Opowiadania z Wieloświata: Matka Zieleń cz. 1
Opowiadanie przygotowane na konkurs Fantazje Zielonogórskie
Dobroć wraca
W powietrzu rozchodził się dławiący zapach spalenizny: strzechy, ludzie, bydło, zapasy żywności i siana; wszystko płonęło. Krzyki strachu i agonii ustępowały jedynie metalicznym dźwiękom zgrzytającej stali, zwartej w kleszczach toczącej się bitwy.
– Beeerg – basowy głos zadudnił głucho pośród morza zniszczenia. – Berg! Ocknij się! – powtórzył głośniej. Młody jeździec nieco oprzytomniał i spojrzał pod nogi. Broczył w krwawym błocie.
– Berg! Na świętą panienkę. – Cios w twarz wyrwał chłopaka z otumanienia. Miał zaledwie osiemnaście lat, a bitwa o Jagodowe Wzgórze była jego pierwszą. Sam się na nią pchał i teraz żałował swojej głupiej buty.
Potężny mężczyzna chwycił go za barki. Berg spojrzał na ojca pustymi błądzącymi oczami. Świat rozmywał się w fazie od momentu, gdy spadł z konia dźgniętego widłami.
– Posłuchaj mnie! Musisz wziąć się w garść! – Wódz Germanów wziął zamach; drugi cios zawisł w powietrzu. Chłopak w upstrzonej posoką zbroi, w ostatniej chwili złapał go za przegub.
– Już wystarczy ojcze; już mi lepiej – przemówił pewnie i do rzeczy. Szok i wstrząs ustępował.
– To dobrze, a teraz jedź z konnymi do lasu wyłapać uciekinierów. Inaczej ci poganie będą nas podgryzać, jak wilki czyhające w ukryciu. – Berg przytaknął, dosiadł kasztanowego ogiera, chwycił mocno wodze, jakby nadal niepewny swojego stanu, przeżegnał się i pocwałował za oddziałem jeźdźców w stronę brodu prowadzącego do puszczy.
Wartka wstęga rzeczki Złota Łącza okalała pagórkowaty las niczym naturalna fosa. Berg dogonił pościg na mulistym brzegu i razem przebrodzili przez niezbyt głęboką wodę.
Z bliska skraj puszczy przypominał wrota do innego świata: soczysta, niewysoka trawa, przechodziła w leszczyny, a następnie w plątaninę omszałych korzeni i lian, które wiły się w runie, jak śnięte węże. Za tym podmokłym chaosem wiekowe buki i klony pięły się wysoko, przesłaniając szczelnie niebo strzelistymi koronami. Pnie rosły ciasno, zbyt ciasno na konie, które spłoszone mogłyby potratować wojskowych.
– Cholera! – przeklął Urht, dowódca pościgu. – Nie ma wyboru: trzeba gonić i wyłapać. Z koni! Tarcze w pogotowiu i oczy dokoła głowy – rozkazał i chwilę później przedzierali się pieszo przez chaszcze pierwotnego lasu.
Po chaosie stoczonej bitwy, pohukiwania puszczy, błądzące pomiędzy konarami, wydawały się martwą ciszą. Pościg szedł powoli, w rzędzie. Starali się być cicho, ale ciężkie pancerze nie nadawały się do skradania.
Berg szedł na uboczu.
Coś zaszeleściło w buczynie. Pościg ustał. Klingi zalśniły w szczątkowych snopach dziennego światła. Z zarośli wyskoczył jeleń, niemal taranując jednego z Germanów. Wystraszony wojak potknął się o korzeń i upadł, sypiąc salwą przekleństw. Jeleń dał susa i zniknął pomiędzy gigantycznymi paprociami.
Dowódca pokręcił tylko głową z politowaniem i ruszyli dalej. Wbrew logice, im bardziej zagłębiali się w las, tym więcej przestrzeni prześwitywało pomiędzy coraz grubszymi, omszałymi pniami. Powietrze było duszne i ciężkie. Urht zarządził, że podzielą się na dwie mniejsze grupy, by przeszukać większy teren. Berg szedł na tyłach jednej z nich. Atmosfera sprzyjała zadumie, a chłopak miał skłonności do ucieczek we wnętrze własnej wyobraźni. Nawet nie zauważył jak kompani znikają mu z pola widzenia.
Kolejny szelest z pobliskiej dąbrowy, przywrócił go na jawę. Wyciągnął klingę i podążył za dźwiękiem przypominającym dziecięce pochlipywanie. Sztychem rozchylił liście paproci i wyjrzał przez ażur z krzewów jeżyny. Zbiegła Słowianka, uciekając przed najeźdźcami, skryła się w wapiennej rozpadlinie i desperacko próbowała uciszyć swoją, góra trzyletnią, córeczkę. Berg wyłonił się z zarośli, wychodząc im naprzeciw. Kobieta poderwała się gwałtownie i wepchnęła dziewczynkę za siebie. Germanin szedł ostrożnie, bacznie obserwując otaczającą ich niewielką łąkę.
Kobieta dobyła tępego kuchennego noża.
– Nie podchodź! – zagroziła mu w języku słowiańskiego plemienia Polan. Nie zrozumiał, ale wymierzone ostrze mówiło samo przez się. Dziewczynka patrzyła na niego wielkimi, szklistymi oczami, a jej brudna od sadzy buźka, trzęsła się ze strachu.
– Berg! – Echo przyniosło nawoływanie dowódcy. Nie był daleko, ale też nie na tyle blisko, by ich dostrzec. Berg i Słowianka wymienili spojrzenia. Mógłby przysiąc, że przez chwilę, ujrzał za jej plecami jeszcze jedną parę rąk uczepionych wejścia do jaskini. Wbił miecz w ziemię i cofnął o kilka kroków, demonstrując puste dłonie.
– Zabierz dzieci i uciekaj! – nakazał. Nie zrozumiała, ale opuściła ostrze odczytując gest.
– Berg! – Urht był już bliżej.
– Szybko, no już! – Berg ponaglił kobietę. Tym razem przekaz dotarł: Słowianka zgarnęła córkę na ręce i zawróciła do groty po pozostałe dzieci. Ze szczerby w skale wyszło dwóch bliźniaków. Polanka rzuciła rycerzowi kontrolne spojrzenie. Berg schował miecz do pochwy i zawrócił w stronę nawołujących towarzyszy.
Rozpędzona strzała świsnęła między konarami.
Poczuł uderzenie, w okolicy prawej piersi. Szok na widok sterczącej z torsu lotki początkowo go znieczulił.
Nie na długo. Ból wybuchł z paraliżującą mocą. Płuca zalewała mu krew. Kaszlnął posoką i upadł na kolana. Trzymany w pionie przez adrenalinę, spojrzał przed siebie. Zamaskowany listowiem mężczyzna opuścił łuk. Berg, śmiertelnie ranny, przewrócił się na bok w towarzystwie metalicznego dźwięku. Popatrzył w niebo. Promienienie słońca tańczyły ponad nim, wijąc rozmyte kształty. Poczuł na sobie kojący oddech śmierci: to zimne uczucie nadchodzącego, nieuchronnego końca; moment, kiedy przestajesz walczyć.
Rosnący cień przesłonił niebiański pokaz świateł. Słowianin dobył przytroczonego u pasa kordu i szedł, aby go dobić.
Drogę zastąpiła mu Polanka z dzieckiem na rękach.
– Zostaw go, Wodzisławie! – nakazała.
– Oszalałaś! Widziałaś, co oni zrobili z naszą wsią! Nie mieli litości! – oburzył się łucznik, ale kobieta nie miała zamiaru ustąpić.
– Zostaw, powiedziałam!
Słowianin spojrzał nienawistnie na konającego wroga.
– Niech ona go osądzi… – wyszeptała Polanka. – Zostaw go Zielonej Matce.
– Berg! – głos dowódcy był już bardzo blisko.
– Chodź, pomóż mi z dziećmi, Wodzisławie – kobieta chwyciła łucznika za rękę i w pośpiechu minęli rannego, jak zanoszącą się od kaszlu kłodę. Berg leżał już spokojnie. Spłycony oddech nie powodował gwałtownych konwulsji. Zrobiło się zimno. Obraz rozmazywał się i zespalał z coraz większymi przerwami na ciemności. Odgłosy otoczenia stopniowo milkły. Słyszał rosnące liście i grzyby, a nawet korzenie drzew wwiercające się w glebę. Po raz ostatni otworzył zmęczone oczy.
– Kim jesteś…? – wyszeptał i stracił przytomność.
Komentarze (12)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania