Opowiadania z Wieloświata: Najpiekniejsza z twarzy
W domu Prudników od dłuższego czasu panowała wyjątkowo posępna atmosfera. Informacje z frontu nie były zbyt dobre, a najgorętsze walki trwały w okolicy Wołogoska, niedaleko Ługańska, czyli tam, gdzie stacjonował Jegor Prudnik. Wojskowi dostali nakaz zachowania ciszy medialnej, przez co jedyne źródło informacji stanowiły listy i oficjalne przekazy rządowe – innymi słowy: pełna cenzura.
Raisa przekonała się, że dla matki nie ma nic gorszego niż syn na froncie; potworne poranki, kiedy ze skręconym żołądkiem otwierała przeglądarkę i, czytając wiadomości, filtrowała tekst w poszukiwaniu słów grozy: Wołogosk, starcie, ostrzał, zabici. Czasami Prudnikowa miała chęć założyć szubę, wsiąść do starej łady i pojechać do tego przeklętego kraju na ten przeklęty front, żeby zaciągnąć Jegora do domu.
Uśmiechnęła się do tej wizji, grzebiąc widelcem w ostygłej jajecznicy.
– A mama czemu nie je? – spytała młoda kobieta usadowiona po przeciwnej stronie stołu. – Za bardzo ścięta? Zamyśliłam się i nie zdjęłam z ognia. Przepraszam.
Raisa wróciła do rzeczywistości i spojrzała na synową. Dziewczyna maskowała sine worki pod oczami lekkim makijażem, ale Prudnikowa przecież słyszała, jak Elena przepłakuje całe noce.
– Przestań. Jajecznica to jajecznica, a ja jeszcze kilka zębów mam, to i ściętą zjem.
Elena uśmiechnęła się smutno i wróciła do swojego ledwie tkniętego posiłku.
– Czytałam, że dziś spokojnie – zagaiła Raisa. – Na południu się tłuką, a u Jegora cisza jak makiem zasiał.
Synowa znów posłała jej zmizerniały uśmiech, ale tym razem poczuła się w obowiązku odwdzięczyć za próby pocieszania i dobre słowo.
– Miałam sen. Stałam w oknie, a Jegor machał do mnie oparty o samochód. Tak się szczerzył, jak wtedy, kiedy pierwszy raz do Buczy przyjechał.
– To znaczy, że mu się krzywda żadna nie dzieje – oświadczyła Raisa i z większym zapałem nabrała jajek na widelec.
Zawsze ważyła słowa; nigdy nie wyklinała Ukraińców na głos, bo rodzina Eleny pochodziła spod Kijowa. W myślach za to… Tam złorzeczyła w najlepsze: parszywcy, brudasy, chachły, zdrajcy.
Szurnięcie krzesłem przerwało Prudnikowej chwilę miłej, mściwej zadumy.
Elena wstała od stołu.
– Jak mama skończy, to niech zostawi talerz w zlewie. Pozmywam – oświadczyła tonem wyżętym z emocji.
Raisa przeniosła wzrok na tabletkę naszykowaną przy szklance wody.
– Nie powinnaś tego brać – fuknęła pod nosem, ale na tyle głośno, żeby synowa usłyszała. – Są inne sposoby. Napary, kadzidła. Zresztą, co ja ci będę gadać. – Machnęła pokazowo ręką.
– Zwariowałabym bez tego – rzuciła beznamiętnie dziewczyna. – To mnie znieczula i pozwala egzystować.
– Pójdziesz dziś ze mną na spotkanie? Będziemy wyplatać na przeznaczenie i palić wianki. Irina przyniesie popiół z kupałowych ognisk, to się do wosku wrzuci i kilka świec wytopi.
Elena przestała zmywać.
– Mogłybyśmy o wiele więcej. – Dopiero teraz jej głos nabrał barwy.
Prudnikowa podniosła wzrok znad talerza. Czarne jak heban włosy synowej opadały na odkryte ramiona i plecy pokryte bliznowatymi tatuażami tuż poniżej karku. Na wsiach kobiety nadal praktykowały sztukę widzenia przez cierpienie.
– Nie mieszamy się do wojen – odpowiedziała stanowczo. Tu nie było pola do dyskusji.
– Ale jednak nasze prządki jakoś tę wojnę zawsze z nami splotą… – westchnęła Elena i wróciła do zmywania.
Raisa nie ciągnęła wątku. Młodzi myśleli, że można wszystko, że nikt nie patrzy, nie ocenia i nie karze. Ona już nieraz widziała Wędrowca. Nie musiała wierzyć: wiedziała.
Dzwonek do drzwi wybrzmiał w izbie niczym cerkiewne organy. Kobiety spojrzały po sobie równie zaskoczone. Nie spodziewały się gości, a na listonosza było jeszcze za wcześnie.
– Ja otworzę.
Elena wytarła ręce w fartuch i wyszła do przedpokoju.
– Pani Elena Prudnikowa? – wybrzmiał męski głos.
Raisa stropiła się i pobladła wyraźnie. Dreszcz niepokoju smagnął zimnem po plecach.
– Tak, w czym mogę pomóc?
– Mam dla pani list… Bardzo mi przykro.
***
Prowadziła Elenę ciemnym korytarzem do szpitalnego prosektorium z kostnicą. Cały czas w myślach szeptała pomniejsze modlitwy na ukojenie nerwów i głaskała białą drobną dłoń. Wdowa przystanęła i oparła się o ścianę. Raisa spojrzała na synową z prawdziwą troską w oczach. Dziewczyna przypominała upiorzycę błąkającą się po szpitalnych korytarzach w poszukiwaniu końca własnego koszmaru. Jej wynędzniałe od troski ciało ledwie odznaczało się pod polarem.
– Nie musisz go oglądać. Poznam swojego syna.
Elena pokręciła głową przecząco i oderwała ramię od zimnej szpitalnej ściany.
– Chcę go zobaczyć, muszę wiedzieć – odpowiedziała lodowatym głosem.
Raisa nie próbowała jej odwieść. Ta z pozoru krucha istota miała w sobie godny podziwu upór.
Szły dalej odprowadzane podejrzliwymi spojrzeniami personelu medycznego. Członkinie zgromadzeń traktowano z szacunkiem, acz również z pewną dozą podejrzliwości i strachu. W małych miastach nie postrzegano sabatów jako feministycznych zrzeszeń silnych, niezależnych, utalentowanych kobiet – jak to się miało na zachodzie. W Moskwie sabaty uznawano za rodzaj niegroźnych sekt, ale z dala od wielkich miast niemal oddawano im cześć i witano z należytą nabożnością, stawiając na równi ze społecznością cerkiewną. Służby państwowe przyglądały się temu w zgoła innym celu.
Przed drzwiami kostnicy kobiety przywitał szpakowaty lekarz. Tylko on miał prawo do wykonywania sekcji na poległych z tego rejonu. W oficjalnej retoryce państwa na froncie ginął jeden Rosjanin na stu Ukraińców. Bardziej bystrzy Rosjanie dostrzegali coraz więcej żałobnej czerni snujące się po miastach, a z rachunków wychodziło im, że Ukraina powinna już wyludnić się całkowicie.
– Możecie wejść na kilka minut, ale nie mogę was zostawić samych.
Elena słyszała jedynie jakieś dźwięki, rozmytą mowę, echo gdzieś pomiędzy nią a drzwiami, za którymi leżał Jegor.
Raisa spojrzała na doktora przeszywającym wzrokiem, aż ciarki przeszły mu po plecach.
– Będziemy tyle, ile trzeba. Mój syn wymaga pożegnania, a jeśli nie mogę tego zrobić w domu, to pożegnam go tutaj.
– Proszę mnie nie straszyć. Nie pozwolę na żadne gusła w mojej placówce. Może ludzie na wsi dają wiarę w te wasze zabawy. Ja nie.
Raisa uśmiechnęła się i pokiwała głową.
– Wiary, pan doktor powiada… – podjęła z dziwną mieszanką zadumy i kpiny. – My nie musimy wierzyć, chłopcze. Jak chcesz, to zostań. Też nie będziesz już musiał.
Doktor przełknął ślinę i wytarł pot kroplący się na czole. Chciał wykłócać się dalej, ale Elena chwyciła go za rękaw i spojrzała prosto w oczy. Nie z gniewem, nie z pretensją. Spojrzała na niego otchłaniami wypełnionymi pustką i żalem.
Westchnął, przyłożył kartę do czytnika i pchnął skrzydło.
– Wejdźcie. Powiadomię personel, żeby wam nie przeszkadzał, tylko postarajcie się skończyć, cokolwiek macie zamiar tam robić, jak najszybciej, i bez bezczeszczenia zwłok.
Kobiety poszły przodem. Zimno bijące od szafy z wysuwanymi ladami stwarzało wrażenie pustki. Próżni: myśli, słów i pragnień, pohuk definitywnego końca. Doktor odryglował jedną z komór, a Elena zacisnęła palce na dłoni teściowej, aż Raisie chrupnęły kości. Obie to przeżywały. Kochająca matka i żona, obie z dziurami w sercach.
Medyk wysunął platformę do połowy długości. Pod białym prześcieradłem odznaczał się kształt ciała. Elena zakwiliła cicho. Nie mogła wziąć nic na uspokojenie, nie mogła otępić umysłu. Lekarz ostrożnie odchylił tkaninę. Twarz młodego chłopaka, sina od uderzeń i poraniona, emanowała trupim spokojem.
Raisa zacisnęła szczękę. Nie lamentowała: cierpiała w środku.
Doktor odsłonił ciało Jegora tylko do łokci, po czym spojrzał na dwie odziane w czerń personifikacje rozpaczy.
– Wolałbym nie wyciągać szuflady do końca. – Zastanowił się chwilę czy podawać przyczynę, ale stwierdził, że lepsze to niż zaskoczenie. – Przejechno po nim. Kilkukrotnie.
– Pieprzone chochoły! – Raisa już się nie mitygowała w przeklinaniu.
Elena milczała. Łzy powoli spływały jej po twarzy wąskimi strugami, zupełnie jakby dusza wyciekała z pękniętej skorupy. Podeszła do ukochanego i pogłaskała po głowie. Oddychała, patrzyła, ruszała rękoma, ale czuła się nie mniej martwa niż ta zimna powłoka, w której kiedyś mieszkał jej Jeguś.
– Muszę spytać, dla formalności – oświadczył doktor. Sam nie wiedział, dlaczego się tłumaczy. – Czy ten mężczyzna to Jegor Prudnik?
Raisa chciała odpowiedzieć, ale synowa ją ubiegła.
– Tak. – Wdowa przełknęła ślinę i przyłożyła palce do zsiniałego policzka. Wylewy po uderzeniach nie zdążyły się wchłonąć i drażniły oczy bolesną purpurą. – To był mój Jeguś. Moja miłość.
– Przykro mi – nie wyrecytował formułki: naprawdę poczuł smutek. – Wrócę za pół godziny.
Elena pokiwała głową, nie odrywając drżącej dłoni od zimnej skóry.
Doktor podszedł do Raisy. Stała na tyle daleko, żeby nie widzieć dobrze twarzy nieboszczyka.
– Bardzo mi przykro, pani Prudnikowa.
Dopiero teraz Raisa oderwała wzrok od syna i spojrzała na lekarza. Widział już ten wyraz twarzy nieraz. Zaskoczona i zagubiona osoba oszukana przez własną nadzieję; przez nęcące podszepty „to pomyłka”, „to nie mój: mąż, syn, partner, ojciec…”.
– Proszę nic nie mówić. – Poklepał Prudnikową po ramieniu. – Na to nie ma słów.
Wyszedł.
Kobieta otarła łzy. Zbolałe nogi zyskały nowy wymiar ciężkości, ale przemogła strach i zbliżyła się do synowej.
– Nie wiem, czy to ma sens… – wyszeptała i pogłaskała twarz Jegora.
Był jak głaz: stężałe popiersie wyciosane w marmurze.
– Muszę wiedzieć – odparła Elena z lodowatym spokojem.
– Po co?
Raisa spojrzała na synową. Odniosła wrażenie, że obleka ją zimny pancerz z niewypowiedzianych słów i utraconych marzeń.
Wdowa milczała przez chwilę, gładząc dłoń nieboszczyka.
– Wianek, mamo.
Prudnikowa zawahała się chwilę, ale w końcu sięgnęła do torby i wyciągnęła zeń obręcz z pnączy bluszczu i łodyg wrotyczu. Delikatnie nałożyła synowej na głowę.
Elena wyczuła wahanie w ruchach teściowej.
– Muszę wiedzieć, mamo. Inaczej żal rozłoży mnie od środka – mówiła do Raisy, ale nie odrywała wzroku od spokojnej twarzy ukochanego męża.
Prudnikowa pokiwała głową, po czym wyłożyła na dłoni płócienne zawiniątko i rozłożyła na boki poły materiału. Srebrny szpikulec jarzył się metalicznym połyskiem, a obok niego podsuszone kawałki ciemiężycy. Ułożyła pakunek na torsie zmarłego i pogłaskała syna po ramieniu, dygocąc przy tym jak rachityczna staruszka.
Elena nie przeklinała losu. Miast tego dotykała... Czoło, policzki, ramiona. Tak jak wtedy, kiedy żegnali się na ganku. Tylko teraz nie mogła pocałować sinych ust, bo żywi nie mogą kochać martwych. Wianek zaczynał działać na okolony umysł, otwierał duszę na zewnątrz i znieczulał na to, co w środku. Przejechała palcami po spierzchniętych ustach i sięgnęła po zioła.
– Przepraszam, Jeguś.
Zbiła ciemiężycę w kulkę i dotknęła nią zimnych warg. Szczęka zastygła w zacisku niczym w niemym proteście. Musiała rozmasować i włożyć sporo siły, żeby wepchnąć zioła pod podniebienie. Uśmiechnęła się, gdy się udało, i gdyby Raisa zobaczyła ten uśmiech, przerwałaby rytuał bez mrugnięcia okiem. Ale nie widziała, bo pogrążyła się w modlitwie, szepcząc stare zaklęcia, do wszystkich duchów świata.
Elena płynnym ruchem sięgnęła po szpikulec. Nacięła sobie opuszek i upuściła kilka kropel krwi na powieki zmarłego.
– Popatrz na mnie, Jegorze. – Nakłutym kciukiem roztarła posokę po sinej skórze oczu i spękanych ustach. – Ciało z ciała, marzenie z marzenia, wola uwięziona. Pokaż mi, Jegor. Ścisnęła mu policzki.
Nieboszczyk rozwarł powieki. Mętna biel trupich tęczówek straszyła pustką.
Raisa odwróciła wzrok
– Nie patrz, Elena. To się źle skończy. Nie patrz, dziecko, proszę cię. Na miłość do niego.
Wdowa spojrzała. Zajrzała za wrota do śmierci uchylone odrobiną życia. Wizja wżarła się w umysł kakofonią obrazów, dźwięków i emocji.
Ciemny pokój. Strach. Krzyki i paskudne wyzwiska. I ból… Pożoga całego ciała. I żal… Niemoc, złość, krzyki! Paskudne krzyki. I ciosy. Jeden, drugi, trzeci. Mocne. Wycie kobiet, płacz i zimne palce.
Eleną targnął dreszcz.
Odwróciła się do teściowej.
– Tam jest pełno śmierci i gniew. Módl się, Raiso, bo mnie wciągną w obłęd, a wtedy dwa pogrzeby wyprawisz.
Prudnikowa zjadła kilka żółtych kwiatków i zaczęła szeptać litanię do zmarłych, żeby to na niej się skupili.
Wdowa uspokoiła oddech i zajrzała ponownie.
Ciemność. Jestem sam. Sam jak palec. Wszystko boli. Światło. Pali w oczy jak ogień. Paskudny wrzask i słowa. Nienawistne, pełne pogardy, smutku i żalu. Szarpnięcie. Ciągną mnie. Boli. Więcej światła i smród spalenizny. Spalone miasto. Uderzenie w twarz i słowa „Śmierć za śmierć”. Biją. Mocno.
– Mamo, boli!
Raisa zaniosła się od płaczu.
– Przestań, Elena. Przestań, bo mi serce rozkrwawiasz… – Usiadła na stołku blada jak ściana.
Wdowa włożyła sobie ciemiężycę do ust i przygryzła wargę do krwi. Chciała zobaczyć. Obraz przyszedł spokojnie niczym leniwa fala.
Ludzie. Zbrojni, naszywki w błękit i żółć. Klną i plują. Jeden szykuje broń. Jest nas kilku. Boję się… Strzał. Strzelają do nas! „Za miasto w ogniu’’, „Za kobiety i dzieci”, warczą i biją. Podchodzi do mnie. Celuje w głowę. Mamo, on mnie zabije! Ratuj, mamo! Strzela. W tors, potem jeszcze raz. Boli… Robi się zimno. Odchodzą do wozu. Mężczyzna. Nie pasuje tu. Pochyla się nade mną i uśmiecha pełnymi ustami. Zdejmuje okulary.
Tors Jegora wygiął się jak rażony prądem. Raisa doskoczyła do syna, żeby uspokoić duchy. Przez przypadek spojrzała mu w oczy. Świeciły na złoto. Nieboszczyk wyszeptał coś bezgłośnie i opadł na stół.
Elena osunęła się na posadzkę.
Zapadła cisza. Ciężkie milczenie wysycone emocjami.
– Mamo…
Prudnikowa pomogła synowej wstać.
– Co widziałaś?
– Wędrowiec, przyszedł po Jegora.
– Dobrze. Usiądź na chwilę. Odpocznij. Nie powinnaś patrzeć przez zmarłych… Ale dobrze, że przyszedł. Jegor nie był sam. – Posadziła synową przy prosektoryjnym stole. – Ja go teraz odprawię, a ty poukładaj myśli. Nie zdejmuj jeszcze wianka.
Wdowa podniosła mętny wzrok. Wyglądała tylko trochę mniej trupio niż jej mąż na wysuwanym podeście.
– Dziękuję, mamo.
– Nie dziękuj. To syn mój i mój obowiązek.
Raisa obróciła się w stronę zwłok. Ktoś znów wzuł jej na stopy żelazne kozaki, szepcząc do ucha cudowne „nie musisz…”. Odpędziła złe licho, podeszła do lady i spojrzała na rany Jegora. Przez chwilę chciała pobiec do sabatu, żeby rzucić każdą klątwę znaną zgromadzeniu. Przełknęła gniew i wyciągnęła z torebki niewielką metalową kasetkę.
– Synku, tyś z ciała mojego powstał… – pogłaskała Jegora po twarzy, a potem siebie – z ziemi błogosławionej… – wsadziła mu w dłoń kawałek gliny – z wody szkarłatnej… – skropiła tors barwioną wodą z małej, plastikowej buteleczki – i z miłości co to jest życia kotwicą. – Pocałowała lodowate czoło. – Urodziłeś się ślepy, żeby na koniec drogi widzeniem się zachwycić. Ja cię teraz uwalniam: od ziemi – zabrała glinę – od wody – wytarła krople z okaleczonej piersi – i od miłości w tym świecie. – Splunęła mu w twarz. Zapłakała. – Już cię synku nic tu nie trzyma. – Głos Raisy drżał, a krtań zacisnęła się od żalu. – Możesz iść. – Poklepała synka po ramieniu i naciągnęła prześcieradło na twarz.
***
Salon z aneksem kuchennym nie zmienił się wcale przez te kilka lat, kiedy Elena opuściła zgromadzenie i wyprowadziła się do Jegora.
– Cieszę się, że przyszłaś.
– Ja też, Anno. – Wdowa upiła z kubka i skrzywiła się lekko na mocno wyczuwalny smak rumianku.
Wielebna nie byłaby sobą, gdyby nie wrzuciła do herbaty czegoś na odpędzenie złych duchów, chochliczych myśli czy innych biesów ciała i umysłu.
Elena odstawiła kubek.
– Jeszcze za gorące.
– Pozwoliłam sobie dorzucić coś na skołatane nerwy. Raisa opowiadała, przez co przeszłyście, co spotkało Jegora. Jest mi…
– Nie chcę o tym rozmawiać, Anno.
Korpulentna starsza kobieta zamilkła. To zdanie uderzyło w nią jak szybkie pchnięcie miecza prosto w serce.
– Przepraszam, wiem, że chciałaś tu uciec od tego wszystkiego.
Wdowa uśmiechnęła się sympatycznie, a bijący od niej chłód wycofał swoje lodowe macki.
– Dziękuję. Więc mogę tu pomieszkać? Nie chcę siedzieć w domu. To potworne miejsce; przypomina mi na każdym kroku, że już go nie zobaczę.
– Oczywiście. – Wielebna poklepała wdowę dłoni. – To zgromadzenie przetrwało tyle czasu, bo możemy na sobie polegać. Pokażę ci pokój. Niestety łazienka jest jedna na cały korytarz, a kolację jemy wspólnie około… Głupia ja. – Plasnęła się lekko w czoło. – Przecież ty wiesz, jak tu jest.
– Czy biblioteka jest jeszcze otwarta?
Anna ściągnęła brwi, bacznie lustrując młodszą siostrę z sabatu.
– Tak. Szukasz czegoś konkretnego?
Elena zmieszała się nieco i uciekła wzrokiem na blat zabytkowego dębowego stołu.
– Kiedy patrzyłam mu w oczy… Zobaczyłam coś; czarnoskórego mężczyznę ubranego w elegancki garnitur. Myślę, że to był Wędrowiec. Chciałbym o nim poczytać.
Anna przytaknęła, siorbnęła z filiżanki i odstawiła ją na spodek.
– „Nie patrz przez trupa na śmierci wyroki…” – wyszeptała.
Elena wydała się poruszona cytatem z Ali mundos.
– Nie pokazał mi oczu.
– Już sam fakt, że patrzyłaś na niego, może przyciągnąć jakieś złe licho. Przyjdź dzisiaj na mszę pod gruszą. Powiesimy babkę i obijemy cię pokrzywami. Nie zaszkodzi też lawendą okadzić.
Elena tylko przytaknęła i ponownie popadła w marazm. Kilka łez spadło na blat.
– Już, wszystko będzie dobrze. – Anna z trudem obeszła stół. Boczna kuchnia dla gości nie była przystosowana do jej gabarytów. – No, nie płacz tyle, bo Robacznica cię upatrzy. – Wytarła wdowie łzy. – Chodź, wszystko będzie dobrze.
Zwarły się w czułym uścisku.
– Wiem, Anno – wyszeptała z przerażającą obojętnością.
Wielebna wyczuła pustą aurę spowijającą Prudnikównę niczym skorupa, pod którą diabli wiedzą, co się kryje.
– Odprowadzę cię do pokoju i pomogę z rzeczami.
***
Stara izba Eleny praktycznie nie zmieniła się od jej zamążpójścia – no, może bardziej pachniała wszelakim zielskiem Wielebnej, która sama przyznała się, że od czasu do czasu rozpalała tu kadzidła za zdrowie i szczęście.
Wdowa spojrzała na stary dywan rozłożony na jeszcze starszej podłodze. Wspomnienie, kiedy układała karty i wróżyła z popiołu razem z dziewczynami, wróciło jak drwina z ówczesnej radości – a przecież chciała uciec od błysków szczęścia i zatroskanych spojrzeń Raisy.
– Szczęście…
Spróbowała odszukać w sobie choćby wspomnienie tego czasu, kiedy szykowała się na pierwszą równonoc z Jegorem. Sięgnęła głęboko w umysł, ale wszystko w środku gniło i bolało. Ból, gniew i żal. Tym teraz była. Nie człowiekiem, a nędznym zlepkiem parszywych emocji. Nawet już nie miała czym płakać.
Podeszła do rozsuniętych stor i ściągnęła je mocno.
Babcia miała rację, że nie dopuszczała mężczyzn do rodzimego sabatu. Wiedziała, że mężczyźni i ich głupia męskość i głupie wojny nie niosą nic dobrego.
Ale Jegor patrzył z taką miłością…
Obraz białych trupich oczu wybuchł w umyśle. Elena zacisnęła pięści i upadła na kolana. Sceny z tortur Jegusia przed egzekucją dręczyły ją w snach. Ogień gniewu wypalał resztki człowieczeństwa.
– Nie ma już dla mnie szczęścia ani spokoju. – Otarła łzy.
Mały rytualny szpikulec błysnął w świetle starej kloszowej lampy. Potarła ostrzem po nadgarstku. Metal kusił przyjemnym chłodem, obietnicą końca cierpienia.
– Jeszcze chwila.
Odłożyła kordzik na podłogę pod oknem, zamknęła drzwi, zapaliła światło i zwinęła dywan. Sypiący kurzem stary chodnik skrywał pod sobą owalny symbol wymalowany czerwoną farbą. Wyciągnęła z komody dwie świece, luźną białą halkę i naszykowała ręczniki. Czarne żałobne ubranie wylądowało na posłaniu, a halka na wdowie. Przejrzała się w lustrze. Hebanowe włosy opadały luźno na ramiona, a piersi odznaczały się lekko pod zwiewnym materiałem. Była młoda i ładna, gdyby chciała, mogłaby wyjść za mąż po raz wtóry, może nawet mieć córki.
Tylko bez Jegora to nie miało sensu.
Zgasiła górne światło, usiadła w kręgu i podpaliła grube knoty. Pokój wypełnił się ciepłym blaskiem, a rytualny sztylet znów dotknął skóry, i tym razem wgryzł się w tkankę, ale niezbyt głęboko. Elena zacisnęła szczękę i cięła powoli, kreśląc runy na lewym przedramieniu. Ból słabł z każdą płytką bruzdą, więc te bardziej skomplikowane wzory zostawiła sobie na koniec, tuż przed tym najprostszym i zarazem ostatnim cięciem.
Po kilku minutach halka czerwieniła się od krwi. Elena przetarła rytualną ranę ręcznikiem, który łapczywie chłeptał gesty szkarłat, przełożyła ostrze do poranionej ręki i bez chwili zawahania otworzyła sobie żyły. Głęboko, wzdłuż. Od nadgarstka prawie po łokieć. Uśmiechnęła się, kiedy skończyła. Wszystko: cały gniew, rozpacz i smutek wypływały z ciała razem z krwią i życiem, a spokój końca zachęcał do drzemki. Odłożyła nożyk, umoczyła palec w posoce, wymalowała kilka prostych znaków poza okręgiem, po czym posmarowała sobie oczy.
Pozostało czekać. Miała jeszcze za dużo życia, żeby przyszedł; jeszcze mogła rzucić kośćmi, zawołać pomoc. Koniec nie był pewny.
Sama nie wiedziała, ile czasu upłynęło nim usłyszała kroki od strony drzwi. Może minęła minuta, może godzina… Spojrzała na płomienie świec. Zastygły w sztywnym blasku. Głupi organizm nadal walczył strachem o przetrwanie, rzucał paniczne myśli.
Aż wszystko ustało.
Nie spieszył się. Podchodził rytmicznym ciężkim chodem. Nie patrzyła w jego stronę – po części dlatego, że siedziała odrętwiała i zziębnięta, a po części, bo spojrzenie na Wędrowca zwiastowało koniec.
Czarnoskóry mężczyzna zatrzymał się przed krwistymi znakami na podłodze i przykucnął naprzeciw wdowy. Elena była niemal pewna, że patrzy na jej poharatane lewe przedramię.
– Wiesz, kim jestem, prawda? – Przyjemny basowy głos poniósł ze sobą dziwne ciepło i wywołał pogodne myśli.
Nie patrzyła, nie mogła dać się skusić.
– Jesteś Wędrowcem, Losem… Pierwszym człowiekiem… który musiał umrzeć samotnie… – z trudem składała słowa. – Jesteś Mose.
Mężczyzna ułożył mięsiste wargi w szczery, szeroki uśmiech.
– Wiedźmy. Nie lubię do was przychodzić, bo wiecie za dużo. Co za przyjemność otwierania komuś oczu, jeśli ten ktoś wie, co zobaczy? – spytał retorycznie.
– Widziałam już… twoje oczy.
Uśmiech zszedł z twarzy Wędrowca.
– Kiedy?
– Jegor… On… – Zachwiała się.
– Nie powinnaś patrzeć przez martwych.
– Musiałam wiedzieć.
Mose sięgną do skroni, żeby zdjąć ciemne okulary.
– Spojrzysz jeszcze raz, tak jak trzeba.
– Nie… Nie jestem ci pisana. Nie dziś.
Wdowa obróciła lewe ramię, ukazując rzędy symboli wyciętych w skórze. Mose odsunął rękę od okularów.
– Właśnie zastanawiałem się, dlaczego jestem tu sam.
– Dręczycielka… już dawno do mnie nie przychodzi, a Wierna nigdy nie była mi pisana. Odejdź i ty, Mose. Zostaw moje kości i odejdź.
– Wiesz, że drugi raz nie przyjdę. Będziesz sama.
– Wie…
Głowa Eleny opadła bezwładnie. Dwa chude ramiona zakończone białymi rękawiczkami wyłoniły się z cienia i oplotły wdowę niczym uścisk ukochanego. Mose cofnął się o kilka kroków. Ciemność wypełniona pustką przybrała formę i wyłoniła się zza pleców nieprzytomnej wdowy zawieszonej pomiędzy ślepotą życia a klarownością śmierci.
– Mogłem się domyślić, że zawierzyła kości Robacznicy.
Wychudzona kobieta odziana we wzorzystą suknię i różowy kapelusz z szerokim rondem podeszła do Mose.
– Preferuję: Erin. Te europejskie przydomki są takie… ohydne – odpowiedziała i zbliżyła do niego twarz skrytą za grubym czarnym woalem. Mose odwrócił wzrok. Odór zgnilizny i śmierci wyzierał spod materiału, jakby ten przykrywał zbiorową mogiłę. – Jesteś zawiedziony?
– Nie. Wiedza czasami ogłupia, a ją oszukała.
– Wiedźmy muszą wiedzieć. Zresztą odwlekła nieuniknione, ale za to wybrała najbardziej spektakularny sposób przedłużenia końca. – Kobieta przejechała długimi palcami po ramieniu Wędrowca. – Dlatego lubię wiedźmy: nie pozwalają nam się nudzić. – Wystawiła dłoń w oczekiwaniu na podarek.
– Oddaj mi kości, Samotniku.
Mose sięgną do kieszeni, wyciągnął woreczek, w którym zachrzęściły kości do gry i przekazał Erin bez słowa sprzeciwu.
– A teraz odejdź. – Zbyła go machinalnym ruchem, jakby odprawiała służącego. – Zwrócę ci je, gdy tylko skończymy.
Mose skinął głową i zmieszał się z cieniem w kącie izby. Zapadła cisza. Zastygłe w czasie płomienie świec dawały światło, nie niosąc ciepła. Erin schowała kości w dekolcie, wsunęła kościste palce pod woal i przykucnęła naprzeciw wiedźmy siedzącej na podłodze niczym ludzkich rozmiarów lalka. Czerw wyciągnięty spod czarnej przesłony szamotał się w palcach z obrzydliwą żywotnością. Erin obejrzała znaki wycięte w skórze Eleny i uniosła jej podbródek.
– Ładna jesteś, zasługujesz na widowiskowe zakończenie.
Położyła czerwia na uchu wdowy. Robak wpełzł do małżowiny i zniknął, wwierciwszy się w środek całym swym paskudnym ciałkiem.
Świece dały się ponieść czasowi. Płomienie zamigotały. Wdowa poderwała głowę, łapiąc desperacki oddech. Świat wirował, a mgliste obrazy tańczyły w świadomości jak pokład rozkołysanej łodzi. Niezdarnym ospałym ruchem złapała się za rozciętą rękę. Rana zniknęła.
Udało się, pomyślała.
– Albo trafiłam do piekła… – dopowiedziała szeptem.
– Jeszcze nie trafiłaś.
Dopiero teraz wdowa dostrzegła postać tuż za linią kręgu. Kolorowa suknia przebiła się przez mętność wzroku. Dziewczyna opuściła głowę. Bała się Robacznicy i jej twarzy, która ponoć była manifestacją cierpienia wszystkich udręczonych żałobników.
– Spójrz na mnie, Eleno.
Prudnikowa przez chwilę pożałowała, że nie usłuchała Wędrowca.
– Nie bój się.
Długie palce delikatnie uniosły głowę dziewczyny.
Elena spojrzała i rozwarła szeroko powieki. Idealnego oblicza młodej kobiety nie skrywał żaden materiał, a lśniące złote oczy hipnotyzowały pięknem.
– Zdziwiona? Niepotrzebnie. Nie bez powodu mówi się, że zemsta najpiękniejszą z mych twarzy. – Wstań.
Posłuchała. Ciało zdawało się lekkie i silne zarazem, a umysł czysty jak nigdy przedtem. Nie mogła oderwać wzroku od wizerunku rodem z bogatych w złoto i srebro cerkiewnych ikon.
Erin ujęła jej dłonie i uśmiechnęła się wdzięcznie.
– Co teraz? – wyszeptała Elena.
– Teraz będziesz śnić o sprawiedliwości, o karze, o ogniu. A ja będę w tym śnie razem z tobą. Zawsze u twego boku, zawsze silna, zawsze skąpana we krwi. – Erin przylgnęła do Eleny w czułym uścisku. Nienaturalnie mocnym jak na tak kościste ciało. – A kiedy wstaniesz – syknęła wdowie do ucha – zatańczymy ze szkieletami. Póki nie spłoniesz, a ja razem z tobą.
Elena oparła podbródek na bladym obojczyku i po raz pierwszy, odkąd Jegor został wysłany na front, zdołała się uśmiechnąć. Odór rozkładu był prawie niewyczuwalny…
***
Pokój Wielebnej wypełniała taka mieszanka przeróżnych zapachów, że komuś z zewnątrz zebrałoby się na mdłości. Młodsze członkinie Stowarzyszenia Kobiet Oświeconych śmiały się z Anny, że jest skuteczna, bo każdy duch gubi się w tej mgle. Starsza kobieta przyjmowała te przytyki z typowym dla siebie dystansem. Śmiech śmiechem, ale jeśli w grę wchodziły poważne opętania czy trudne zakotwiczenia duszy, to ją pierwszą wzywano na miejsce.
Anna zapaliła dwie kadzielnice powieszone na kinkietach i przygotowała parę kolejnych: pierwszą z żywicą, piołunem i lawendą, a drugą z szałwią i lubczykiem. Spojrzała na mniejszy metalowy znicz i dorzuciła jeszcze lubczyku.
– Przyda się jej. – Zaśmiała się do siebie.
Pierwsza mieszanka miała posłużyć do cotygodniowego obchodu posiadłości, druga, przeznaczona dla Eleny, zapewniała spokój ducha i chęć do życia.
Wielebna spojrzała w okno. Siedziba sabatu mieściła się w długim wąskim budynku, starym nawet jak na obrzeża Moskwy. Ze względu na kształt budynku widziała okno starego pokoju Eleny, gdzie nadal paliło się światło. Dziwny niepokój zaćmił Annie w dole brzucha, a potem rozszedł się po ciele lekkim dreszczem. W oknie wdowy jasne elektryczne światło ustąpiło ciepłemu blaskowi świec.
Anna chwyciła za mniejsze kadzidełko. Niby nic się nie działo: to miejsce zawsze wysycały dziwne moce i plączące się obecności z pogranicza życia i śmierci. Ale jednak coś w zachowaniu Eleny nie dawało jej spokoju. Ludzie po traumatycznych przeżyciach zamykają się na życie, a otwierają na zmarłych; widzą i czują różne rzeczy niedostępne dla silnie zakotwiczonych w życiu.
Wyszła z pokoju i ruszyła do skrzydła naprzeciwko. Posiadłość świeciła pustką: prawie żadna z członkiń zgromadzenia nie mieszkała tu na stałe. Poza tym, po wybuchu wojny wiele kobiet zostało wdowami i potrzebowały wsparcia, rady, jak również medykamentów z prawdziwego zdarzenia, a nie szarlatańskich leków, które odurzały ciało i kaleczyły duszę.
Pokonała zakręt, wchodząc wprost w korytarz z pokojem Eleny. Paskudny zapach psującego się mięsa uderzył w nozdrza bez uprzedzenia. Zatkała nos i wykrzywiła twarz w grymasie odrazy. Wzięła drugi oddech.
Nic… Zwyczajny lekki aromat rumianku i lawendy.
– Mogłam jednak wziąć to drugie kadzidło – westchnęła do siebie.
Odstawiła kadzielniczkę dla Eleny, ściągnęła pęczek suszonych ziół ze ściany – wisiały wszędzie i były regularnie wymieniane – i zgniotła w dłoniach, szepcząc wersy Litaniae erranti.
Żadnej odpowiedzi, żadnego znaku. Spojrzała na suszone liście i płatki: nie poczerniały, nie były też gorące. Rozsypała mieszankę w poprzek korytarza, podeszła do drzwi Eleny i przyłożyła ucho do skrzydła.
Cisza… Uderzająca, dojmująca cisza. I ciepło.
Złapała za klamkę. Nie powinna tego robić, ale wrodzona ciekawość wzięła górę nad etykietą. Delikatnie pchnęła drzwi i zajrzała do środka. Elena leżała na podłodze otoczona kręgiem z soli i popiołu. Świece dopalały się leniwie na komodzie. Wdowa oddychała głęboko, a zza opadających na twarz włosów przebijał lekki uśmiech. Anna nie miała serca jej budzić. Cokolwiek interesowało się Prudnikową, chwilowo odeszło. Oczywiście Wielebna nie byłaby sobą, gdyby nie zostawiła podpalonej kadzielniczki na stoliku kawowym.
Wyszła, zamknęła drzwi i jeszcze raz sprawdziła pęczki ziół rozwieszone przy oknach. Wszystkie wyglądały normalnie. Stres zszedł jej z ciała z miłym mrowieniem.
– No to wracamy do rutyny. Posiadłość sama się nie ochroni.
Zrobiła kilka kroków w stronę własnego skrzydła, kiedy wyczuła twarde wybrzuszenie na dywanie. Paskudny chrupot wyrwał ją z zadumy. Spojrzała pod nogi. Filamentowe żarówki nie dawały mocnego światła, więc musiała przykucnąć. Wyjątkowo duży karaczan podrygiwał odnóżami w rytm pośmiertnych spazmów.
Nigdy nie miały tu robaków, były na to odpowiednie zioła.
Z nieukrywaną odrazą chwyciła zmiażdżony pancerzyk i powąchała, a treść żołądka zapragnęła wolności; robak roztaczał potworny odór zgniłego mięsa. Anna jeszcze raz spojrzała w głąb korytarza, jakby chciała kogoś przyłapać na skradaniu się do pokoju Eleny. Nie wyczuła nic żadnym ze zmysłów, ale prekognicja dawała się we znaki niekształtnymi myślami i kawalkadą dreszczy.
Komentarze (7)
A co do opka - trzyma poziom.
Staram się zawsze nie wypadać nigdzie 🤣🤣
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania