Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.3
Duszy twarze
Suli tak żwawo szła znad brzegu Złotej, jakby jej sam Swarożyc nogi natchnął. Pod koniec prawie biegła, co i rusz oglądając się za plecy, czy jej wiedźma nie goni, choć wiedziała, że to głupie, bo i po co by miała ją gonić – ale rozum rozedrgany różne figle lubi płatać.
Przy wejściu do wsi kilka kobit głowy zza płotów zadarło i pozdrowić Pomianową chciało: po sąsiedzku, serdecznie, ale Suli tylko kiwała czupryną w przelocie, witając i żegnając kumy jednocześnie. W końcu wpadła na własne obejście i odetchnęła z ulgą. Sama była: Rasek coś ojcu w chałupie pomagać poszedł, a córki na poletku ich rodzinnym pieliły, bo gdy tylko wiosna wzeszła i mróz z gleby wytopiła, tak chwasty w te pędy zaczęły świeżą ziemię we władanie zagarniać.
Pominanowa czoło otarła, balię z wilgotnym jeszcze praniem pod suszarnię zatachała i dopiero gdy ciężką misę odstawiła, skrywane przejęcie i strach ustąpiły zmęczeniu potwornemu. Przygnieciona nim Suli przysiadła na ganku i twarz w rękach schowała. Sama nie wiedziała, czego się strachała, bo za stara była, żeby jakichś majaków się bać.
Może ja na słońcu żem za długo była i przegrzane myśli w zwidy się wykluły?, pomyślała.
I już prawie się tak sama do prawdy zmyślonej przekonała, gdy wspominki niestare rozum zaatakowały i duszę nęcić zaczęły: piersi kształtne, dotyk warg czerwonych i włosy ogniste, co pachniały, jakby w nich kadzidło się tliło. Ciepło się Pomianowej na to wspomnienie zrobiło i pokraśniała strasznie, a i uśmiech wykrzesała.
Ale rozum szybko z cebra rozsądkiem chlusnął. W te pędy poderwała się z ławeczki i za wieszanie się wzięła, żeby myśli czarcie z potem wytopić.
Stało się tak jeszcze razy kilka: przy pieleniu, przy ziemniaków oskrobywaniu, a najsilniej to przy dojeniu. Cały dzień myśli te niedobre pracą odganiała, przeto jak opętana uwijała się z wszelaką robotą, a chęci i podszepty grzeszne raz znikały, a raz wracały i ciało żądzą rozgrzewały. Pod wieczór to już Suli siły nawet walczyć z czartami nie miała i zaległa chwilę przy kurniku.
Rasław wieczorem od ojca wrócił, stanął w progu cały w jakim smarze czy popiele umorusany i o kąpiel poprosił, nim do kolacji zasiędzie. Starsze córki u dziadków nocowały, niedaleko, bo za miedzą. Czuwać miały nad babką, bo jakaś markotana była, a tylko stary Rasława w chałupie był: matka Raska przy Bachusie czuwanie miała. Ludzia za to bólami dorosłymi zmęczona i myślą, że bóle co miesiąc wracać będą, aż Ludzia nie zemrze czy nie przekwitnie, obmyła się lekko, chleba zagryzała i w pieleszach pokoiku się zaszyła, żeby dzień ten szybciej przegnać.
Suli wodę gorącą zlewać zaczęła do bali wielkiej, co ją Rasek zbił i jakim dziwnym łojem uszczelnił. Znosiła misę za misą, wszystkie rozgrzane na kozie, i jak już wody było w balii pod biodra, to męża zawołała. Rasław widać, że umęczony, bo powolnym krokiem wszedł do izby. Winem młodym trochę od niego zaleciało, ale po robocie ze starym zawsze po kilka pucharków wychylali, bo robotę dobrze zrobioną trza czymś zacnym ochlapać, inaczej gotowa jeszcze się zemścić i na marne pójść.
Pomianowa koszulę pomogła zdjąć i spojrzała na tego chłopa swojego. Kobity inne jej go zazdrościły, a i podszczypywać niektóre się nie krępowały. Ale nie dziwota, bo Rasław też już niemłody był, ale robotą porządnie wyciosany, więc i niebrzydki – jak na chłopa.
– Ja zostanę, plecy ci umyję – zaoferowała.
Pomian spojrzał na żonę ucieszony i zdziwiony po trochu, bo co prawda winko nie mieszane szybko myśli różne z lędźwi do głowy zaganiała i rozsądek szybko usypiała, ale Sulichna nieczęsto dotykać go chciała. Koniec końców niepokój, uczucie pierwotne, z szumem miłym zażartą batalię w głowie przegrał; uśmiechnął się Rasek serdecznie, skinął głową twierdząco, portki zrzucił i do ciepłej bali wskoczył. Suli zaczęła plecy spięte masować i wodą ciepłą podlewać. Sama sobie się dziwiła, że dotyk szorstkiego zbitego ciała taką uciechę jej sprawia; że pomimo skóry szorstkiej i włosów jak u wilka ciepłota chłopa ręce przyciąga. Zresztą nie tylko jej się bliskość spodobała, bo i Raskowi też, a widać było i po uśmiechu, i po dzyndzyku, co się z wody wynurzył.
Suli materiał do obmywania odstawiła i rękoma kształty męża zaczęła masowaniem sobie przypominać. Te myśli były dobre, niewrzące, ale ciepłe; takie, jakie myśli być powinny – nie to, co czarcie podszepty i obrazy kuszące.
– Osusz się, ja będę czekała – szepnęła mężowi do ucha, przygryzła je zalotnie i uciekła jak ta rusałka, co to niby ucieka, ale złapaną być chce.
Pomian ostatni raz zanurzył się w letniej już wodzie. Cieszył się, że na winnicach sobie nie ulżył, bo wstyd przed Sulichną straszny, jakby nie mógł jej dogodzić. Cieszył się też, że ona znowu chciała, tak jak kiedyś, bo już dawno sama go nie kusiła. Niby sąsiady przy piwie mówiły, że jak baba chłopa usidli i dziatwy narobią, to potem sucha jest jak słoma między grzędami i chłop se sam musi miłość w przyrodzenie wmasować. Stary Roman to Raskowi nawet sekret powierzył, iż czasami Bachusowy znicz nadtapia, jak stara nie widzi, i mazidłem wonnym sobie pomaga.
– Głupiś, Pomian, jest! – skarcił się Rasław i w czoło trzepnął, bo baba rozochocona w sypialni czekała, a jemu znicze łojowe we łbie.
Wstał z balii, otarł narzutą lnianą ciało rozgrzane i przewiązał materiał przez biodra. Droga do sypialni niedługa, ale Ludzia mogła po chałupie chadzać albo starsze córy po co mogły wrócić.
Suli czekała wonnościami z lawendy i rumianku wypachniona i gorąca jakby ją zaraza jakaś trawiła. Ale to nie zaraza, to zwykła chęć była, ogień życia rozpaliła, duszy wygłodzonej ochłap szczęścia rzuciła, a że ta chęć dobrą była, to jej Suli rozumem nie dusiła.
Rasław wsunął się do łoża niczym żmij na słońcu wygrzany i piękną żonę pieścić po nogach zaczął, potem po brzuchu ustami przemknął i do piersi wargami przylgnął. Suli leżała i postękiwała, nie dotykała Raska, bo kształtu i twardości chłopa nigdy zbytnio nie lubiła, za to pieszczoty wszelakie i wargami miłowanie przyjmowała z ochotą.
Pomian za biodra szerokie dłoniami jak bochny chwycił i wszedł; trochę brutalnie, zachłannie, bo wyposzczony był i chuć jego strasznie niecierpliwa. Suli stęknęła, ale tak cicho, bo potem rozkosz poczuła i więcej chciała, więcej potrzebowała. Dłoniami pościel złapała, wargę przygryzła i kochać się dawała – ale szybko kończyć nie chciała, nie tym razem. Przewróciła Raska na plecy, a raczej on sam jak potulny cielak gestu żony usłuchał i nie żałował, bo Suli dosiadła go jak ogiera z dziedzica stajni najzacniejszego. Pragnęła więcej, inaczej. Uda tarły o uda, członki lgnęły do członków, palce ginęły we włosach; ekstaza kajdany z umysłu zrzucała – obojgu, bo Rasław też myśleć przestał, w rytm ciała Sulichny lędźwiowe ruchy wpasował i dłońmi silnymi ciało żony ściskał, jakby pożreć ją chciał całą, na żywca. Teraz Suli do niego należała, a on do niej – ale ona tylko kawałek jego chciała, tylko kawałka pragnęła, kawałka potrzebowała. Zamknęła oczy i uda zacisnąwszy, jęknęła po raz wtóry z rozkoszy. Włosy lepkie od potu opadły na Sulichny ramiona delikatne i tors Raska szeroki. W pokoju glebą letnim słońcem wygrzaną zapachniało i kwieciem słodkim.
Suli spojrzała na łoże. Czerwone włosy rozlewały się po pościeli, a oczy ogniste patrzyły na ciało jej kochaniem upojone. Cichy szept rozniósł się po izbie. Ale Suli słów tych nie znała. Wędrowały jak motyle i zapach roznosiły. Pomianowa czuła w sobie męża, ale ręce miast na twardym torsie zaciskać, to na alabastrowych piersiach trzymała i patrzyła na uśmiech rubinowy i jeszcze bardziej, i jeszcze wścieklej ciałem rzucała, z rozkoszy wrzeszczała, choć rozum strach wsączał, szeptał, że to czary, majaki i ją Rasław znienawidzi. Suli wzięła ten rozum i go w krocze wpuściła, żeby też się trochę zabawił, bo rozum zawsze czuwać nie może i wytchnienia potrzebuje.
Doszli oboje, w krzyku i radości. Dopiero jego głos donośny majak z pościeli przepędził. Spojrzała na Raska i skórą lepiącą do rozpalonego chłopa przylgnęła. Razem w pierzynie zalegli, ale w chacie nadal ziemią i kwieciem magicznym pachniało.
Teraz dopiero strach do Sulichnowej głowy pełną mocą wparował, rozsądek pogonił i panice się ukłonił.
Pomianowa zrywem nerwowym na męża spojrzała, za twarz chwyciła i policzki obmacała. Patrzył się na nią Rasek ze zdziwieniem w oczach wielkim, ale nie baczyła na to. Musiała sprawdzić, czy to aby jej chłop, a nie czart oszustny jaki, bo kopyt i rogów rodzić nie chciała. Ale to on był – na całe szczęście – i cieszył się teraz głupawo strasznie, aż ją to rozbawiło. I pewnie Suli też by się była zaśmiała, gdyby nie długi włos rubinowy, który po poduszce pełzał.
***
Grota Bachusa tętniła magią i echem sakralnego śpiewu; kobity z Chojników, Cymanów i kilku innych pobliskich wiosek na czuwanie pod drzewem się zebrały. Dwakroć do roku tak robiły, zawsze, kiedy dni z nocą się równały i życiem ludzkim po połowie dzieliły. Wtedy to Bachus zakwitał bujnie i babki wszystkie na konarach wyrosłe kwieciem po czołach obsypywał. Kobity jak zawsze od zmierzchu do rana nuciły i korzenie buku głaskały, a wraz ze świtaniem paciorki pochowały i pospołem do wsi powracały, żeby Marzanny do kąpieli w ogniu i wodzie wyszykować.
Dziwną była ta ziemia lubuska, dziwna i magiczna, bo gdzie lud bachusowy wiedźmom i wołchwom pokłony oddawał, tam cuda wszelakie się działy, a magia potokami płynęła, po lasach grasowała i szarą rzeczywistość na swoją modłę poskręcać i pokolorować próbowała.
Gdy pierwsze pąki bure badyle świeżą zielenią pstrzyły, wtedy się cześć starym duchom w podzięce oddawało, bo co prawda Bachus w grocie nieruchawy, ale za to dla ziemi łaskawy i przy nim wszystko wyrastało: czy to wino, czy marchew, czy stara baba na gałęzi.
Areteme kochała wiosnę, jej ciepło, zieleń i świeżość, które ze sobą niosła. Wspominała wtedy czasy, kiedy wśród oliwnych gajów z satyrami biegała, a ziemia od słońca gorąca w stopy ją parzyła. Tam, w tych krainach ciepłych, wiosna wieczną była i tylko z latem się bratała.
Dawne, oj dawne to były dzieje… Teraz ziemia ojczysta daleką była i nieprzyjazną, ale powspominać można, bo czemu nie: piękne czasy po to są, żeby je wspominać, a te wiedźmowe spokojne i magią boską przesycone były. Areteme pamiętała bogów cudownych i ludzi w nich zapatrzonych. Pamiętała wiosny, w których Bachus sam winnice błogosławił i do dusz kruchych uśmiechy słał, dłoń wielką podawał, a nawet czasami do stołu zapraszał. No i panią swoją, ukochaną Łowczynię, Łanię też Areteme wspominała ciepło, ale Diana już całkowicie zniknęła, w bory uciekła i w nich się rozpłynęła.
Wiedźma spojrzała na koronę szkarłatną z konarów mitycznych jakby splecioną. Tęgie pienne ramiona sklepienie groty dźwigały jak Syn Japetowy, co na barki błękit nieba przyjął.
Areteme pogładziła korę mchem ciepłym obrosłą – czule i tęskno, jak to się grób ukochanego przodka na odchodne głaska – spojrzała na drzewo milczące i dumać zaczęła.
Czas bogów jawnych przeminął bezpowrotnie; zniknął pośród mitów i legend. Niewiele ich mocy zostało w idolach po świecie pochowanych, a w ludziach… W ludziach to tylko strach i boskie knowania się ostały, zakończyła myśl smutną i z marazmu umysł wyrwała pośpiesznie, bo marazm w melancholię łatwo przechodził, a dla nieśmiertelnych melancholia to już prawie śmierć, jeno jedna myśl i jeden czyn je od siebie różni.
Ciszę nostalgiczną echo przerwało. Wiedźma obce kroki usłyszała: twarde i niezgrabne, więc to nie Wan, bo Furia zawsze tanecznym bezgłośnym pląsem się poruszała.
Areteme przyłożyła czoło do kory pachnącej, o błogosławieństwo i chęć do życia poprosiła i obróciła się w stronę drogi przez środek sadzawki usypanej.
– Pani Areteme. – Suli pokłoniła się lekko i koszyk przełożony lnianą chustą uniosła. – Ja przyszłam Bachusowi w podzięce dary przynieść. – Uśmiechnęła się, ale dziwnie tak, jakby nerwowo.
Wiedźma wyczuła, że ani podzięka, ani wiara Pomianowej tu nie przywiodła, bo kobieta oczami ukradkiem po całej grocie wodziła, znaków jakiś upatrywała, albo kogoś szukała.
– Ja przyjmę – oświadczyła Wanguan, jedynie przez zapach ciepłej ziemi i woń kwiatową zapowiedziana.
Furia znikąd się pojawiła i przy drzewie boskim stanęła; jak zwykle piękna, pachnąca, drapieżna i pociągająca.
Suli oczy wielkie zrobiła, pokraśniała jak pomidor słońcem upojony i wzrokiem w sadzawkę uciekła, ale gdyby bajoro głębszym było, to cała by doń wskoczyła.
– Maku z witką wierzbową zaparzyć? – spytała Areteme starym językiem na Lubelszczyźnie tyle znanym, ile wiedźmy chciały, żeby był znany.
– Niechaj jeszcze pamięta. Póki radość jej to daje, to po co w głowie jej mieszać? – odpowiedziała Wan, uśmiechnęła się do Bachusowej siostry i zeszła po stopniach pod pniem opasłym w skale wyciosanych.
Gorączka ciało Suli oblała, jakby przy żelaznym karliku się zasiedziała. Wanguan podeszła bliżej, koszyczek przyjęła, do środka zajrzała i uśmiechnęła się serdecznie, ale dla Suli to jakoby sama Matka Wiosna się uśmiechnęła.
– Dziękuję w imieniu Bachusa. – Wan odstawiła koszyczek na ścieżce wyrytej. – A teraz powiedz: po co naprawdę przyszłaś?
Areteme przysiadła na korzeniu i całej sytuacji przyglądać się zaczęła – jak już setki razy wcześniej robiła – ale uczucie dziwne ją obleciało.
Jakoś inaczej wszystko jest, Furia bardziej wstrzemięźliwa, magię wściekłą na wodzy trzyma, pomyślała.
– Ja… – zająknęła się Suli. Wpierw skłamać chciała, ale wiedźmę i tak na próżno oszukiwać.
Wiedźma przecież widzi więcej i głębiej w rozum aż po samą duszę zagląda, pomyślała i wstyd jej się zrobiło tej duszy swojej chudej i skarlałej, na lichych skrawkach szczęścia wykarmionej.
– Nie wstydź się. Mów. – Wan pogłaskała Suli po policzku, a kobieta małe zawiniątko zza krajki wyciągnęła i poły ściereczki rozłożyła. Na chuście lnianej rubinowy włos zwijał się w kłębuszek jakby zalękniony.
– Podziękować chciałam i zgubę oddać – wydusiła w końcu Suli.
– O! Szukałam go – ucieszyła się Wanguan, włos zabrała i przy skroni w skórę wpięła. – I dziękować nie ma za co. – Dłonie Pomianowe w rączki swe alabastrowe ujęła. – Mówiłam, że magia marzycieli miłuje i wizje ich spełniać lubi, a ty masz tyle pragnień niespełnionych, że magia do ciebie przylgnęła niczym huba do pnia obumarłego.
Suli posmutniała, podbródkiem zadrgała i łzy ronić zaczęła. Dusza chciała więcej wyznać, wrzeszczała rozpaczliwie, ale rozum zdusić i ugnieść ją w sercu nakazał.
Na okruchach radości dokończysz żywota! Cicho bez uniesień, ale czysto i jak należy, warknęły myśli rozsądne.
Spojrzała na wiedźmę oczami lśniącymi.
– Pani, zabierz tę magię, proszę. Ja nie mogę…
– Co nie możesz?! – Oczy rubinowe zapłonęły. – Szczęśliwa być nie możesz?!
– Nie mogę! – Suli upadła na kolana – Nie mogę, bo ja nie dla siebie tylko żyje, a dla córek, płomyczków mych kochanych i dla niego też, bo on nie zasłużył na taką żonę: zdrożną bezwstydnicę! – Obelgę na siebie w gniewie aż wykrzyczała.
Wanguan patrzyła na Suli, ale miast zwyczajnego rozbawienia z błahości problemów ludzkich – co to nimi śmiertelni często zwykli się biczować – współczucie do umysłu wpuściła. Uklękła naprzeciw Pomianowej, zapłakaną twarz w rączki chwyciła i łzę słoną z policzka otarła.
– Przepraszam – wyszeptała.
Areteme oczy wybałuszyła i omal z korzenia nie spadła. Bo słowa rzadkie i szczere taką moc mają, że nawet szeptane echem się po magii niosą i w głowę krzykiem wdzierają.
– Za co, pani? Za co przepraszasz? To nie tyś jest winna, tylko ja… Ja jestem opętana przez czarty i to one tę magię do mnie ciągną. Żeby kusić i pod ziemię zaciągnąć, zamiast na drzewo podsadzić.
Wanguan wstała powoli. Czuć od niej furią było, ale nie mściwą, nie… Taką zwyczajnie gniewną i wściekłą.
– Nigdy już się nie pojawię i mieszać w życiu ani tobie, ani twojej rodzinie nie będę – oświadczyła oschle wiedźma, koszyczek z ziemi zabrała i do drzewa zawróciła.
Wtedy dłoń szkarłatnej sukni dosięgła i materiału mocno się uczepiła. Dusza Suli w desperackim zrywie z rozumu klatki się wyrwała, rękę opętała i za falban złapać rozkazała.
Wanguan spojrzała na Pomianową.
Suli z twarzą przy ziemi klęczała, prawie leżała, dłonią na ramieniu wyciągniętą sukni wiedźmowej się trzymając. I choć rozum wespół z sumieniem „Głupia!” krzyczały, to Suli zawzięła się potwornie, materiał ściskała, odejść nie dała. Dusza wiedziała, że to szansa ostatnia i siłą ciało porwała, żeby los swój odmienić, nie zemrzeć bezradośnie w gnijącym sercu pochowana.
– Nie… – szepnęła Suli, ale to nie ona, tylko z wnętrza coś mówiło, coś, o czym już zapominała, dawno na straty spisała. – Nie chcę… – Na klęczkach do wiedźmy się doczołgała. Trzęsła się przy tym i sapała, bo umysł rozsądkiem atakował, wizjami straszył. Ale dusza, choć skarlała, to jak każda boska iskra moc miała i palce tą mocą zakleszczyła, skrawka nadziei dosięgnęła i trzymała, jakby nad przepaścią wisiała. – Nie zostawiaj mnie – poprosiła Suli i po sukni szkarłatnej się wspięła, z kolan odrapanych podniosła.
Wanguan popatrzyła na nią, na tę istotę umęczoną, ale piękną zarazem. I swoje wnętrze też wypuściła. Drzewo aż z lęku zadrżało, bo dusza Furii wielką była, ledwie w grocie się mieściła i ogniem chtonicznym powietrze zapalała, ale dla Suli… Dla niej ta dusza pachniała glebą ciepłą i kwieciem nieznanym, dla niej miłą była.
Komentarze (15)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania