Opowiadania z Wieloświata: Matka Zieleń cz. 3
****
Zapraszam również do innego opowiadania z tej serii, które dziś wróciło na opowi:)
https://www.opowi.pl/opowiadania-z-wieloswiata-anton-a77909/
*****
Berg przysiadł na ziemi, opierając się o coś, co uznał za drzewo. Przetarł oczy, ale pozostawił powieki zamknięte: w ostatnich dniach za każdym razem, kiedy je uchylał, czekała na niego nowa niespodzianka okraszona sporą dozą cierpienia.
Wpierw badawczo zaczerpnął powietrza; pachniało rzeką. Wokoło pohukiwał trel ptactwa podszyty ciągłym szumem wartkiego potoku.
Wreszcie odważył się spojrzeć; siedział przy młodej topoli rosnącej tuż przy skraju lasu, a kilka metrów przed nim pędziła przewężona rzeka. Po chwili dotarło do niego, że nie czuje już bólu przy oddychaniu.
Pośpiesznie rozchylił koszulę i spojrzał na pierś, w której utkwiła strzała, przebijając mu płuco. Po ranie pozostała jedynie owalna, różowa blizna.
– Nie dziękuj – oznajmił rozmyty kobiecy głos dochodzący zza pobliskich krzewów. Berg poderwał się gwałtownie i rozchylił zarośla. Po drugiej stronie nie zastał nic prócz typowego dla tego lasu mchu i kolonii muchomorów.
– Nie wysilaj się – rozbrzmiało echo za jego plecami.
Odwrócił się i jęknął z bólu: przecenił swój stan.
– Ostrożnie; jestem dobra w leczeniu, ale to była potworna rana.
– Dziękuję ci pani, Areteme – wycedził przez zaciśnięte bólem zęby.
– Nie dziękuj, powiedziałam. Życie za życie: oszczędziłeś kobietę, a ona powierzyła cię mnie. Nie mogłam odmówić. – Echo wypowiadanych słów biło z każdej strony, zaburzając percepcję rycerza.
– Jak mogę się odwdzięczyć? – zapytał leśną gęstwinę.
– Nie pozwól tatulkowi wyrżnąć osadników. Muszą dalej się modlić i czcić mój las… czcić mnie.
– Zaklinam się na najświętszą panienkę! Zrobię co w mojej mocy, choćbym walczyć z nim musiał.
– Uważaj co obiecujesz: las słucha, drzewa pamiętają. – Głos Zielonej Matki pohukiwał ledwie słyszalnym echem, ale dźwięk brodzących w rzece koni wyparł ten pogłos i zdominował przestrzeń.
– Berg… Synu? Czy to ty? – zawołał Angeren, gdy stanął na skraju puszczy. Młody rycerz obrócił się i zaczął powoli człapać w jego stronę. Dowódca germanów zeskoczył z rumaka, dopadł do syna i chwycił w ramiona.
Dopiero drugi bolesny jęk skłonił go, żeby nieco poluźnić uścisk.
************************************
Po roku od bitwy na Jagodowym wzgórzu Wódz zjednoczonych Germanów oficjalnie oddał podbity gród pod władanie Angerena i wcielił osadę do granic swojego młodego, drapieżnego kraju.
Pomimo upływu czasu Słowianie nie przejawiali chęci do integracji z napływającą falą zachodnich osadników. Trudno im się dziwić: koloniści zajmowali domostwa i majątki poległych w bitwie o Wzgórze. Zresztą Germanie również nie inicjowali socjalizacji: uważali Słowian za dzikie, pogańskie plemiona, odprawiające krwawe rytuały w leśnych ostępach.
To właśnie wiara stała pomiędzy oboma ludami niczym mur oddzielający dwa światy. Wódz Angeren przychylił się do prośby syna i nie narzucił miejscowym Nowej Wiary – co było nie w smak kapłanom żyjącym z datków wiernych. Każdej niedzieli z ambony niewielkiej drewnianej świątyni, padały słowa pogardy wobec panoszących się pogan oraz przestrogi o gniewie Jedynego Pana, który na nich sprowadzą. Całe szczęście, jak do tej pory, groźby pozostawały bez pokrycia.
Ziemia była tu wyjątkowo żyzna, a ludziom żyło się wygodnie i dostatnio. Słowianie ograniczali modły do pogrzebów i cyklicznych zgromadzeń w lesie, po których wracali ze sporą ilością upolowanej zwierzyny – co nigdy nie było dane germańskim łowcom. Ilekroć koloniści wchodzili do kniei, wracali z niczym, zupełnie jakby las był dla nich martwy. Ponoć nawet ptaki przestawały śpiewać – choć to pewnie przesada. Niemniej jednak rozczarowanie i zazdrość tworzyły mieszankę wybuchową, która sączyła nienawistne myśli na widok każdej upolowanej sarny, skórowanej w pogańskim domostwie.
***********************************
– Angerenie, domagamy się stanowczych działań! – wykrzyczał kapłan Nowej Wiary i pogłaskał brzuch wystający spod białej sutanny ze złotym haftem. Wódz rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.
– I co ja mam niby zrobić? Co? Zakazać im polować!? Przecież was też żywią!
– Bo sami polować nie możemy! Demony zwierzynę gonią, a przed naszymi myśliwymi tylko żaby rechoczą.
Angeren spojrzał na żonę i córeczkę, która kryła się za jej sukienką, potem łypnął na starszego syna i westchnął pociągle.
– Czy jeżeli zakażę im obrzędów w lesie, to ojczulek udobrucha ludzi?
– Ojcze!
– Milcz Berg! Nie może być tu buntu, bo stary Helmut gotów innego rządcę na moje miejsce przysłać. To jak będzie, kapłanie?
– Powinno nam to kupić łaskę Pana… na razie – wysyczał klecha.
– Wołać mi tego wołchwa, Radogosta – nakazał strażnikom. – Ma tu natychmiast przywlec swoje pogańskie dupsko!
***************************************
Drzwi do chaty Baby Wangi rozchyliły się z upiornym skrzypnięciem. Postać w prostej zielonej sukni i płaszczu z narzuconym kapturem wkroczyła niepewnie do izby. Wewnątrz panował półmrok, w którym zielone oczy Areteme jarzyły się, jak świetliki w ciemnym lesie.
– Wanguan? Jesteś tu, siostro? – nawołując, zagłębiała się coraz bardziej w usiane dziwnymi rekwizytami pomieszczenie: ściany wyściełały łańcuszki suszonych grzybów i ziół; komódki i półki zastawiono flakonami z mniej lub bardziej obrzydliwymi substancjami, a w kącie leżał pokrwawiony tasak otoczony kręgiem z pierza i świeżych kości. Wszędzie unosiła się woń butwiejącego drewna.
– Wan…?
– Co znowu! – warknęła staruszka, materializując się za plecami Areteme.
– Na miłość Bachusa! Nie strasz mnie! I bez skradania jesteś wyjątkowo… – spojrzała z politowaniem na pomarszczoną, garbatą babinę, która ostrzegawczo splunęła purpurową flegmą. – Jesteś unikalna – dokończyła.
– Streszczaj się! Ja nie mam tyle czasu co ty.
– Co dzieje się z miejscowymi? Dlaczego nie odprawiają rytuałów!? – Areteme podniosła głos.
– He… he… he – powolny śmiech satysfakcji zabrzmiał jak pokasływanie.
– Nie wiem, co cię tak bawi, Wanguan! – żachnęła się zielonooka czarownica, szarpiąc nerwowo głową. Jej kaptur opadł, odsłaniając kaskady mahoniowych loków poprzetykanych siwymi pasemkami.
– Aaaa, już rozumiem – staruszka wygięła wargi w szyderczy uśmiech. – Bachus odmawia łaski, co?
– Przestań drwić i mów, co się stało?! – Powietrze wysyciło się elektryzującą magią. Oczy Areteme spłynęły soczystą zielenią.
– Nie unoś się! – Wanga uderzyła kosturem o podłogę – Angeren zabronił modlić się w lesie i nakazał grzebać zmarłych za palisadą. Straż pilnuje skraju puszczy dzień i noc. Mają rozkaz zabić, jak zajdzie potrzeba. Tylko Germańscy myśliwi mogą przechodzić swobodnie.
– Phy… – prychnęła Areteme i rozproszyła magię. – Tylko tyle? Kilku strażników i przestali się modlić? Za te wszystkie łaski… tyle zwierzyny! Niewdzięcznicy – warknęła gniewnie.
– Wygląda na to, że już niedługo posmakujesz życia, Areteme… życia w jego całym zakresie; łącznie z końcem. – Wanguan szydziła z siostry, nie krygując się z tym ani trochę.
– Po moim trupie!
– Jeszcze przed – sprostowała staruszka, okraszając wypowiedź szeleszczącym śmiechem. Zielonooka czarownica dopadła do niej niczym leśna furia.
– Pomożesz mi! – Jej oczy płonęły szmaragdowym ogniem.
– Nie ma mowy! Ja już i tak jestem prawie martwa, a teraz racz wybjar musile…
– Co ty seplenisz? Wanguan?
– Nieblal… arrrr – wycharczała Wanga, zrobiła kilka kroków, próbując chwycić coś w powietrzu i upadła na podłogę. Areteme zbliżyła się do niej niepewnie. Staruszka leżała z rozchylonymi ustami i wydawała nieartykułowane dźwięki, kłapiąc wargami jak ryba wyciągnięta z wody. Siostra pochyliła się nad nią i dotknęła pomarszczonego czoła.
– Ha! – Areteme parsknęła głośno. Wanguan wodziła za nią przerażonym wzrokiem. – Ty masz paraliż! – Czarownica otarła łzę. – Menada z apopleksją: tego jeszcze nie było – dodała i powściągnęła się od dalszych drwin.
– Czy teraz już zmądrzałaś, siostrzyczko? – pogłaskała Wangę po głowie, odgarniając z jej twarzy brudne, przetłuszczone strąki. – A może chcesz skończyć życie w samotności, leżąc w bajorze z własnych ekskrementów?
Staruszka chwyciła ją za rękaw kościstymi palcami. Z przerażonych oczu popłynęły łzy.
– Uznaję to za zgodę – stwierdziła Areteme i podwinęła rękaw, odsłaniając aksamitną skórę nadgarstka. Mały kord błysnął w powietrzu; z naciętych żył wypłynęła krew.
– Życie za śmierć… – wyszeptała, kreśląc szkarłatną runę na czole siostry – Śmierć za życie… – wycisnęła kilka czerwonych kropel do otwartych ust Wangi. Staruszka zlizała przesyconą magią posokę.
– Maj Silach. – Kolejne pasemko ciemnych, bujnych loków posiwiało. Wanguan poderwała ciało szarpnięta gwałtownym spazmem i zastygła w wygiętej, nienaturalnej pozycji. Zielonooka czarownica położyła rękę na kościstym mostku siostry. Wanguan złapała desperacki oddech i upadła na wznak.
– No już, moja ty głupiutka ptaszyno… – Areteme przytuliła mocno staruszkę.
– Przepraszam, siostro – wyszeptała Wanga nadal chrapliwym, aczkolwiek bardziej miękkim głosem.
– Czy teraz rozumiesz, dlaczego musimy przywrócić stary porządek? – spytała Areteme, głaszcząc młodszą siostrę po głowie. – W śmierci nie ma nic szlachetnego, nie ma w niej celu; jest potworna, przerażająca, okrutna i… samotna.
– Zrobię wszystko, tylko zabierz mnie do Bachusa; nie chce już dłużej być stara – rozpaczała Wanga, zanosząc się płaczem przerażenia.
– Niedługo… Wpierw musimy nawrócić niewiernych.
Komentarze (8)
Ciekawość rośnie, historia nabiera rumieńców i chyba pod względem ogólnym najlepsza część, czyli forma rośnie. Baśniowość wciąż obecna i bardzo dobrze. Fajnie udaje ci się wszystko wyważyć, żeby czytelnik nie czuł zmęczenia jakimś aspektem. Tyle. Było very w porządalu :)
Zatem czekam na plusy i minusy obu, bo to będzie trylogia 😁 - nie zdecydowałem jak zrealizuje jeszcze cz.3
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania