Pokaż listęUkryj listę

Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.7

Umarł zmierzch, niech żyje świt!

 

Przyroda w jesienny letarg powoli wchodziła: słońce nie paliło, pola w większości po zbiorach ugorem łysym straszyły, a lasy i sady żółcić się zaczynały. Natura znaki dawała, że równonoc blisko już na kalendarzu życia stoi, przeto Sulisława córki na targ zabrała, żeby się do święta w nowe sukienki opatrzyły; w szczególności najstarsza, bo już znoszoną po matce na czuwanie zakładała.

Rasław mniej w polu roboty miał, to czas wykorzystał, żeby przy oborze dechy popróchniałe wymienić. Zima różna mogła być, a z reguły, jeśli lato było takie jak to upalne, to potem Marzanna mrozem dotkliwie gryzła, śniegiem obficie sypała i do chat niegrzanych chętniej chorobami zaglądała, żeby ludzi w pochód żałobny zabrać.

Całe szczęście jakoś to drewno, z którego Pomian oborę zbił, hardo się trzymało i tylko kilka bel źle łojem nasmarowanych pogniło. Rasław przypominał sobie, że Drogo mu drzewa wybierał, więc przez bogów pewno pobłogosławione. Raz-dwa Rasław z robotą się uporał, czoło otarł i z dumą na efekt spojrzał.

– No to mućki żadnej już przeciąg zimowy nie pokąsa – westchnął, oczy zamknął i w ciszę się wsłuchał.

– Kra!! – Ptaszysko jakieś zaskrzeczało strasznie.

Pomian aż wzdrygnął się cały i spojrzał za siebie. Tam kruk opasły na płocie przysiadł, łepek wykręcał dziwacznie i chłopu się przyglądał.

– Pójdziesz stąd, czarcie!

– Kra!! – popyskowało ptaszysko i nadal się patrzyło.

– Ja ci dam: kra! – pogroził, badyl w rękę wziął i na ptaszysko ruszył. – Bałuch mi tu będzie robił! – Zamach wziął.

– Stój, to mój wroniec jest! – krzyknął Drogo i zza węgła obory wyszedł. Kosturem się podpierał, a tam, gdzie Welesowy kij ziemi dotknął, to trawa suszą przymarła zieleń odzyskiwała.

– Żem nie wiedział, że to twój chowaniec. – Rasław badyl wyrzucił, do wołchwa podszedł i jak druha przywitał, po garbatych plecach poklepał. – Co cię sprowadza?

– Sprawę mam – warknął Drogo i obejście wzrokiem przeczesał.

– Chodź! Miodu dobrego poleje; robotę co dopiero skończyłem, a robota nieopita to na biesie knowania nie jest odporna.

Drogo widocznie się zawahał, bo miodu nigdy nie odmawiał, ale czasu nie było. Mruknął coś pod nosem i mały amulet pod nogi Pomianowi rzucił. Rasek zdziwił się i odruchowo podnieść strugańca chciał, ale Drogomił nie pozwolił:

– Zostaw! To żeby nie widziała! – Od krzyku aż się zaniósł i kosturem o glebę rąbnął.

– Kto, żeby nie widział?

– Wiedźma przeklęta – warknął i do ptaszyska swego nerwowo podszedł. Wroniec grzecznie łebka nadstawił, a wołchw polecenia wyszeptał i szturchańcem ptaszysko do lotu ponaglił. – Słuchaj mnie, Rasław, bo w tobie Sulichny cała nadzieja. – Dokuśtykał do Pomiana i mu rękę z pazurami przerośniętymi na ramieniu położył. – Wiedźma czerwona za twoją Sulichną biega, w głowie jej miesza i ciebie też magią mami.

– Co ty wygadujesz, Drogo? Suli szczęśliwa jak nigdy…

– Milcz i słuchaj. Co zrobisz z tym, to twoja sprawa, a ja sumienie będę miał czyste. Furia wam po izbach chadza, wy jej wszyscy nie widzicie, bo magią olipiańską zmysły tobie i córom mami, ale ona jest, czuję ją wszędzie: na ziemi, na strzechach, na zwierzętach. Wszędzie! W glebę wsiąka jak trucizna, teren znaczy, Perun raczy wiedzieć, do czego się szykuje.

Pomian zastygł osłupiały, jeno usta rozdziawił.

– Drogo…

– Słuchaj, nie przerywaj. To się dobrze dla was nie skończy, bo Furia to czart potężny w ciele ludzkim uwięziony, kiedy w szał popadnie, to wszystkim wam biada. Ja nic nie zrobię, bo sam za słaby jestem, a reszta naszych wiedźmowego łgania usłuchała i na układ poszła.

– To co ja mam czynić, Drogo? Ja nawet nie wiedziałem, że ona…

– Nie wiedziałeś i lepiej, żebyś wszystkiego nie wiedział, bo wiedza o tym, co ona wyprawia, obrzydzeniem cię do własnej baby wypełni. A co masz robić, to ja ci powiem. W Cymanach jest kaplica ku czci Ojca Jezusowego, poproś tamtejszego habiciarza o pomoc.

Rasław aż się wzdrygnął, jakby mu z cebra wodę lodowatą kto na plecy wylał.

– Na Bachusa, prędzej członki sobie poobcinam, niż do obcego boga po pomoc pójdę! Tfu!...

– Powiedziałem: zrobisz, co chcesz, wiedz jednak, że mi z Ojcem Jezusowym też mocno nie po drodze, ale oznaczonych przez ciało Syna Poświęconego Wiedźmy tykać nie mogą. Taki pakt pradawny, przez bogi zawarty. – Wołchw w kieszeń rękę wsadził, idolka pucołowatego z buźkami czterema wyciągnął i Pomianowi prawie na siłę wcisnął. – Zaśnij z tym blisko ciała, to zobaczysz… Zobaczysz, co się wyrabia, kiedy myślisz, że śpisz, albo jak Sulichna do lasu idzie. Wiedźma tylko czeka na nią w gąszczu, jak lis na kwokę, co się od kurnika oddaliła.

Rasław pobladł, na drewnianego ludka spojrzał i chciał coś Drogowi powiedzieć, ale wołchw zniknął, jeno kilka piór czarnych po sobie zostawiając.

 

***

 

Grota Bachusa rozbrzmiewała modlitwą, skały pieśń świętą ku czci Nocy i Jutrzenki niosły, bo obie boginie tego dnia równe sobie były i tańcem nadejście Marzanny niechybne zapowiadały. Jesienią Morowa Panna jeszcze z wiankiem na głowie i uśmiechem na ustach przez świat kroczy, ale jeno patrzeć, kiedy mrozy przyjdą, wtedy Marzanna wianek przegniły zrzuca, koszyk z betkami odstawia, maskę kościstą przyodziewa i w przemarsz po świecie rusza.

Suli wraz z córkami – i resztą kobit z Chojników – na ścieżce do boskiego buku stanęła i jak wszystkie baby suknię podwinęła, trzewiki zdjęła i do sadzawki krwistej weszła. Wiedźmy pod pniem czuwały, jedna zielona przez Dianę dotknięta, druga szkarłatna, Furią, córą Nocy i Styksowego Pana zaklęta. Obie modły wznosiły do Bachusa w drzewo Welesowe zaklętego, do pana wina i życia, poety boskiego okrutnie orszaku pozbawionego.

Babki na konarach wyrosłe wargami korowymi tarły, słowa szeptały, twarze zdrewniałe przekrzywiały i oczy upiorne wywracały. Suli kubeczki gliniane córom rozdała i z sadzawki świętej wody szkarłatnej kazała nabrać. Czuła wzrok na sobie, chciała spojrzeć w te oczy ogniste, ale dziś święto, przeto ludzi wkoło dużo, a kumy na cudze życie zawsze łase, plotować lubią.

Dwie Pomianówny wodę szkarłatną wypiły, tylko Ludzia się chwilę wahała, bo z krwią jej się ta woda skojarzyła, ale najstarsza siostra syknęła do ucha, że głupia i dzieciak smarkaty jeszcze jest i że to woda zwykła jeno ziołami barwiona. Ludzia się odgryzła, język wystawiła i wodę z obrzydzeniem wychłeptała.

W końcu wszystkie kobity wypiły i na północ w transie czekały, bo o północy babki na konarach rozwieszone, niczym narośle z jemioły, wieszczyć zaczynały; czasem tylko niezrozumiale skrzypiały, a czasem dosadnie i z sensem; czasem przyszłość wielką i odległą syczały, a czasem bliską i drobną, taką dla ludzi tu i teraz.

Księżyc przez otwór w grocie wpadł, błękitem konary oplótł i korę posrebrzył. Babki zamilkły. Matka Zielona ręce do góry wzniosła.

– Żegnaj matko, witaj matko – w olimpiańskim oba bóstwa dnia i nocy pozdrowiła.

Babki ponownie szeptem grotę wypełniły. W słowach wróżebnych wieść szła zaklęta, ale wyraźna, bo do duszy bezpośrednio wtłoczona. Magia już to do siebie miała, że rozum zawsze omijała, z sercem się bratała i z duszą bez słów rozmawiała.

Kobity popatrzyły po sobie i wrzawa się podniosła jak na targu jakim. Bachus obwieścił, że wiedźmę chce nową na służbę powołać, a to zaszczyt był nie lada – i dla wybranej, i dla rodziny jej całej.

– Ciszej, siostry, ciszej! Bo nam babki nie powiedzą! – Areteme uspokoiła harmider.

Chojniczanki za paciorki chwyciły – jednocześnie, jakby wszystkie z jednej baby wycięte były i jaźnią tylko zszyte. Modlitwy gorliwe grotę wypełniły, bo każda z kobit chciała przy drzewie służyć. Pomianówny na matkę zalęknione spojrzały, ale Suli uśmiechnęła się serdecznie i uspokoiła córy. Wiedziała, że nie przepowiednia, ale Furia wybierze.

Wanguan pień Bachusowy pogłaskała, magią chtonową mech różowawy nasączyła, a babki na konarach osadzone w dół upiorne ślepia skierowały i charczącym głosem mamrotać zaczęły:

– Suli… – Echo poniosło po grocie.

Kobity na Sulisławę spojrzały. Trochę z podziwem, a trochę z zazdrością.

– Suli… – powtórzyły twarze zdrewniałe.

Wątpliwości nie było. Baby i młódki na kolana padły, głowy przed nową Panią pod Drzewem pochyliły i śpiewem magicznym szepty konarowych babek podbijały. Jedna z gąb pod sklepieniem uwieszonych poliki napęczniała i język z pnączy skręcony wystawiła. Pęd plechowaty niczym wąż z mitu Adamowego ku sadzawce się wydłużył i przed Sulichną zawisł. Na końcu witki bachusowej bukiew zamknięta wyrosła, magią tętniła, blaskiem boskim nęciła.

– Sulisławo Pomian – przemówiła Areteme; wzniośle, z mocą w głosie. – Czy przyjmujesz dar Pana w Drzewie?

Suli rękę po owoc wystawiła, ale nim dar przyjęła, na córki zalęknione spojrzała i się zawahała, bo myśl lękliwa wbiła się w skroń niczym sztylet z trwogi przez rozum dzierżony.

Źle robię… Co ja robię?... Ja nie mogę rodziny zostawić!…

Wtem ciepło przyjemne ciało Suli ogarnęło. Zapach kwiatów słodkich poczuła, wspomnienie chwil szczęśliwych trwożne myśli wyparło i w głowie wizjami poskakało. Wszystkie okruchy radości w kilku oddechach się zmieściły, bo w skali życia człeczego one jak krople złota były, dla duszy najdroższe. Suli wzrok na wiedźmę czerwoną przeniosła. Wan patrzyła, wiedziała, że się miła jej waha, ale nie gniew wiedźmowe oczy żarzył, nie. Furia się bała, wzrokiem prosiła, szeptami magicznymi błagała.

– Życie ze mną może nieznane, ale życie to będzie prawdziwe. Inaczej tylko śmierć powolna cię czeka, oddechami bez celu wypełniona, a mnie pustka wieczna. Wybierz… Wybierz życie… Proszę…

Suli oczy zamknęła i z drżeniem w sercu bukiew z jęzora zerwała.

 

***

 

Rasek wespół z resztą chojnickich chłopów – według zwyczaju – przed grotą Bachusa do paleniska nieco zbiorów suszonych dorzucił i cześć bogom ziem tych oddając, wina z gąsiorka popił. Wszyscy oni kobit wyczekiwali, bo baby wraz ze świtem czuwanie kończyły i w pochodzie do chałup z chłopami wracały.

Po północy chłopstwo już mocno się zaprawiło i wszystkie znaki na ziemi i pod niebiosami jednogłośnie twierdziły, że wyjścia bab z groty mało kto doczeka. Pomiana też sen morzył, gniótł ramionami ciepłymi, spokojem mamił, wszystko, żeby tylko oczy na chwilę zamknął i we władanie Chorsa dusze oddał.

Rasław nie chciał spać, ale szmery miodowe wytrwać mu nie pomagały, tym bardziej że specjalnie na uboczu się trzymał, bo mu smętek duszę przygasił.

W końcu gąsiorek na bok odstawił, z portek idola wołchwowego wyciągnął i bacznie wszystkie spaśne buźki obejrzał, nim decyzję podjął, bo czasami lepiej świadomie nie wiedzieć, niż prawdą życie sobie roztrzaskać. Ale ciało trunkiem zwiotczone do derki już bardzo ciągnęło, więc się Pomian poddał, przed grotą wyciągnął i z ludkiem w dłoni zasnął.

Wtedy zobaczył: wszystkie harce w barłogu, w chochoła zaklęcie, wiedźmę po obejściu hasającą i Suli… Szczęśliwą nad jeziorem, w rozkoszy z demonem splecioną. Bies ciało miał kobiety, ale i przymioty czarcie do niego doczepione: rogi czerwone i skrzydła czarne. Widziadło krew Raskowi zmroziło, a panika oddech wyssała niczym strzyga na torsie usadzona. Żonę ratować chciał; krzyczeć, wrzeszczeć, biesa badylami okładać, ale czart łeb spokojnie obrócił, czerwonymi ślepiami na niego łypnął i usta w uśmiech podły wykrzywił.

Z krzykiem się Rasek obudził: blady i spocony.

Ogień dogasał we wspólnym palenisku – chłopami śpiącymi i gąsiorkami pustymi otoczony – a świt już między drzewami spacerował. Oszołomiony Pomian poderwał się z derki i do groty ruszył, ale śpiew usłyszał, zanim jeszcze próg kamienisty przekroczył. Pierwsze z kobit z ciemności wychynęły. Głowy ich wianki zdobiły, usta melodie tkały, a słowa z magii splecione w powietrze wzlatywały. W marszu płatkami kwiatów ku czci Morowej Panny sypały: na symbol śniegu, którym Marzanna świat co roku oprósza. W całym tym pochodzie szły Pomianówny przylgnięte do Sulichny, jakby się bały, że ona zniknie, kiedy jeno dotykać przestaną. Najstarsza płakała: pusto, bez zawodzenia czy spazmów nerwowych. Ona najlepiej wiedziała, że matkę już straciła i niby radować się powinna, ale nie chciała, nie mogła.

Rasek odetchnął z ulgą, kiedy wszystkie swoje rusałki całe i zdrowe zobaczył, do żony podbiegł i całą obmacał, ucałował. Suli uśmiechnęła się smutno jakby nieobecna i w wierne oczy chłopa swego spojrzała.

– Co się stało? – spytał i łypnął na zawiniątko w Sulichnowych rączkach niesione jakoby dzieciątko małe. – Co to są za czary! – Odstąpił od żony, odruchowo, jak na widok węża się człowiek cofa. Córy do niego dostąpiły i na matkę milczącą patrzyły, a Suli… Ona poły lniane rozchyliła i tętniący mocą owoc buczynowy Raskowi pokazała.

– Przepraszam… – wyszeptała.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Vespera 4 miesiące temu
    Musiałam wygooglować bałuch, więc udało ci się mnie czegoś nauczyć, dobrze!
    Ja to tu jestem team stary wołchwa, on ma najuczciwsze podejście. Biedny Rasław jest tu ofiarą. A tę czerwoną mącicielkę to do wora, wór do jeziora.
  • MKP 4 miesiące temu
    Jak dla mnie, to wszyscy mącą i tylko Raslaw chłop poczciwy i najbardziej poszkodowany
  • Vespera 4 miesiące temu
    MKP I co, i pewnie byś go przygarnął, pocieszył, po główce poklepał?
  • MKP 4 miesiące temu
    Vespera Oczywiście, ja bym za wiedźmami nie latał, tylko bym się do swojego chłopa kleił🥰🥰
  • Joan Tiger 4 miesiące temu
    Kobiety modły sprawują, a chłopy ponudzone, okowitą się ucztują. Rasek naprowadzany na trop, może wreszcie otworzy oczy i dostrzeże, że od dawna żyje w ułudzie. Sulicha spoiła się z tym ich bogiem, oddała serce i zyskała nieśmiertelność?
  • MKP 4 miesiące temu
    Jeszcze nie było wdrzewowstapienia:)
  • Rubinowy 4 miesiące temu
    Długo mnie nie było, ale wracam powoli i po wielkiemu cichu :)
    Troszkę zapomniałem że tu bardzo fajnie utkana jest narracja. Rasław swój chłop, co do reszty - śliska sprawa, można orła wywinąć ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania