiem w kierunku jeziora.

- Nic tu po nas, chałupa zniszczona – westchnęła babcia.

Faktycznie, nad werandą, korytarzem i łazienką nie było sufitu. Jedynie połowa kuchni, spiżarnia i babciny alkierz zachowały pokrycie.

Poszliśmy nad jezioro.

Festyn został przerwany. Ludzie przestraszeni wpatrywali się w operację posadzenia monstrualnie wielkiej rośliny w jeziorze, tuż obok statku. Rozrosła się jeszcze trochę, pochłaniając swoimi liśćmi cały statek.

Z kłębowiska liści wysunął się ku niebu jeden pęd, mocno grubiejąc. Pojawiły się na nim pąki, które po chwili rozkwitły w wielkie, świecące kwiaty w kształcie gwiazdy.

Zrobiło się jasno w tej części jeziora. Niesamowite kwiaty świeciły jak latarnia!

- Klejownica Dunstona zakwitła! Niesamowite! – zawołał zdumiony pan Angus. – Będziemy atrakcją turystyczną! Poza Atlantydą nigdzie dotąd nie zakwitła! Jak to możliwe?

- Do przejścia w dojrzałość potrzebuje srebra. I żelaza, aby wyrósł pęd kwiatowy – wyjaśnił pan Alexandru. – A do jasnego świecenia odpowiedniej karmy.

- Karmy? – zdziwiłem się.

- To pasożyt – wyjaśnił pan Alexandru. – Żywi się krwią żywych zwierząt, które sklei. Zazwyczaj błyśnie na chwilę światłem i kończy, bo się pokarm wyczerpie. Wtedy rdzewieje i obumiera.

- Ta świeci ciągle – zauważyłem.

- Skoro nakarmiłeś ją nieśmiertelnym Łowcą, to zapewne trochę jeszcze będzie świecić. Nie tak silnie co prawda, jak te na Atlantydzie. One żywią się Lewiatanami.

Teraz dopiero zaczęła się prawdziwa zabawa!

Zegar wybił godzinę trzecią w nocy, gdy poczułem, że ze zmęczenia nie ustoję dłużej na nogach. Osunąłem się na ziemię. Zanim padłem na bruk, złapał mnie pan Alexandru. Posadził na barana i zaniósł do swego pałacu. Krok w krok za nim szło kilku mężczyzn ubranych w stroje trochę podobne do naszych góralskich.

- Ależ Alexandru, to nie wypada! – oponowała babcia. - Przed ślubem mam spać u ciebie? Co ludzie powiedzą?

- Jak się komuś coś nie spodoba – zabrał głos jeden z nieznanych mi mężczyzn – zawsze możemy go wyssać.

Gdy to mówił, twarz mu zbladła, a kły wyrosły, sięgając poza brodę.

- Przysięgaliście abstynencję – nerwowo rzuciła babcia.

- Honor naszej przyszłej królowej jest ważniejszy – odparł poważnie.

Na szczęście jego twarz wróciła do normy.

Nie wiem, jak zrobił tę sztuczkę ze zmianą wyglądu, ale była naprawdę przerażająca.

Przyszła mi myśl do głowy, że pan Alexandru musi być kimś ważnym, skoro babcia ma zostać królową… i myśląc to zasnąłem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Tjeri dwa lata temu
    Sprawy bieżące załatwione, to teraz czas na wyjaśnienie w jaki sposób wiedźmiak dostał się do Potworkowa... I jakie będą jego dalsze losy...
    Bardzo fajny odcinek.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dziękuję.

    Jeszcze dwa odcinki.

    Są gotowe, jak dam rady to minimun jeden dziś wrzucę.
  • Domenico Perché dwa lata temu
    31 opublikowano
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Już odcinek 31 jest.

    Tylko znowu nie ma go na głównej :-(

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania