Opowiadania z Wieloświata: Matka Zieleń cz. 2
Czarownica czy czarodziejka?
Bezkształtne myśli wędrowały powolnie, wybudzając ospałe synapsy z wymuszonego letargu. Świadomość stopniowo odnajdywała wszystkie kończyny, a zmysły zapragnęły informacji.
Jest miękko, pomyślał Berg. Jego uszy wychwyciły delikatny śpiew, coś w rodzaju kołysanki splecionej z kojącego altu. Zapach ziół przywołał wizję: lubczyku, kopru, tymianku i szczawiu.
Otworzył oczy. Obraz ściskał i rozciągał przestrzeń, jak galaretę. Mózg wydał rozkaz mięśniom: wstawaj, ale nogi tylko drgnęły. Potworny ból rozdarł mu tors i rozlał się po ciele.
Teraz był już pewien, że żyje, ale nie wiedział, jak długo to potrwa.
– Aghh… – jęknął, zaciskając powieki.
– Nie! Nie ruszaj się! Szwy są jeszcze świeże – nakazał silny kobiecy głos. Germanin poczuł dotyk delikatnej dłoni w epicentrum cierpienia; była jak chłodny okład dający wytchnienie poparzonemu.
– Men hedaj, selitaras sesmadail – wyszeptała nieznajoma. Berg nie rozpoznał języka, ale ból zelżał do poziomu mrowienia. Otworzył oczy. Obraz był stabilny i wyraźny, pomimo panującego półmroku.
– Kim jesteś? – spytał parę szmaragdowych oczu, spoglądających na niego z góry.
– Leśną wróżką królewiczu, a teraz leż spokojnie, bo rana się otworzy. Musiałam włożyć w to sporo… – zrobiła dźwięczną pauzę, szukając odpowiedniego słowa – pracy. – Jej głos był stanowczy, ale przyjemny zarazem.
– Dziękuję – wyszeptał Berg i zasnął.
*******************************
Słowiański wojewoda zebrał starszyznę w centralnej chacie. Choć nazywano ich starszyzną, to żaden z mężczyzn nie przekraczał czterdziestki. Czekali w milczeniu na przybycie germańskiego wodza Angerena, który starł ich obronę w pył, a większość Słowian, którzy stanęli do walki, zaszlachtował jak świnie.
Angeren odchylił skrzydło drewnianych drzwi i stanął w progu. Nie bał się ataku: Starszych osady otaczał kordon germańskich siepaczy. Wchodząc, obrzucił podbitych pogardliwym spojrzeniem i podszedł do podłużnego stołu, który oddzielał go od posępnych wołchwów.
– Warunki są takie… – podjął, wspierając masywne ramiona na blacie – Mój syn zaginął gdzieś w waszej zasranej „Świętej Puszczy”. Pójdziecie razem z moimi, żeby go odnaleźć i jak wróci… to zastanowimy się nad warunkami kapitulacji.
– A jeśli nie wróci? – spytał wojewoda Radogost. Angeren wyprostował plecy i rzucił mu mordercze spojrzenie.
– Wtedy kapitulacja nie będzie konieczna.
– Nie możesz tu wchodzić! – wygrzmiał wartownik pilnujący wejścia.
– To mnie zabij barbarzyńco! – zachrobotał, damski głos. Próg chaty przekroczyła mała, garbata postać, ubrana w znoszoną lnianą tunikę, przyobleczoną w różne zioła, mikstury i amulety. Idąc, wspomagała się powykręcanym kosturem z uwieszoną zbielałą czaszką wiewiórki, a przy pasku ze skręconych lian opasającym jej talię, zwisały zasuszone fragmenty innych zwierząt.
– Wanga… – odezwał się jeden z wołchwów. Jego oczy wyrażały mieszankę szacunku i przerażenia. Starszyzna padła na kolana.
– A to, co to znowu za chodzące truchło! – Oburzył się Angeren. – Wyprowadzić mi to pogańskie dziwadło! – Dał znak Siepaczowi stojącemu za Wangą. Strażnik zrobił krok w stronę staruszki. Kobieta rzuciła młodzikowi pogardliwe spojrzenie, po czym splunęła mu pod nogi przeżutą korą. Siepacz zatrzymał się skonfundowany: w germańskich oddziałach krążyły legendy o pogańskiej magii i klątwach z nią związanych.
– Mam wieści o twoim synu – wyrzęziła starowina.
Germański wódz stanął naprzeciw niej.
– Oby były dobre – pogroził.
– Matka Zieleń udzieliła mu łaski i schronienia; wróci za dwa dni.
– Nie drażnij mnie, spróchniały babsztylu! – Dowódca dostąpił do Wangi, złapał za tunikę i uniósł do góry jak pokraczne dziecko. Wołchwowie, drgnęli gotowi rzucić się z pomocą, ale straż zagrodziła im drogę.
– Gadaj gdzie on jest! – Angeren potrząsnął nią gwałtownie. Wanga tylko mlasnęła beznamiętnie, memłając coś w pomarszczonych ustach. Splunęła w bok i spojrzała oprawcy prosto w rozwścieczone oczy.
– Za dwa dni; polana nad brzegiem rzeki – oznajmiła bez przejęcia.
************************
Berg, w pełni przytomny, siedział przy omszałym, spróchniałym stole. Milczał. Całą jego uwagę pochłaniała postać, krzątająca się przy niewielkim palenisku. Piękna, zadbana kobieta; mocno kontrastowała z otaczającą go sypiącą się izbą. Przypominała wycięty fragment pięknego portretu naklejony na zbutwiałe płótno. Przez dziury w ścianach i dachu przebijały wątłe snopki dziennego światła, a zapach ulatujący z bulgoczącego kociołka wywoływał u niego ślinotok. Niestety przy każdej próbie zaczerpnięcia ziołowego oparu, jego tors rozdzierał rwący ból.
Mimowolnie przełknął ślinę i jęknął.
Nieznajoma zwróciła wzrok w jego stronę. Te oczy, pomyślał, te nieziemsko szmaragdowe oczy. Na ich widok rana przestawała dokuczać – a przynajmniej tak mu się wydawało.
Kobieta podeszła do niego, wstępując w jeden ze świetlnych prążków, przeciskających się przez strzechę. Jej zwiewna, prosta suknia mieniła się różnymi odcieniami zieleni i błyszczała jakby pokryta całunem z porannej rosy.
– Możesz przestać się gapić? – upomniała chłopaka. Berg oprzytomniał i zrobił kwaśną minę uderzony powracającym kłuciem między żebrami.
– Przep… – wyjęczał z trudem.
– No już; nie szarżuj, bo cała moja misterna praca, żeby cię załatać, pójdzie na marne. Masz, jedz! – Nieznajoma postawiła przed nim drewnianą miskę. Wewnątrz zabulgotało brunatne błoto, które pachniało o niebo lepiej niż wyglądało.
– Nie bój się: pieczona sarnina to nie jest, ale postawi cię na nogi. – Berg ledwie uniósł łyżkę, trzymaną w chybotliwym uścisku.
– Nieźle cię ta strzała poharatała. No dobra, nakarmię cię. – Kobieta podsunęła sobie zydel, nabrała nieco papki na łyżkę i podała mu do ust.
– Widzisz! Nie jest takie złe. Masz jakieś imię?
Chłopak z trudem przełknął.
– Berg psze pani.
– Areteme – oświadczyła kobieta. Berg spojrzał na nią tępawo. – Tak mam na imię – wyjaśniła i wepchnęła mu kolejną łychę smacznej brei. – A teraz przełknij, Berg, pora na kolejną drzemkę: twoi już po ciebie idą.
– Drzemkę…? Ale ja nie czuję się śp…
– Helin fasak – wypowiedziała zaklęcie, a chłopak opuścił głowę na blat i zaczął pochrapywać.
*************************
Starsza wieszczka osady, Wanguan – zwana przez miejscowych Babą Wangą – opuściła swoje domostwo i wyszła na podwórze rozprostować stare kości. Po kilku pociągłych, charczących wdechach, wykonała ćwierć-przysiad, a dźwięk, jaki wydały jej stawy, przypominał trzaskanie pękającej kry na skutej lodem rzece. Z ledwością wróciła do – umownie wyprostowanej – pozycji i omiotła wzrokiem okolicę gospodarstwa leżącego pomiędzy palisadą a wijącą się wstęgą rzeczki.
Nikogo nie było w pobliżu.
Podjęła drewniany kostur i zniknęła za węgłem chaty. Kilka niepokojących trzasków wskazywało na intensywną pracę w pochyle. Po chwili wróciła z ogródka upaćkana czerwonawym błotem. W rękach trzymała kilka łodyg rośliny o purpurowych liściach, a z kieszeni fartucha wystawała kiść miejscowych winogron, które rozsławiały ten region.
Staruszka weszła do domu, doczłapała do szerokiego stołu i kilkoma bardzo wolnymi ruchami poćwiartowała krwiste liście, dorzucając do sałatki trochę słodkich owoców. Następnie upchnęła wszystko w moździerzu i ubiła na papkę. Wziąwszy sporą część do ust, pomemłała ją dziąsłami, zwróciła do naczynia i wymieszała po raz wtóry. Przygotowaną maź zaniosła do zacienionego pomieszczenia, gdzie na wyciosanym z dębowego pniaka piedestale, stała doniczka, w której rosło niewielkie drzewko o różowo-brązowej korze i rubinowych liściach.
Wanga podeszła do roślinki, odstawiła papkę i pogłaskała delikatne listki, wykrzesując z siebie uśmiech tak słodki, jak kiszona kapusta zagryziona chrzanem.
Wokół tego dziwnego ołtarzyka mieściły się klatki z ptakami i niewielkimi gryzoniami. Staruszka pochwyciła wystraszoną nornicę i bez ceregieli ukręciła jej łepek.
Pośpiesznie przeniosła ciałko gryzonia nad misę z wcześniej przygotowanym przecierem i rozcięła truchło przerośniętym paznokciem. Świeża krew spłynęła do naczynia gęstymi kroplami, a osuszone zwłoki gryzonia poleciały w stronę czającego się kota.
Kilka dodatkowych obrotów w moździerzu i ohydna potrawka wylądowała w doniczce z kolorowym drzewkiem. Po chwili Wanga zerwała jeden z większych liści i zgniotła w kulkę.
Drzwi do chaty trzasnęły jakby wyważone. Staruszka spojrzała za siebie.
– Na miłość Bachusa! Wanguan, jak ty wyglądasz! – krzyknęła młoda kobieta o szmaragdowych oczach, która wtargnęła do izby.
– Jak normalna baba w moim wieku! – sapnęła starowina i wychodząc gościowi naprzeciw, ukradkiem włożyła sobie zwitek do ust.
– Mogłabyś przestać się wygłupiać i przyjąć dar Bachusa, zanim będzie za późno! – Młoda kobieta obsobaczyła Wangę i przeszła po skrzypiącej podłodze.
– Tym razem wytrzymam… wytrwam aż do końca – wycharczała papierowym głosem Wanga.
– To dlatego cały czas żujesz jego liście? – spytała zielonooka przybyszka, spoglądając przez uchylone drzwi na mały krzew usiany pąkami. – Dlaczego tak desperacko odwlekasz coś, czego przecież tak pragniesz? – posłała Wandze szyderczy uśmiech.
Staruszka zatrzasnęła drzwi resztką magii, jaka się w niej tliła, i zmierzyła gościa gniewnym spojrzeniem.
– Mów Areteme, czego chcesz!? No chyba że przyszłaś poczekać aż wyzionę ducha, siostro. – Oczy Wangi zajarzyły się czerwienią.
– Mam ciekawsze rzeczy do roboty, jak choćby patrzenie na parzące się ślimaki, a w kwestii daru… – Areteme przysiadła na posłaniu ubitym ze słomy i pokrytym narzutą z pierza obszytego zetlałą skórą. Nawet nie starała się ukryć odrazy. – Rób jak chcesz, tylko nie przychodź do mnie z płaczem.
– Gadaj, bo nie ma czasu! – warknęła staruszka.
– Musisz coś dla mnie zrobić. Idź i powiedz temu germańskiemu najeźdźcy, że mam jego syna i za dwa dni go zwrócę.
Wanga cały czas taksowała ją wzrokiem.
– Po co?
– Bo ten knur gotów was zaraz wszystkich wyrżnąć.
– To oddaj chłopaka teraz – wymemłała Wanga. Areteme poderwała się z siedziska.
– Muszę jeszcze nad nim popracować – oznajmiła enigmatycznie, zdobiąc twarz niegrzecznym półuśmiechem.
Komentarze (15)
"mocno kontrastowała z otaczającą go, sypiącą się izbą." - zbędny przecinek
"zapach ulatujący z bulgoczącego kociołka, wywoływał u niego ślinotok." - zbędny przecinek
"kilkoma bardzo wolnymi ruchami, poćwiartowała krwiste liście dorzucając do sałatki trochę słodkich owoców." - zbędny przecinek
"gdzie ustawiona na wyciosanym z dębowego pniaka piedestale, stała doniczka" - zbędny przecinek
"No chyba, że przyszłaś poczekać aż kopne" - kopnę
" pokrytym narzuyą" - narzutą
"Nawet nie starła się ukryć odrazy" - starała
Nadal całkiem fajne, tylko chyba muszę trochę przyczepić się do dialogów: jak na moje nie pasują one trochę pod względem klimatu do reszty opowiadania. Używasz dość potocznych wyrażeń (kopnąć w kalendarz) i przekleństw, co moim zdaniem średnio pasuje do historycznego fantasy, gdzie postaci powinny się wyrażać w trochę inny sposób.
Opis szykowania mikstury - bardzo fajny.
„Uśmiech tak słodki, jak kiszona kapusta zagryziona chrzanem” - ha, a to akurat chyba lepsze niż wcześniejsze, z uśmiechem goryla (czytałam przed zmianą). Widać, że poprawiasz na bieżąco. Więc możesz spojrzeć także na te zdania:
1.
Potworny ból rozdarł mu tors i rozlał po ciele.
- czy ból „rozlał mu po ciele rozdarty tors”, czy ból sam „rozlał SIĘ po ciele”?
Raczej to drugie. Brakuje „się”.
2.
Kim jesteś? – spytał pary szmaragdowych oczu,
- pary -> parę
3.Musiałam włożyć w to sporo… – zrobiła dźwięczną pauzę,
- zrobiła -> Zrobiła (dużą literą)
- ”dźwięczną pauzę”? Nie bardzo. Słowo „dźwięczny” oznacza m.in. „donośny”...
4.
Z ledwością wróciła do swojej – umownie wyprostowanej – pozy
pozy -> pozycji (poza jest figurą sztuczną, przyjmowaną np. na widok obiektywu w ręce fotografa)
5.
... i bez ceregieli skręciła jej łepek.
-skręciła -> ukręciła (skręca się kark)
6.
Musisz coś dla mnie zrobić – wyznała Areteme – Idź i powiedz...
- tu możesz śmiało pominąć wtrącenie: „wyznała Areteme”. Dosyć często zaznaczasz po wypowiedziach: „krzyknęła”, „sapnęła”, „wycharczała”, „spytała”, więc tym razem pominięcie tego określenia czynności doda opowidaniu lekkości. Poza tym bardzo dobrze z dialogu wynika, kto tu się odezwał.
Czasem lepiej zakłócić pewien „rytm”, a on już się pojawił. Chodzi o konsekwentne dopowiadanie. Ono jest u Ciebie dobre, bo urozmaicone, ciekawe, dobierasz słowa, ale – nich nie będzie tego za dużo. To jest, oczywiście, moje zdanie, zrobisz jak uznasz za stosowne.
Masz tam takie sformułowania:
- warknęła Wanga
- wymemłała staruszka
One dotyczą tej samej postaci. Jednak pierwsze - warknęła Wanga - daje wyobrażenie mocy i potęgi, a drugie - wymemłała staruszka - słabości. Tymczasem postać jest wciąż ta sama i w rozmowie też na stałej pozycji. Przyszło mi do głowy, że mógłbyś zakłócić te jednoznaczne, ale tak różne wrażenia, i dać tak:
- warknęła staruszka
- wymemłała Wanga
Właściwie nie namawiam, tylko dzielę się takim drobnym spostrzeżeniem. Po zmianie staruszka byłaby charakterna, a Wanga - trochę bardziej "staruszkowata":)
Co do ostatniej zmiany-zamiany, pospieszyłeś się. Zrób jeszcze jedno podejście. Tam, gdzie masz wypowiedź z wykrzyknikiem wstaw "warknęła staruszka". Żeby pasowało.
(Zapraszam jednocześnie do siebie, niczym przeklęta akwizycja)
Jest spora różnica pomiędzy nowymi opkami a pierwszym tomem domen, które pisałem trzy lata temu.
Zaletą jest, że jest duży postęp😁😁
Wadą, że trzeba poprawić pierwszy tom, żeby językowo i stylistycznie podciągnąć na poziom drugiego😔😔😁
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania