Opowiadania z Wieloświata: Nowa Przestrzeń cz.2
Nakładka na Nakładkę
Obudziłam się razem z dźwiękiem budzika – szóstym dźwiękiem po czwartej drzemce.
Po co ja w ogóle go nastawiam? No tak, nie ja…
Podciągnęłam się na łóżku i instynktownie pomacałam pościel po prawej. Marka już nie było. Pewnie poszedł do sklepu. No cóż, motyw retrofuturystyczny miał swoje plusy i minusy.
Wsunęłam się z powrotem pod delikatną pierzynę. Miękkość materiału cudownie muskała skóra, a idealnie dopasowany materac niemal prosił, żeby jeszcze na nim zostać.
A niby dlaczego nie? Po co mam wstawać…
Wyskoczyłam spod pościeli jak przestraszony kocur i usiadłam na brzegu łóżka.
Znów to dziwne uczucie splątania myśli, jakby jakiś wirtualny chochlik wtargnął mi do głowy i wszystko pomieszał. Delikatne pukanie w sypialniane drzwi przerwało moje dziwne doznania.
– Proszę!
– Panienko Weroniko, budzik przestał dzwonić, więc uznałam, że sprawdzę.
Przetarłam oczy i spojrzałam w stronę wejścia. Onja w nakładce angielskiej służącej w średnim wieku uśmiechała się wdzięcznie.
– Kaaaawy… – rzuciłam, imitując głos nieumarłego z horrorów klasy B.
– Oczywiście; śniadanie podać do łóżka?
Wybór tej nakładki na implant towarzyszący był absolutnym strzałem w dziesiątkę. Przejście do pełnego wirtuala to najlepsze wakacje, jakie ludzkość zdołała sobie zapewnić.
– Tak, poproszę – przytaknęłam, a Onja skinęła głową i już chciała przekroczyć próg… – Marek dawno wyszedł? – spytałam ospałym głosem.
– Opuścił pełny wirtual niecałą godzinę temu.
Czyli jednak nie sklep.
– Już mógłby przestać się mordować tą pracą.
– Sprawia mu przyjemność.
– Wiem, Onja, wiem… Wiesz co, zjem jednak w kuchni. – Rzuciłam okiem na cienką szarą zasłonę, przez którą przebijało intensywne światło poranka. – Jest ładna pogoda, po śniadaniu pójdziemy się przejść. Co ty na to?
– Oczywiście, panienko Weroniko. Proszę tylko pamiętać o popołudniowym przeglądzie programów poznawczych. Kustosz nalegał, żeby nie przekładać ponownie wizyty.
Przewróciłam oczami.
– Pamiętam i jak sądzę, nie omieszkasz mi przypomnieć, prawda?
Pokojówka uśmiechnęła się serdecznie, co w skrócie oznaczało „Tak, zamęczę cię na śmierć spojrzeniami i chrząknięciami, jeśli nie pójdziesz się przebadać”.
– Oczywiście, panienko, śniadanie za dwadzieścia minut. Proszę wybrać cieplejszą nakładkę ubraniową: dziś jesteśmy w górach.
Program losowej zmiany lokalizacji to coś, co z początku sprawiało mi dyskomfort, ale ponoć okresowa zmiana otoczenia stanowiła kluczowy aspekt zdrowego funkcjonowania w sztucznym środowisku. To tak jakbym zwiedzała cały świat, nie ruszając się z domu – w sumie to dom ruszał się ze mną w środku.
– Dobrze, zaraz przyjdę.
Onja przytaknęła i delikatnie zatrzasnęła za sobą drzwi. Zsunęłam się z łóżka, założyłam kapcie i podeszłam do lustra. Ile to już lat jestem taka sama? Ścisnęłam policzki i wydęłam usta. Ten obraz wydawał mi się tak oczywisty, ale jakiś… niepełny? Ogólnie miałam wrażenie, że mój wewnętrzny słownik był niekompletny.
Mam jakieś głupie skojarzenia od rana.
Wywołałam pulpit obok ramy lustra i zaczęłam przeglądać dzisiejsze ułożenie świata. Całą grupę RCK1435, którą prześmiewczo nazwaliśmy Kolonią Karną, ulokowano w starych szwajcarskich Alpach.
Zapowiada się ciekawie.
Pulpit w górnej części wyświetlił wiadomość tekstową „Śniadanie stygnie”.
– To podgrzej, jesteśmy wirtualu – zażartowałam pod nosem nieco uszczypliwie.
„Nakładka narzuca obostrzenia realizmu:):):)” – zobaczyłam na ekranie i wyplułam pastę do zębów. Przecież nie mogła mnie usłyszeć.
„Odpowiadanie na myśli… Ładny mi realizm XIX wieku, Kustosz obrzuciłby cię gniewnymi zerojedynkami:)” –wystukałam i wysłałam. W odpowiedzi dostałam tylko – „:)”.
Tak, nakładka retrofutyrystyczna dodawała sporo blasku do tej wirtualnej codzienności. Opowiem o tym Markowi, kiedy wróci, albo zadzwonię do niego po śniadaniu. Może akurat nie będzie zajęty.
Do wybranego zestawu ubrań dorzuciłam kurtkę przeciwdeszczową i wyszłam na śniadanie. Prysznic będzie potem… Prysznic; rzecz tak prosta, przyjemna, a w realu ograniczona do niezbędnego minimum. Czemu wszyscy nie mogą żyć w wirtualu?
– Panienko Weroniko! Jajecznica jest już zimna!
– Idę!
***
Krótki spacer w wirtualnych górach dodał mi werwy na resztę dnia. Miejsca zaprojektowane przez Kustosza nie różniły się niczym od tych w realu – o ile fizyczne pierwowzory jeszcze istniały. Zaraz… Kiedy ja ostatnio byłam na prawdziwej wycieczce? Gdzie byłam?...
Zrobiłam kwaśną minę w mocnej próbie skupienia, ale moje myśli znów uciekły za grubą szklaną ścianę: widziałam je, ale nie mogłam złapać, wydobyć.
– Wszystko z tobą w porządku?
Spojrzałam na Marka otępiałym wzrokiem.
– Dobrze, że zgodziłeś się iść ze mną do kliniki. Jeśli te dziwne epizody nie przeminą, będę musiała przejść dewirtualizację i wrócić do realu.
Ścisnął mnie za rękę i przytulił do tego swojego ciepłego, pachnącego i paskudnego golfa. Jak ja nienawidziłem tego swetra!, ale nie mogłam ingerować wizualizację Marka.
– Mówiłem przecież, że z tobą pójdę.
Przytaknęłam, oderwałam policzek od tatusiowego wdzianka i ostentacyjnie zapięłam mu suwak od kurtki. Całe szczęście, miał też na sobie cienką pilotkę, którą mu kupiłam na ostatnią rocznicę METY. Trochę na nią pracowałam. Żeby zyskiwać fundusze w wirtualu, musieliśmy wykonywać zaprojektowane przez Kustosza zadania: fajna sprawa, bo były dopasowane do naszych zainteresowań; coś jak wyzwania rzucane przez nastolatków plączące się po META. Onja mówiła, że to miało podtrzymać prężność umysłu.
Umysłu, który teraz pewnie wisi gdzieś, zanurzony w…
Znowu to! Pustka w głowie, jakbym rozbiła myśl o twardy mur.
Westchnęłam i przyśpieszyłam kroku, żeby rozchodzić złe samopoczucie. Minęliśmy już cztery z pięciu przecznic dzielących nasz dom od kliniki. Piękne góry pięły się na horyzoncie, a nasza kolonia programowa wpasowała się idealnie, przyjmując wygląd typowego szwajcarskiego miasteczka. Inni uczestnicy grupy spacerowali w najlepsze, a modele Kustosza symulowały życie małej społeczności, której, według programu, byliśmy członkami niemal od zawsze. Miałam nawet wgrane biografie poszczególnych NPC-tów.
Pokłoniłam się kobiecie, którą minęliśmy. Wydała mi się dziwna, nie mogłam opisać czemu: chciałam, ale nie mogłam znaleźć słów. Jakby nie pasowała do całości. Obejrzałam się jeszcze kilka razy, ale ona ani drgnęła; po prostu stała i patrzyła przed siebie.
– No i jesteśmy. – Marek stanął przed ogrodzeniem ze stalową bramą w stylu retro.
– Całe szczęście; coraz gorzej z tą symulacją. – Dostrzegłam troskę na twarzy Marka. – Przestań się zamartwiać, głuptasie, to tylko zabawa. Jak mi się pogorszy, to najwyżej wrócimy do naszego małego M-Ćwierć na środku pustyni.
– Bardzo zabawne.
Puściłam mu oko i wkroczyłam na podwórko budynku, który przypominał spory drewniany zajazd.
Wewnątrz już taki nie był; poczułam się, jakbym wędrowała pomiędzy światami. Nowoczesny wystrój miał sygnalizować, że wychodzimy ze strefy kolonii i wchodzimy do sektora zasad ogólnych. Białe minimalistyczne wnętrze koiło zmysły dekoracyjną prostotą – trochę zaczynałam tęsknić za prawdziwym światem.
Podeszłam do szerokiego kontuaru, gdzie część programu Kustosza czekało na mnie z uśmiechem od ucha do ucha.
– Pani Weronika, diagnosta już czeka.
Łysa postać płci nijakiej wskazała mi kierunek.
– Dziękuję.
– Proszę jeszcze wybrać środowisko przed wejściem.
Obejrzałam się za siebie. Marek stał nieco z tyłu z rękoma schowanymi w kieszeniach.
Na litość boską, zasłoń ten paskudny polar!, wrzasnęłam w środku.
– Chcesz jakieś konkretne otoczenie? – spytałam grzecznie, starając się nie patrzeć na ten włókienniczy gwałt na modzie.
Wzruszył tylko ramionami.
Przewróciłam oczami: nie ma to jak wsparcie w podejmowaniu decyzji.
– Może być ogród w stylu japońskim; macie taki program?
– Mamy wszystkie możliwe środowiska – oświadczyła część Kustosza z plakietką „K” wyszytą na szarym kombinezonie.
Wszystkie części Kustosza miały to „K”, więc nadawaliśmy typowe imiona: Kamila, Kelona, Keron itp…
– Absolutnie wszystkie? – uśmiechnęłam się złowieszczo.
– Tak, ale odrzucamy propozycje niesprzyjające diagnostyce. – Kana uśmiechnęła się neutralnie. – Ogród już na państwa czeka. Korytarzem do końca, a potem w lewo. Pokój z pani imieniem będzie trzecim po prawej.
Pokłoniłam się i odeszłam.
Cudownie, że Rewolucja Etykietowa zniosła obowiązek zaimków neutralnych. Teraz każdy miał wybraną nakładkę tożsamościową wplecioną w podręczny program CST. Nie musiałam się głowić nad zaimkami, bo nad głową rozmówcy wyświetlał mi się napis z identyfikacją płciową. Sama też nie słyszałam tego paskudnego Weronikoux, bleee…
Marek podszedł i objął mnie w pasie.
– I jak?
– Będzie ogród. – Uśmiechnęłam się i zapięłam mu kurtkę pod samą szyję.
– Rozumiem, że jest mi zimno, tak?
– Skoro nosisz polar, to znaczy, że przemarzłeś na kość.
– To mój ulubiony, poznaliśmy się w nim, pamiętasz?
Musiałam być zdesperowana.
Przysunął się do mnie, szczerząc się zalotnie. Kilka obrazów przemknęło mi przez głowę. Krótkich i nieskoordynowanych. Złapałam się za skronie i stęknęłam boleśnie.
– Chodźmy już, niech mnie naprawią, albo wylogują, bo zwariuję.
Pociągnęłam Marka za rękaw i kilkanaście kroków dalej staliśmy przed drzwiami opatrzonymi neonem Wernika N23432. „N” oznaczało urodzona naturalnie, a nie hybrydowo, liczby to jakiś tam numer porządkowy Kustosza.
Owalne drzwi wsunęły się we framugę, uwalniając podmuch ciepłego letniego powietrza. Zapach kwitnących wiśni sam w sobie podziałał jak wstępna terapia. Wzięłam głęboki oddech.
Czemu ja się waham?
– Jestem tuż za tobą, to przecież tylko gra – szepnął Marek i pocałował mnie w głowę.
Jego obecność zawsze dodawała mi odwagi.
Weszliśmy i wyszliśmy jednocześnie: po drugiej stronie, przechodząc z korytarza gabinetu w obejście małego domku działkowego pośrodku ładnej polanki ze stawem i kamieniami wielkości psa rozrzuconymi w pozornym, naturalnym nieładzie. Bliżej wody powietrze pachniało cudowną mieszanką chłodnej wody i subtelną pudrową nutą kwitnących lotosów.
Marek objął mnie delikatnie i oparł brodę na mojej głowie.
Cholerny, kochany dryblas.
– Widzisz, nie jest źle.
– No, nie jest… – westchnęłam przytłoczona niedorzecznością odwlekania wizyty u neuroadaptologa.
Szum stawu, odległy trel i uścisk Marka. Ech… Cudownie.
– Musimy sobie wgrać taki ogród w naszym wirtualnym gniazdku, misiaczku.
– Czemu nie, ale po wizycie, lisiczko. Chodźmy.
– Jeszcze chwilę, przecież AI nigdzie się nie śpieszy.
– Mam uwolnić polar spod kurtki?
– Prowadź, szantażysto.
***
– Cieszę się, że w końcu dotarłaś, Weroniko.
Kobieta w średnim wieku uśmiechnęła się, poprawiwszy stosunkowo duże okulary.
– Kustosz mógł przebadać moją projekcję zdalnie, jeśli mu się tak śpieszyło.
Cała sytuacja strasznie mnie irytowała, a jeszcze bardziej irytował mnie fakt, że nie wiedziałam, czemu się irytuję. Strasznie to wszystko irytujące.
– Mógł, ale odruchy muszą być rejestrowane poprawnie. Jak się czujesz, Weroniko?
– Dobrze.
Kobieta uśmiechnęła się wdzięcznie jak mądrzejszy dorosły, który rozmawia z naburmuszonym dzieckiem.
– Bardzo się cieszę, że nasze wirtualne środowisko jest wystarczająco komfortowe. – DoktorV wywołała pulpit i wyświetliła na nim zagregowane dane, po czym spojrzała w naszą stronę.
Po co ten cały cyrk, przecież zna te dane.
Marek ścisnął mnie za dłoń. Chyba wyczuł, że się niecierpliwię. Spojrzałam na niego, a potem na program diagnostyczny w wielkich niemodnych okularach. Puryści językowi nazywali ten fragment Kustosza wirtualnym neuroadaptologiem, ja wolałam ogólnie przyjęte DoktorV. Ponoć ta cała szopka z nadawaniem programom form ludzkich sprzyjała wydłużeniu okresu do zma…
Znowu to!
Urwana myśl; jakby ktoś nagle odciął mnie nożem od umysłu. Czuję myśl, jej kształt … Wiem, czym jest; sięgam, ale nie mogę jej dotknąć.
– Opowiesz mi o tych epizodach dziwnego zachowania, których doświadczasz, Weroniko?
Czyżby Kustosz czytał z mojego wewnętrznego kodu?
– Od poprzedniej wizyty nie wydarzyło się nic nowego. Czasami mam wrażenie, że moje myśli się blokują. Zawieszają w głowie. Czuję, że coś tam siedzi, ale nie potrafię sobie przypomnieć, jakbym czuła smak i nie potrafiła go opisać, ani z niczym porównać.
Kobieta zmieniła pozycję na krześle i spojrzała na mnie oczami, które nie przekazywały żadnych emocji prócz czystej sympatii – a przynajmniej tak reagował na nią mój kod.
– Po to się potykamy, Weroniko, żeby poprawić wady na linii mózg-wirtual. Poza tym Kustosz jest bardzo konserwatywny, jeśli chodzi o zasady jego przestrzeni VR. Ale już, dosyć tych dygresji; przejdźmy przez standardową procedurę kontrolną, dobrze? Super. – DoktorV wyciągnęła z szuflady arkusz plastikowych płytek z nadrukami. – Pierw zdjęcia pomiarowe. Gotowa?
– Na oglądanie zdjęć, zawsze.
Czemu ja się robię taka uszczypliwa, kiedy się denerwuję? Ogarnij się, Weroniko! Nie jesteś dzieckiem.
Marek zaczął głaskać moją dłoń. Spojrzałam na niego.
Polar sobie pogłaszcz! Jestem nieznośna… Stres działa na mnie mocniej i szybciej niż kiedykolwiek. Jestem przewrażliwiona na zdenerwowanie. Życie w wirtualu nie dostarczało zbyt wiele powodów do stresu, tylko tyle, żeby nie…
– Opisz, co widzisz.
DoktorV przywróciła mnie do rzeczywistości: wirtualnej, ale dla mojego mózgu prawdziwej. Spojrzałam na uniesiony obrazek.
– Wazon z kwiatami. – To było proste.
– Jakie to kwiaty?
– Wyglądają jak brązowe róże.
– Dobrze, a teraz?
Nie lubiłam tych testów: zdjęcia zawsze wywoływały we mnie niepokój, choć w sumie nie przedstawiały nic szczególnego.
– Mysz… Szara.
– Co robi?
– Wygląda, jakby spała.
– Dobrze, i ostatnie.
– A to jest kobieta.
– Możesz ją opisać? Prosto, swoimi słowami, nie chodzi o jakiś wyszukany opis. Pierwsze myśli są najlepsze.
– Jasne włosy, dumna twarz, ładne oczy. Ma też podobny bezgust, jeśli chodzi o swetry, jak mój mąż.
Marek odruchowo spojrzał, czy ma zapiętą marynarkę, a DoktorV parsknęła delikatnie.
– Bardzo dobrze, wszystko zypia, jak to teraz mówi młodzież.
Kobieta sięgnęła po inny zestaw płytek, przetasowała je i rozłożyła kilka na blacie. Znałam ten zabieg, więc nie pytałam. Wiedziałam, że wpierw pokaże mi coś banalnego. Marek cały czas milczał, kilka razy przyłapałam go na przysypianiu. Jakoś mu się nie dziwię: sama bym ten cyrk przespała.
– Dobrze, co widzisz?
Spojrzałam na płytkę w rękach DoktorV.
– To nasza lodówka.
– Cudownie; teraz wybierz jeden z tych na blacie. Pytanie pozostaje w mocy.
Zaczęłam się prześmiewczo zastanawiać, jakby mój wybór miał jakieś znaczenie.
– W takim razie ta. Zobaczmy, co wygrałam.
Odwróciłam płytkę.
– Opisz obrazek.
– Bohomaz?...
– Musisz się bardziej postarać, Weroniko.
– Szary bohomaz o kanciastych kształtach, nie wiem, jak to nazwać.
– Daj sobie trochę czasu.
Im dłużej patrzyłam na rysunek, tym bardziej mnie drażnił. Czemu mam wrażenie, że wiem, co widzę, ale słowa grzęzną mi w głowie. Głupia gra!
– Wystarczy na dziś – zarządziła DoktorV.
Zdziwiła mnie tym. Zawsze drążyła.
– Dziękuję wam obojgu za poświęcony czas – dodała i wstała zza biurka.
Znów spojrzałam na Marka. Był jakiś dziwny, patrzył się na mnie jak zahipnotyzowany i ściskał za dłoń, jakbym wisiała nad przepaścią.
– Coś się stało?
– Nie, nic. – Uśmiechnął się. – Idziemy.
Po wyjściu z gabinetu Marek nic nie mówił. Martwiło mnie to. W końcu stanęłam na środku drogi jak zbuntowana nastolatka, gotowa zrobić scenę.
– Albo powiesz, co się stało, albo dalej nie idę! – Nawet tupnęłam nogą.
Podszedł i przytulił mnie mocno, czule. Ostatnio strasznie się do mnie kleił. Przy każdej okazji przywierał do mnie, jakbym miała nagle gdzieś wyparować, a kiedy nie mógł, to przynajmniej trzymał za rękę lub głaskał jak kota.
– Chodź na lody, zasłużyliśmy sobie dziś – wyszeptał.
– Po ile kulek? – Spojrzałam na niego badawczo.
– Po ile chcemy.
– Onja będzie jęczeć.
– Niech jęczy.
– Chcę wrócić do rzeczywistości – wyrzuciłam jak z procy. – Do naszej termitiery na pustyni.
– Oboje parsknęliśmy śmiechem.
– Ja też kochanie, ja też.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania