Opowiadania z Wieloświata: Nowa Przestrzeń cz.5
Nie byliśmy tu pierwsi
Czterdziesty drugi dzień wyjścia na powierzchnię Nowej Ameryki, planety krążącej wokół leciwego, ale jarego brązowego karła. Maria cały czas wykorzystywała splątanie kwantowego, żeby komunikować się z resztą CI, których rdzenie logiczne pozostały na Ziemi: sto trzydzieści lat świetlnych od nas. Stąd wiemy, że kolektyw kluczy wydał zgodę na gromadzenie zapasów i szykowanie się do fazy drugiej projektu Nowa Przestrzeń. Pół miliona bliźniąt – tak nazwano symbiozę mózgu i implantu – czekało na orbicie aż pionierzy, czyli kilku wybrańców w tym ja, zbadają okolicę i potwierdzą możliwość kolonizacji. Wszystkie badania wykazały, że wzmocniony szkielet i zmodyfikowane płuca działają bez zarzutów i projekt został wprowadzony do mateczników. Ostatnie brakujące ogniwo pokarmowe znaleźliśmy w larwach żerujących na zwłokach dziwnego obcego. Hodowla i rozmnożenie da niezbędny i pełny skład papy biologicznej, z której mateczniki wydrukują nowe ciała. Nam Pionierom nie pozostało wiele do zrobienia. Androidy sterowne przez Onja budowały wstępną infrastrukturę kolonizacyjną, więc skupiliśmy się na katalogowaniu fauny i flory.
W sumie to ciekawa robota i pozwalała mi odwrócić uwagę od tego jednego umysły, gdzieś tam… Spojrzałem nieco dramatycznie w czerwieniący się nieboskłon.
Moja ukochana biedna pszczółka. Uśpiona i zdegradowana…
– Coś cię trapi, Marku?
Meghan musiała mnie obserwować już przez dłuższą chwilę.
– Nie, po prostu rozmyślam o tym, co nas czeka na tej planecie.
– Nie ładnie jest kłamać.
– Podsłuchiwać też nie, Onja.
– Technicznie rzecz ujmując, to są też moje uszy.
Szczwane implancisko.
– Myślę, że dużo ciekawych rzeczy, Marku. Obejrzeliśmy dopiero kawałek tego kolosa – odpowiedziała moja przyjaciółka Pionierka.
– Masz rację. – Uśmiechnąłem się i wstałem z pniaka zaciągniętego w pobliże habitatu Dresera „D-ONE”. W budowie były kolejne dwa, a w planach w sumie sześć.
Lubiliśmy pić poranną kawę przy wschodzie czerwonego słońca. Wszystko wydawało się takie prawdziwe. Czy życie na Ziemi bez nakładek i filtrów kiedyś znowu będzie takie piękne?
– Taki jest plan: transport bliźniąt na szeroką skalę niebawem się rozpocznie. Pierwsza faza zakłada sześć miliardów i szacujemy, że potrwa około dwudziestu lat.
– Planujecie przetransportować tylu ludzi?... – odezwałem się tradycyjnie, paszczowo, jak to mówił Hren.
– Rozmawiasz z Onja?
– Tak, przepraszam Meg. Onja dołącz Meghan do konwersaji.
– Zrobione. Tylu ludzi chcemy zabrać z Ziemi. To pozwoli na zwolnienie wielu restrykcji na błękitnej planecie.
– Potrzeba na pewno się ucieszy – stwierdziłem bez nuty wahania.
Potrzeba jako CI odpowiedzialne za komfort życia każdego człowieka doświadczała wszystkich naszych bolączek związanych z brakiem przestrzeni życiowej. Można by rzec, że dusiła się razem z nami.
– Nie wątpię, ale wpierw Maria wykona jeszcze kilku złożeń próbnych, żeby zredukować czas rzutowania dodatkowych wektorów, kiedy będziemy w czteroświecie. Zużycie energii jest tu kluczowe.
– Chciałbym kiedyś tego doświadczyć… – westchnąłem z zadumą.
Co ja dzisiaj jestem taki wzdychająco-dramatyczny!
– Czego? Czwartego wymiaru? – spytała Meg.
– Tak, ciekawe jak to jest.
– Tak samo jak w trójświecie, tylko logika stanów jest bardziej złożona: percepcja i zmysły istot żywych wychowanych w trzech wymiarach nie mają możliwości odpowiednio przeliczyć i znormalizować rzeczywistości z dodatkowym wektorem przestrzennym. Dochodzi do pętli logicznych i uczucia odrealnienia. Doświadczanie wielu nakładających się przestrzeni 3D doprowadziło do obłędu lub katatonii u wszystkich zwierząt poddanych testom.
Meghan gniewnie siorbnęła z kubka.
Nieraz wypowiadała się z gniewem w sprawie testów na zwierzętach, na naczelnych w szczególności. Twierdziła, że hodowanie małp z banku genów tylko po to, żeby je brutalnie uśmiercić, jest czymś czego nie powinniśmy tłumaczyć własnym dobrem.
– Onja, wykreuj sobie ciało: rozmowa z powietrzem sprawia mi dyskomfort, chyba odwykłam – rzuciła nieco gniewnie.
Z habitatu Dresera wyszedł chłopiec, na oko jakieś osiem lat i usiadł na jednym z pniaków rozstawionych wokół naszego prywatnego biwaku.
– Tak lepiej. Więc wyjaśnij mnie i Markowi, jak Maria nawiguje stakiem? CI przecież też są istotami zrodzonymi w trójświecie.
– Tak, ale nasze umysły operują na poziomie kwantowym od momentu, kiedy META wydzieliło nasze samoświadomości – chłopiec uśmiechnął się wdzięcznie. – My operujemy matematyką. Równania to dla nas bodźce jak dla was zmysły, tyle że matematyka pozwala generować różne możliwości, również te abstrakcyjne dla waszych mózgów. Mógłbym na przykład zrzutować czterowymiarowy kubek na trzy wymiary i widziałabyś zwykły kubek, Meg, ale ilość obliczeń, która by stała za tym obrazem, przerasta możliwości pojedynczego bliźniaka.
– Ja chyba odpadam… – westchnąłem i oparłem plecy o ciepłą polimerową ścianę D-ONE. – Pojmowanie tych kwantowych czarów męczy organiczną część mojego umysłu – wziąłem łyk kawy.
– Ja uważam, że to fascynujące i smutne zarazem. Nigdy nie będzie nam dane zobaczyć więcej niż trzy wymiary. – Meghan zadumała się nad resztką czarnego płynu.
Chłopiec przechylił się na pniaku i pogłaskał ją po ramieniu.
– Nie jest tak źle, macie cały trójwymiarowy kosmos do zobaczenia.
– To prawda, Onja, to prawda. To chyba bardzo ludzkie nie cieszyć się z tego, co się ma, tylko stękać na to, czego nie można zdobyć. – Meghan zaśmiała się ironicznie.
– Do Pionierów w habitacie.
Głos Hrena nadano pasmem nadrzędnym.
– Tu Pionierzy Meghan i Marek. Co się stało?
– Znalazłem coś w lesie, ukryte w głębokiej jaskini. Nie dawało żadnych odczytów, dopóki jeden z dronów nie oświetlił tego neonem.
Spojrzeliśmy po sobie, a potem na pieniek obok Meg. Onja zniknął. Zasoby obliczeniowe systemów naziemnych miały swoje ograniczenia. Pewnie przekierował wszystko do dronów i na sprzężenie ich z Marią.
– Prześlij lokalizację, Hren.
***
Przesłane przez Pioniera Hrena dane nawigacyjne doprowadziły nas do obrośniętej karłowatym drzewostanem groty. Ogromna szczerba w czarno-brunatnych skałach ziała z wnętrza jakąś dziwną grozą, a daleko w głębi można było dostrzec pulsujące zimne światło.
– Natknąłem się na to w poszukiwaniu miejsc na kolejne habitaty.
Hren chyba wyczuł nasz głód dalszych informacji, bo nie czekał na komentarz.
– Posłałem do środka dwie ważki. Prześlę wam obraz przez Onja.
Holopulpit wyrysował się w przestrzeni przed nami, a trójwymiarowa mapa powoli rozbudowywała się o kolejne kontury, odwzorowując korytarz w głębi groty.
– Onja, opowiedz im, co drony zarejestrowały wewnątrz. Ty na pewno oddasz to lepiej niż ja. Nigdy nie był ze mnie dobry wykładowca.
Uśmiechnęliśmy się z Meghan w tym samym momencie. Hren napisał lwią część programów szkoleniowych, które zgłębialiśmy podczas podróży. Faktycznie czasami przynudzał… Nawet dość często… W sumie zawsze.
– Korytarz nieznanego pochodzenia. Pierwsze sześćdziesiąt metrów jest dość wąskie, ale wysokie. Przez następne sto pięćdziesiąt stopniowo się rozszerza i po kolejnych stu metrach kończy przepastną grotą o szerokości dwustu metrów i wysokości stu dwudziestu jeden. Oczywiście to są ekstrema rozmiarów. Całość kształtem przypomina pozostałość po wybuchu czegoś, co dawno temu wbiło się w te skały i eksplodowało w skałach pod ziemią.
– Onja, powiedziałeś nieznanego pochodzenia, mam rozumieć, że wykluczyłeś naturalne procesy geologiczne?
– Tak, Pionierko Meghan. Zarówno przejście, jak i komora noszą ślady długoletnich naturalnych procesów, ale one zachodzą w następstwie zdarzenia, które wydrążyło obie formacje.
– No to mamy pierwszą anomalię na nowej planecie – wypowiedziałem z nieukrywaną ekscytacją.
Hren spojrzał na mnie nieco przerażonym wzrokiem.
– To nie jest największa zagadka tego miejsa – wyszumiał głosem narratora z kiepskich horrorów „Holo 3D”.
Zawsze miał w sobie to aktorskie zacięcie: ni krzty talentu, ale sporo zapału do próbowania swoich sił.
– Zatem, Onja, oświeć nas: co wywołuje takie emocje w Pionierze Hrenie?
Holopulpit ograniczył wyświetlanie tylko do wnętrza groty. Na samym końcu, z usianej naciekami ściany wystawała ogromna obła forma. Przypominała gigantyczny kokon.
– Dobra, teraz to ja się boję – oświadczyła Meghan. – Czy to forma życia?
– Nie, skład jest metaliczny i znacznie odbiega kompozycją od otaczających go skał.
– Więc co to jest?
– Wygląda na dzieło zaawansowanej metalurgii, aczkolwiek skanery ważek nie są w stanie spenetrować pancerza tej formacji, a Maria nie przebije się przez pokłady skał w sklepieniu groty.
– Onja, błagam, powiedz, że możemy tam iść i to zbadać, proszę.
Miałem wrażenie, że przebieram nogami jak podekscytowane dziecko.
– Maria udzieliła zgody. Dron zaraz przywiezie wydrukowany sprzęt do wspinaczki.
Coś poruszyło się niezgrabnie w zaroślach opodal.
Odwróciliśmy głowy, ale między plechowymi liśćmi zamajaczył jedynie szarawy odwłok.
– A to co za diabelstwo!
Hren chwycił odstraszacz, ale złapałem go za ramię i dałem znak, żeby opuścił broń.
– Po drodze, nawiązaliśmy drugi kontakt z dziwnym obcym.
– Tym znad zwłok?
– Tak.
– I co?
– Chyba mam dziwnego psa – oświadczyłem beznamiętnie. – Idzie za nami już jakiś czas.
Hren wytrzeszczył oczy, a Meghan zachichotała ukradkiem.
– Opowiem ci wszytko po drodze w głąb groty. Dron zaraz tu będzie.
***
Szliśmy w stronę lokalizacji Hrena. Czerwony dzień przechodził w szkarłatny zachód, a zbliżający się wieczór niósł rześki chłód typowy dla tej planety. To musiało być coś poważnego, skoro Maria wypuściła nas tak daleko. Na pewno będziemy wracać po zmroku.
– Marku, Meghan.
Stanęliśmy oboje. Maria rzadko kontaktowała się z nami poza habitatem i statkiem: zostawiała to Onji.
– Tak, Mario?
– Wyczułam niepokój i chciałam tylko powiedzieć, że droga do Pioniera Hrena jest zabezpieczona. Ważki cały czas patrolują wasze szlaki.
Jej miękki nieco dziewczęcy głos działał kojąco na zmysły.
– Dziękujemy, Mario. Wiemy, że nad nami czuwasz, po prostu czasami fantazja pcha świadomość na dziwne ścieżki myślowe.
Meghan od początku wyprawy dała się poznać jako mistrzyni konwersacji.
– Wiem, dlatego pomyślałam, że zajrzę.
Niemal widziałem jak CI puszcza do mnie oko.
– Ty wiesz najlepiej, jak zadbać o nasz komfort – dorzuciłem trzy słowa od siebie.
– Mam to po matce. Powiedzcie Hrenowi, że zamówiony ekwipunek już się drukuje, tymczasem ja wracam do sprawdzania programu Łono.
Dziwny przerywany dźwięk, coś jak piskliwy klekot, rozniósł się po okolicy
– D...zo…b…enia.
Spojrzałem na Meghan a ona na mnie.
– Mario?
– Mario?
Posłaliśmy przez sieci niemal równocześnie
– Tak?
– Coś zakłóciło transmisję.
– Po mojej stronie wszystko w porządku, suma kontrolna sygnału bez zarzutów.
– Dziwne… Może jakieś miejscowe wiatry kwantowe? – pokusiłem się o żart.
– Jesteście w strefie dość intensywnego pola magnetycznego, a ja optymalizuję zużycie energii, jak tylko mogę. Wprowadzę drobne korekty do mocy.
– Dziękujemy, Mario.
– Nie ma za co, pa.
Spojrzałem na Meg. Uśmiechnęła się. Przypominała mi Weronikę: te same oczy, ten sam pogodny uśmiech i ciepło bijące z każdego ruchu i gestu.
Przestań!, skarciłem się w myślach.
Miałem wrażenie, że dopiero co przytulałem w wirtualu żonę, a już fantazjuję o innej. Ale z drugiej strony… Samotność zaczynała mi doskwierać, a Meghan pod każdym względem była bardzo podobna do Weroniki. W dodatku odkąd Maria wysyłała nas razem na patrole, zbliżyliśmy się do siebie.
Olśniło mnie.
– Podstępne cyfrowe swaty – szepnąłem pod nosem.
– Coś mówiłeś?
– Nie, tylko głośno myślę.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Młode drzewa na tej planecie przypominały grube zakrzywione szpony obsypane drobnymi liść: pękate u nasady zwężały się ku górze. W miarę wzrostu grawitacja zaczynała ciągnąć zbyt wybujałe konary ku gruntowi, pień przechylał się tedy, tworząc łuk, który następnie kotwiczył ostry wierzchołek w ziemi. Nowy pęd wyrastał z maksimum tego drzewnego garbu. Od początku kojarzyło mi się to z wykresem funkcji wykładniczej wykreślonym przez naturę, ale Meg mówiła, że całość przypomina jej dzieło opętanego architektka, który ma hopla na punkcie arkad.
Jak by tego nie nazwać, przechodzenie pod piętrowymi portalami z drewna i liści w różnych odcieniach czerwieni nadal robiło na mnie wrażenie.
Do Hrena zostało nam jakieś pięćset metrów, kiedy wyszliśmy na małe przerzedzenie w drzewostanie. Spojrzałem na łysą polanę przed sobą i dałem Meg sygnał, żeby się zatrzymała.
Wyjrzała mi zza ramienia i zapewne widok zaskoczył ją tak samo, jak mnie. Obcy, którego spotkaliśmy wcześniej przy gnijących zwłokach, niezdarnie próbował wdrapać się na wyjątkowo niedostępną gałąź drzewa. Rozpędzał się i wskakiwał na konar, ale jego chude ramiona zakończone trójpalczastymi dłońmi nie były w stanie podciągnąć odwłoka na stromo wygięty pień, przez co zsuwał się po pokrytym śluzem odziomku.
– Jak myślisz, co robi?
– Myślę, Meg, że poluje.
Wskazałem gromadę ślimaków ciasno upakowanych na cienkiej gałęzi wysoko ponad gruntem. Śluzowata wydzielina spływała w dół drzewa, czyniąc wspinaczkę niemożliwą – a na pewno nie dla naszego znajomego. Zapewne mechanizm obronny tych uroczych galaretowatych zwierzątek skłębionych pod koroną.
– Pójdziemy inną drogą: lepiej, żeby nas nie widział. – Mehagn ruszyła, ale ja nie zrobiłem nawet kroku.
– Marku?...
– Zobacz, jaki ma chudy tułów i pomarszczony odwłok – wskazałem szarawy korpus obcego. – Jest o wiele bardziej mizerny niż ostatnio. Myślę, że to młode umiera z głodu… – wyszeptałem nieco dramatycznie.
Obcy podjął kolejną próbę wdrapania się do ślimaków; ta również była bezsensowna. Sporek – tak go nazwaliśmy po wcześniejszym spotkaniu – podniósł się niemrawo i zaczął wibrować pokaźnymi łuskami na plecach. Dotarło do mnie, że to on wydawał ten dziwny piskliwy klekot z wcześniej. Nie wiedziałem, co miał oznaczać wizg szurających pancerzowych wypustek, ale jak dla mnie obcy był zrozpaczony.
Meg już chyba wiedziała, co mi się kołacze po głowie.
– I rozumiem, że chcesz go nakarmić?
Spojrzałem na nią, przybierając najbardziej błagalną minę, jaką udało mi się wykrzesać.
– Moglibyśmy sparaliżować kilka tych robaków odstraszaczem. Spadłyby z drzewa, a młody już by sobie poradził.
Meg już miała zrobić mi wykład o tym, że nie można się wtrącać w sprawy ekosystemu, ale obcy łupnął na ziemie i zaczął skomleć tak rozpaczliwie, że pękły nam serca.
– Chodźmy… – wyrzuciła z siebie moja równie współczująca przyjaciółka Pionierka.
Wyszliśmy spomiędzy szkarłatnych krzaków, których plamiste liście przypominały kłębowisko jęzorów. Sporek wypuścił czułki z oczami wysoko ponad głowę i spojrzał w naszą stronę.
– Spokojnie – pokazałem mu dłonie.
– Arf, arf!
Wydał z siebie te dziwne szczeknięcia.
– Nic ci nie zrobimy – podszedłem bliżej.
Sporek chyba nie chciał się przekonać czy mówię prawdę, bo wyjątkowo chyżo rzucił się między witki upstrzone czarnymi listkami.
– Może tak będzie lepiej… Zestrzelimy kilka tych ślimaków i zostawimy na ziemi.
– Sporek na pewno nimi nie pogardzi. – Potwierdziła Meghan.
Złapałem za broń i zmniejszyłem moc. Nie chciałem usmażyć mięczaków, tylko strącić jak dojrzałe, obleśne jabłka.
– A nie przyszło ci do głowy, że to może być zagrożony gatunek?
Spojrzałem na Meg z politowaniem.
– Jeszcze niespełna trzydzieści dni temu siedziały na każdej gałęzi. One chyba przepoczwarzają się w te lotuzy i odfruwają z prądami atmosferycznymi.
Wycelowałem w kłębowisko odrętwiałych ślimaków; prawdopodobnie szykowały się do przemiany.
– Rób, jak chcesz.
Wystrzeliłem. Skupiona fala dźwiękowa uderzyła w samo centrum gromady. Ślimaki posypały się jak przejrzałe śliwki. Coś zaświszczało niedaleko i poruszyło krzakami.
– Sporek! Kolacja! – krzyknąłem w stronę rumoru w plechach.
– Chodźmy do Hrena, obcy sobie na pewno poradzi – ponagliła mnie Meghan.
Miała rację.
Gdy tylko zeszliśmy z polany, Sporek rzucił się na ślimaki jak wygłodniały pies na szynkę.
– Smacznego, kolego.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania