Poprzednie częściJej oczy - Paul (1)

Jej oczy - Ivy (18)

Ivy

 

Przeciągnęłam się z cichym ziewnięciem. Słońce delikatnie przebijało się przez rolety. Wstał mój kolejny dzień w tym miejscu. Może chociaż dzisiaj będzie trochę spokojniej. Przekręciłam się na bok. Mój wzrok przykuł niebieski kwiatek. Był piękny. Miał podobny odcień, co moje oko. Dotknęłam delikatnie jego płatków i liści. Pochyliłam się ku niemu. Bosko pachniał. Kompletnie nie znałam się na roślinach, ale byłam pewna, że to nie hiacynt. Punkt dla Paula za pamięć i dobre chęci. Wzięłam do ręki białą karteczkę złożoną na pół, leżącą tuż przy doniczce.

 

„Mam nadzieję, że od tego badyla nie dostaniesz uczulenia.

Wyśpij się i zjedz śniadanie. Nie chciałbym, żebyś chodziła głodna.

Do południa mogę być trochę zajęty sprawami watahy,

ale obiecuję, że później oprowadzę cię po okolicy.

Miłego dnia, kwiatuszku.

Twój Paul”.

 

Może on wcale nie jest taki zły i zbyt szybko go oceniłam? Owszem, zmienia się w wielkiego wilczura, ale to jeszcze nie znaczy, że mnie skrzywdzi. Prawda? Gdy się przemienił w ambulatorium, zapewniał mnie, że nic mi nie grozi i nie muszę się go bać. Spałam wtulona w jego wilka i też to przeżyłam. Nie do końca podobało mi się, że mnie sobie przywłaszczył, ale podpisała liścik „Twój Paul”. To chyba o czymś świadczy.

Zawsze chciałam mieć chłopaka. Kogoś, kto mnie pokocha taką, jaką byłam. Kogoś, kogo będzie interesowało, jak minął mi dzień i jak się czuję. Do tej pory niespecjalnie mi się to udawało. Niby byłam w związku z jednym chłopakiem, ale to tylko kilka miesięcy. Potem odeszli rodzice, a ja straciłam ochotę na jakiekolwiek spotkania. On nie palił się do odwiedzin w moim domu, ani nawet za bardzo nie interesował się, jak sobie radzę po śmierci najbliższych osób. Został mi tylko Matt. Może właśnie teraz miałam okazję poznać miłość życia. Do Paula mnie ciągnęło. I to bardzo. Po tym, do czego doszło między nami wczoraj, przez pół nocy nie mogłam zasnąć. Czułam jego obecność, jego palce i zapach, choć znajdował się w sąsiednim budynku. Nawet teraz przelatują mi przez plecy przyjemne dreszcze. A przecież tylko o nim myślę.

Wstałam, wzięłam szybki prysznic i zbiegłam po schodach prosto do kuchni.

– Dzień dobry, luno. – Alys pakowała kanapki do styropianowych pojemników. Takich samych, jakie Paul przyniósł mi podczas mojego pobytu w tutejszym szpitalu.

– Dzień dobry, Alys. Widzę, że jesteś od rana na pełnych obrotach. – Uśmiechnęłam się przyjaźnie. Skoro z tyłu głowy miałam myśl, że mogłabym tu zostać, przynajmniej chwilowo, to może warto by było nawiązać jakieś dobre stosunki z tymi wilkami.

– Przygotowuję posiłki dla wilków przebywających w ambulatorium, ale już zabieram się za robienie ci śniadania.

– Nie trzeba. Poradzę sobie.

Nie chciałam jej przeszkadzać. W końcu inni też chcieli coś zjeść. W szufladzie znalazłam nóż. Masło, szynka i ser już leżały na blacie. Szybko zrobiłam sobie dwa tosty i zasiadłam do stołu. Dwa tosty, to i tak dużo, jak na mnie.

– Zawsze karmisz chorych? – Wzięłam pierwszy kęs.

– Tak. Alfa nie jest bałaganiarzem, więc dom watahy nie wymaga codziennych sprzątania. Nie lubię siedzieć bezczynnie, dlatego od lat dbam o żołądki wilków w ambulatorium.

Gdy tylko skończyła mówić, coś sobie uświadomiłam. Gdy Paul przyniósł mi śniadanie, skłamałam, że już jadłam. Popatrzył się na mnie dziwnie, bo doskonale wiedział, że go oszukałam. Teraz było mi głupio. Ja po prostu miałam mały problem z jedzeniem i nie chciałam, by się o tym dowiedział.

Szybko przełknęłam tosty, przepiłam herbatą z miodem i cytryną, którą Alys w międzyczasie mi zrobiła i… No właśnie… Co ja miałam dalej ze sobą zrobić?

Iść na spacer? Nie, Paul obiecał, że mnie oprowadzi.

Kręcić się po domu? Nie, to bez sensu.

Spędzić kilka godzin w pokoju, czekając na Paula? To na wskroś nudne.

Westchnęłam zrezygnowana.

Spojrzałam na Alys, która zamykała ostatnie pudełka.

– Pomogę ci! – Stwierdziłam bez zastanowienia.

– Jesteś luną, nie musisz mi pomagać. – Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– Możliwe, ale podobno luna jest od tego, żeby dbać o watahę, więc chcę to robić. A przynajmniej spróbować.

– Skoro chcesz, to nie mogę ci zabronić.

Wzięłyśmy kilkanaście pudełek zapakowanych w torby. Kobieta zaprowadziła mnie do ambulatorium. Okazało się, że tam również była kuchnia. Z tą różnicą, że miała mikroskopijne wymiary. Alys wytłumaczyła mi, że kiedyś był tu schowek, ale ojciec Paula stwierdził, że kuchnia będzie bardziej potrzebna. Jednak pomieszczenie nie nadawało się na w pełni wyposażoną kuchnię, więc w niej przygotowuje się jedynie napoje. To znacznie ułatwiło funkcjonowanie, bo nie trzeba było nosić wszystkiego z domu watahy.

Zrobiłyśmy kilka kubków gorącej herbaty. Mój wzrok skupił się na leżącej w kącie blatu rozbitej porcelanie. Wzięłam dwa największe kawałki i złączyłam razem. Przedstawiały czarnego i białego wilka. Wyły do księżyca w pełni.

– Alys, czyj to kubek? – Dlaczego czułam się smutna, patrząc na jego resztki?

– Och, to był ulubiony kubek alfy Paula. Z tego, co mi wiadomo, niósł w nim kawę, gdy dostałaś ataku paniki po ataku łotrów. Tak się do ciebie spieszył, że wypadł mu z rąk.

– Był zły?

– Chyba nawet tego nie zauważył. Nie przejmuj się, kochanieńka. Ma tyle kubków, że może wybierać do bólu. – Machnęła ręką, jakby porcelana nic nie znaczyła.

Ja jednak czułam inaczej. Przez mnie rozbił swój ulubiony kubek. Może to jakaś pamiątka? Musiał być dla niego cenny. Westchnęłam, czując ukłucie w sercu.

Nie miałam jednak czasu, by się użalać nad rozbitym obrazkiem wilków. Alys zapakowała pudełka i kubki z herbatą na wózek kelnerski. Ruszyłyśmy do pierwszej sali, gdzie leżało trzech mężczyzn.

– Dzień dobry, panowie. Jak zdrowie? – zaszczebiotała wesoło kobieta. Jak na swój wiek, miała zadziwiająco dużo energii.

– Alys, aniele, od kiedy się pojawiłaś, znacznie się poprawiło. – Około sześćdziesięcioletni mężczyzna szybko zerwał się do pozycji siedzącej i oparł się o ścianę.

– Co tam dobrego dla nas dzisiaj przygotowałaś? – Młody chłopak ze środkowego łóżka aż zacierał ręce, gdy kobieta podała mu pudełko. – Mmm… Kanapeczki, moje ulubione.

– A czy ty, Edi, przypadkiem nie powinieneś już stąd wyjść? Nie wyglądasz na chorego. – Postawiła kubek na szafce mężczyzny pod oknem.

– Josh stwierdził, że owszem, powinienem wyjść wczoraj, ale Dolores uparła się, że rana po zębach łotra zbyt wolno się goi i wypuszczą mnie dopiero wieczorem. – Wzruszył ramionami. – Ale nie żałuję, bo mam okazję poznać tę oto piękną damę.

Mężczyzna, a raczej chłopak, bo nie mógł być starszy ode mnie, wyprostował dumnie plecy i kłaniając się przede mną w pas, pocałował moją dłoń.

– Jestem Edi, przyszły najlepszy tropiciel stada.

– Ivy, podobno luna. – Uśmiechnęłam się.

– Oj, nie podobno. – Zaśmiał się sześćdziesięciolatek, przerywając na chwilę bajerowanie Alys. – Na kilometr czuć od ciebie zapach alfy.

– Naprawdę? Ja nic nie czuję. – Jaki zapach? Przecież się kąpałam.

– Nie czujesz, bo masz ludzki nos, a nie wilczy, luno. – Edi zaczepnie trącił placem mój nos.

– Już od dawna żadna wataha nie miała ludzkiej luny – stwierdził środkowy mężczyzna. – Może być ciekawie.

– Dlaczego? – Zmarszczyłam brwi.

– Bo niektórzy z nas mogą cię nie zaakceptować. Ale nie przejmuj się. Jak alfa cię naznaczy, będą musieli cię słuchać, czy im się to spodoba, czy nie.

– Oj, nie straszcie dziewczyny. – Alys zostawiła swojego ewidentnie ulubionego pacjenta. – Nie słuchaj ich. Będziesz wspaniałą luną, kochanieńka.

Popchnęła mnie w stronę drzwi. Przez następne kilkadziesiąt minut chodziłyśmy od jednej sali do drugiej i roznosiłyśmy śniadanie. Alys była niesamowita: ciepła, troskliwa, uśmiechnięta. Tryskała energią oraz dobrym humorem, niezależnie od wieku i stanu pacjenta. Okazało się, że większość z nich przebywała tutaj tylko chwilowo. Kurowali się po ataku łotrów. Wilki miały dar samoleczenia, więc ich pobyt tutaj był jedynie formalnością.

Wracałyśmy do domu watahy, gdy zauważyłam dwóch mężczyzn prowadzących jakąś kobietę w stronę drzwi umieszczonych we wzniesieniu. Za nimi szedł beta.

– Mike! – zawołałam. Podbiegłam do niego, gdy tylko się zatrzymał.

– Tak, luno. – Skinął oficjalnie głową.

– Dokąd ją zabieracie?

– Na przesłuchanie.

– Przesłuchanie?

– Wybacz, luno, ale mogę ci powiedzieć.

– Dlaczego? To ma coś wspólnego z atakiem?

– Ivy, proszę.

– Ale ona jest w zaawansowanej ciąży! Nie możecie jej tak przesłuchiwać! – Oburzyłam się.

– Ivy, wróć do domu. Paul ci potem wszystko wytłumaczy.

– Ale…

– Proszę – przerwał mi.

Westchnęłam zrezygnowana. Odwróciłam się na pięcie i dołączyłam do Alys. Ja już sobie z nim porozmawiam!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Vespera 9 miesięcy temu
    Będzie opieprz :D
  • Nysia 9 miesięcy temu
    Oj będzie. Aż mu uszami wyjdzie 😀

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania