Pokaż listęUkryj listę

Opowiadania z Wieloświata: Nowa Przestrzeń cz.4

Karzeł

 

Czerwone kontrolki przy włazie zmieniły kolor na jaskrawą zieleń. Wszystko było gotowe do pierwszego wyjścia na powierzchnię; wszystko oprócz mnie – przynajmniej psychicznie, ale taka rola Pioniera.

– Onja, czy powłoka została zoptymalizowana środowiskowo?

– Płuca zmodyfikowane na potrzeby nowej mieszanki gazowej, kościec wzmocniony polimerowym rusztowaniem, skóra bez modyfikacji, filtr wzrokowy w pogotowiu.

– No to mamy wszystko…

– Tak, Marku, nie musisz się bać. Kilkanaście zdalnie sterowanych powłok nie doznało żadnych uszczerbków na zdrowiu przy stawianiu habitatu. Dalsza kwarantanna też nic nie wykazała.

– Wiem, Onja, wiem, i to nie tylko strach, ale też ekscytacja. Nie zwlekajmy już. Otwórz właz. Niech no zobaczę tę nową kolebkę ludzkości.

Klamry śluzy uwolniły się z magnetycznych zamków. Owalne wejście do habitatu rozsunęło się powoli – rzekłbym nawet epicko – wpuszczając czerwone światło młodego karła. Ciepło wlało się leniwie do wnętrza: zwykła temperatura w zwykły wiosenny wieczór. Tyle że tu słońce było czerwone przez cały dzień, mieliśmy środek lata, no i byliśmy sto czterdzieści lat świetlnych od Ziemi, na obcej planecie, w obcym układzie planetarnym.

Zapach też był obcy. Jeśli miałbym to porównać do czegoś ziemskiego, postawiłbym na duszne kwiatowe perfumy dryfujące w zawiesinie z ciężkiego bagiennego powietrza. Tak, na CEP-4 nazwaną przez media Enklawą trwało właśnie lato, a powietrze zagęszczone zwiększoną grawitacją niosło dużo wilgoci odparowanej z niezliczonej ilości mórz i oceanów – woda pokrywała osiemdziesiąt procent powierzchni tego skalistego olbrzyma, orbitującego ospale wokół swojego czerwonego sąsiada.

– To mały krok człowieka, ale wielki dla ludzkości, czy jakoś tak.

Wyszedłem poza habitat.

Wszystko oblewała czerwień ogromnego brązowego karła, który za dnia dominował na niebie przesłonięty pasiastymi chmurami. Widok zapierał dech w piersiach, ale też wywoływał jakiś dziwny niepokój.

Onja milczał, rejestrował i skrupulatnie analizował moje doznania.

Androidy zmontowały habitat imienia Fredryka Dresera, pierwszego człowieka na Tytanie, w centrum naturalnej polany o średnicy około pięciuset metrów. Maria uznała, że karczowanie roślinności na powitanie nowej planety nie wróżyło nic dobrego. Zdziwiło mnie, że AI jest przesądne, ale pewnie opierało swoje przesądy na solidnych danych. „Możemy przez przypadek zaburzyć jakiś niezbadany ekosystem” tłumaczyła. „Albo wywołać wojnę z lokalną fauną” odpowiadałem jej żartem.

Wojna ze ślimakami i meduzami… Już to widzę; pełzające bezkręgowce z włóczniami – to dopiero byłoby epickie starcia.

Zrobiłem kilka kroków w stronę wysokich drzew o kopulastych koronach i długich bordowych liściach. Wbrew oczekiwaniom nie odczułem zwiększonego ciążenia: rusztowanie w szkielecie i zagęszczone mięśnie dawały radę. Przyklęknąłem przy pękatym pniu obrosłym bordowym mchem i roztarłem trochę gleby w dłoniach. Była czarna i wyglądała jak gruba żyzna warstwa próchnicza.

– Szkoda, że Weronika nie może tego zobaczyć – westchnąłem i spojrzałem na mały błyszczący punk, który całkiem niedawno zawisł na orbicie. Pół miliona umysłów odartych z ciał i osadzonych w wirtualnym świecie patrzyło na mnie z góry i trzymało kciuki.

Ona niestety nie patrzyła… Jej zdegradowany implant tkwił w całkowitym wyłączeniu i czekał na przełom w technologii, którego wcale nie widać na horyzoncie.

Kto wie, może tutaj znajdziemy odpowiedzi?

Uśmiechnąłem się w duchu i podniosłem z kolan.

– Dziwny nowy świat; nowa przestrzeń…

 

***

 

Oswojenie się z obcym środowiskiem zajęło mi kilka dnia, ale w końcu zacząłem traktować wyjścia z Dresera jak normalne spacery, bez męczącej otoczki emocjonalnej. Onja wyczuł zmianę i delegował mi coraz bardziej odważne zadania powierzone przez Marię. Czas uciekał, a my mieliśmy ograniczone zasoby. Protokół ekspansyjny zakładał zidentyfikowanie wszystkich niezbędnych składników pokarmowych spośród miejscowej fauny i flory, choć tą pierwszą stanowiły jak na razie mało apetyczne stworzenia takie jak: larwy, czerwie i ślimaki wielkości głowy oraz latające, galaretowate cosie, które nazwałem lotuzami. Dryfowały sobie w gęstym powietrzu jak nasze ziemskie parzydełkowce w oceanach tylko, jak wszystko na tej planecie, te miejscowe były o wiele większe niż przeciętna meduza wielkości dłoni. Ogólnie życie zwierzęce poszło tu w formy bezkręgowe i ja musiałem sprawdzić, czy te cudowne pełzające oślizgłe stworzonka nadają się do konsumpcji. Plan awaryjny zakładał hodowlę brakujących substancji odżywczych w formie roślin i zwierząt przywiedzionych z Ziemi, choć woleliśmy tego uniknąć.

Jak na razie, ze wszystkich zbadanych okazów udało się wyodrębnić dziewięćdziesiąt procent niezbędnych aminokwasów, niestety ciała tych żyjątek zawierały organiczne i nieorganiczne substancje zabójcze dla człowieka. W ostateczności można by przepuścić zgromadzony materiał biologiczny przez odpowiednie filtry chemiczne, ale lepiej byłoby pałaszować pieczone ślimaki w ich pierwotnej formie.

Ehh… W domu robale, w nowym domu większe robale, nie ma to, jak poprawa warunków bytowania, zażartowałem w myślach.

Pogoda była ładna, a sondy statku kolonizacyjnego prognozowały przerwę w opadach na przynajmniej pięć godzin. Tak, padało tu dużo i długo, ale ponoć bliżej zimy, kiedy parowanie na planecie spowolni, wtedy będziemy mieli ładniejszą pogodę i bajeczne pięć stopni Celsjusza: temperatura w okolicy równika cały rok utrzymywała się powyżej zera.

Wszedłem głębiej w gęsty las i odpaliłem drony zwiadowcze.

– Onja, jakieś preferencje co do kierunku?

– Możemy iść dalej prosto przez pięćset metrów; drzewa są tu rzadziej rozłożone, a teren nie ma żadnych załamań. Niedaleko stąd zarejestrowałem również ruch czegoś większego i szybszego od standardowych okazów z okolicy.

– Większego niż te słodziaki oblepiające gałęzie?

Wskazałem jednego z półprzeźroczystych ślimaków bez muszli o długości ramienia. Robal wysunął czółkę i przysiągłbym, że spojrzał na mnie oburzony.

– Odczyt można porównać, do średniej wielkości psa, który porusza cię całkiem zwinnie jak na tę planetę. Radzę trzymać odstraszacz w pogotowiu.

Zabrzmiało groźnie, ale chyba faktycznie poczułem się zbyt pewnie w tym skrajnie obcym środowisku. Zacisnąłem ręce na kaburze od paralizatora, który w razie potrzeby mógł przejść w tryb zwykłej broni energetycznej. Miałem jeszcze małe ładunki ultradźwiękowe. Niewiele spotkanych istot miało tu oczy, za to laboranci dowiedli, że skóra większości bezkręgowców reaguje na niskie dźwięki – reaguje mało entuzjastycznie, znaczy się.

Ciekawe czemu?

– To idziemy, informuj mnie, jeżeli zrobi się groźnie.

– W razie ataku drapieżnika wzmocniona czaszka ochroni mózg i implant przed uszkodzeniem. Pamiętasz przecież szkolenia, Marku, sam je wgrywałem do twojego wirtualu.

– Pamiętam, Onja, ale to nadal nieco niepokojące.

Świadomość, że coś może mnie pożreć albo zaciągnąć gdzieś do jaskini lub połknąć kapsułę z mózgiem w całości, wcale a wcale nie była pocieszająca.

– W razie incydentu wyłączę czucie na czas rozszarpywania.

– Dzięki, Onja, masz talent do uspokajania.

– Marku, wyczuwam, że zaczynasz się poważnie denerwować, zawołam w takim razie resztę pionierów: w grupie zawsze bezpieczniej.

– Dziękuję, Onja.

To była pierwsza rzecz, która faktycznie mnie uspokoiła.

 

***

 

Nie musiałem długo czekać, żeby Pionierzy z etykietą Meghan i niewysoki mulat z banerem Hren przyszli mi z odsieczą.

Oczywiście nie obyło się bez komentarzy:

– To ile ma ten śmiercionośny mięczak? Pół metra, metr?

Rzucił prześmiewczo Hren, wyjątkowo nieudolnie maskując przytyk za fasadą poważnego pytania.

– Sześć metrów w kłębie – rzuciłem ripostą jak sztyletem. – I nie wiadomo czy to ślimak. Onja wspominał, że porusza się całkiem szybko. Jeden z dronów uchwycił tylko odwłok i fragment tułowia. Chyba miało też szpony, ale nie jestem pewien.

Teraz ja sobie pożartuję. Se, se, se…

Hren zaśmiał się pod nosem i przesłał mi fragment własnego rejestru emocjonalnego z dopiskiem „punk dla ciebie”. Krzywa wykazywała spory peak strachu sprzed minuty.

– Jak już przestaniecie się boksować, to jeden z dronów zrobił zdjęcie czegoś dziwnego na polanie jakiś kilometr przed nami.

Meghan wyselekcjonowała zdjęcie z „ważki” numer dwa. Niewielka hałda czegoś leżała nieruchomo cała oblepiona czymś, co wyglądało jak przerośnięte pijawki.

Już myślałem, że bardziej obrzydliwie nie będzie, a tu cyk: miejscowa pijawkowa pleń.

– Wyjątkowo urocze stworzenia zamieszkują tę planetę – skomentował Hren.

– Dobrze, że chociaż rośliny prezentują się bardziej przyjaźnie. – Dorzuciłem od siebie.

Faktycznie roślinność wokół habitatu rosła bujnie i to w różnych odcieniach czerwieni, bursztynu i czerni. Przez wyższą grawitację drzewa wykształciły dwie techniki ulistnienia: pierwsza polegała na obsypywaniu koron małymi listkami osadzonymi na grubych gałęziach, druga stawiała zaś na sztywne rusztowania wzdłuż pociągłych plech, które wyrastały z konarów jak brzechwy od wbitych głęboko strzał. Cechą wspólną wszystkich piennych formacji stanowiły pękate odziomki i dodatkowe podpory wypuszczane z głównych gałęzi. Gdy konar zaczynał się uginać i osiadać, wypuszczał skierowaną w dół świeżą gałąź, która kotwiczyła się w gruncie i, rosnąc, wypychała opasłe ramię drzewa w górę.

– Chłopki, skupcie się. Co robimy?

– Ja bym zbadał, co to jest. – Hren wzruszył ramionami. – A ty, Marku?

Westchnąłem, pocmokałem i jeszcze raz spojrzałem na nagranie. Biomasa nie wykazywała żadnego ruchu oprócz drgań uczepionych pijawek. Niby byłem ciekaw, ale jednak duch badacza przegrywał ze strachem i zmęczeniem.

Może problem załatwimy starą dobrą prokrastynacją?

– Onja, mamy czas, żeby dotrzeć do polany i wrócić przed zmrokiem, czy przełożysz ekspedycję na jutro?

– Czasu wystarczy, z godzinnym marginesem bezpieczeństwa.

Dzięki...

– Idziemy – zaordynował Hren, a Meg wydawała się nawet podekscytowana.

Dojście na miejsce nie zajęło nam wiele czasu. Zdrewniałe podpory przerzedzały się widocznie, a drony poszybowały przodem, żeby zrobić rekonesans. Hałda nadal tkwiła w miejscu, karmiąc pęczniejące czarne glisty. Niektóre odpadały z powierzchni i wiły się chwilę na żwirowym podłożu, nim uformowały kokon.

– Ważki zarejestrowały ruch na granicy pola widzenia. Obiekt przemknął pomiędzy zaroślami.

Onja nadawał komunikaty na trójstronnym kanale.

Wszyscy jak jeden organizm złapaliśmy za kabury. To już nie było śmieszne. Na przerzedzenie weszliśmy powoli, cały czas omiatając wzrokiem okoliczne krzewy. Rój wijących się glist z bliska wywoływał jeszcze większą odrazę.

Hren szedł na przedzie, za nim ja, a na tyłach Meg.

– A niech mnie…

– Co jest, Hren?!

Razem z Pionierką Meg wysunęliśmy się przed kolegę. I razem rozdziawiliśmy usta. Z wnętrza wijącego się kopca wystawała szarawa trójpalczasta dłoń.

 

***

 

– I jak myślicie, z czym mamy tu do czynienia?

– Jak dla mnie to truchło jakiejś rozwiniętej miejscowej formy życia, pożeranej... – Meg odwróciła wzrok od opasłych czerwi – przez te paskudztwa.

– Zgadzam się – przytaknął Hren.

– Ale myślicie, że to jakaś inteligentny gatunek? – Nawet nie starałem się ukryć ekscytacji.

– Ciężko stwierdzić, niewiele też zostało do badania, a dłonie jeszcze o niczym nie świadczą.

– Mogę wysłać drona próbkującego.

Widać Onja też się podekscytował.

– Maria już wie i zatwierdziła plan. Ta skomplikowana istota może zawierać brakujące złożone aminokwasy.

Sądząc po minach moich towarzyszy, mogłem śmiało założyć, że wszystkim zebrało się na wymioty.

– Spróbuję pobrać trochę teraz – oświadczyła Meg i sięgnęła do plecaka po próbnik. – Spojrzenia moje i Hrena mówiły same przez się: nie podchodź do tego! – Zamocuję na wysięgniku, żeby nie podejść zbyt blisko, nie martwcie się.

Po chwili długi czerpak ze szczypcami na końcu był już gotów. Przejąłem urządzenie od koleżanki Pionierki i końcem szturchnąłem napęczniałą dłoń.

Skóra była miękka.

Kolejnym ruchem wbiłem narzędzie próbkujące w opuchniętą tkankę. Z rany popłynęła czarna mazista substancja a słodkawy swąd gnijącego mięsa, był nie do zniesienia.

– Onja wycisz węch, bo się podusimy!

– Zrobione, drony wykryły ruch w zaroślach.

Nie zdążyliśmy dobrze przyjąć komunikatu, kiedy z czerwonych szerokich plech wyskoczyło coś obleczone w drzewiaste wici, liście i brunatne błoto. Zupełnie jakby zebrany jesienią w ogrodzie kopiec nagle ożył i zaczął warczeć na właściciela posesji.

– Co do cholery?

Odwróciłem głowę i wtórowałem Hrenowi zdziwionym spojrzeniem.

– Broń w pogotowiu. – Meg odbezpieczyła odstraszacz.

Kopiec zatrząsnął się gwałtownie i rozrzucił cały zalegający materiał roślinny. Para obsydianowych oczu osadzona w podłużnej czaszce spoglądała w moją stronę, a raczej na ramię z próbnikiem wetknięte w truchło.

Odruchowo poruszyłem patykiem, szturchając dłoń martwiaka.

– Arf-arf! – Zwierzę wydało z siebie coś, co przypominało warczące szczęknięcie i zaczęło syczeć ostrzegawczo. Gałki wysunęły się z oczodołów na długich czółkach i skupiły na moim ręku.

– Co to coś może chcieć?

– Myślę, Marku, że on chce, żebyś zostawił znalezisko w spokoju. Istnieje szansa, że to młode, martwego osobnika. – Onja puścił komunikat.

Spojrzałem na obcego przed nami, a potem zwał glist. Ciężko było orzec, czy to ten sam gatunek po samej dłoni, choć to coś przed nami również je miało. Dla pewności szturchnąłem jeszcze raz.

– Arf-arf! Ssss…

– Dobra, już dobra.

Wstałem z podniesionymi rękoma, jakby ktoś trzymał mnie na muszce, i odstąpiłem od zwłok.

Zwierzę wielkości dużego psa, omiotło nas wzrokiem, parsknęło i wskoczyło w krzaki.

– Niezły pierwszy kontakt – westchnąłem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania