Poprzednie częściJej oczy - Paul (1)

Jej oczy - Ivy (20)

Ivy

 

Kręciłam się bezsensownie po pokoju. Nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Paul był wściekły. Widziałam, że wydłużyły mu się kły. Mocno zaciskał pięści. Próbował mnie nie skrzywdzić, choć świerzbiły go ręce. Pewnie zaraz do mnie przyjdzie i dopiero się zacznie. Zrobi mi awanturę, bo chciałam bronić niewinnej kobiety. No, dobra, może nie aż tak niewinnej, ale to, co zrobili z Mikiem, przekraczało ludzkie pojęcie. Wilcze też. Jak można było wykorzystać ciężarną kobietę w tak perfidny sposób? Oni sumienia nie mieli? Jak Paul myśli, że będę go przepraszać, to się grubo myli. Nie zrobiłam nic złego. Zwykła solidarność jajników. Przecież skoro jestem luną, to też mam prawo głosu. Też mogę brać udział w taki sytuacjach i im się przeciwstawiać, jeśli uznam je za zbyt brutalne.

Drzwi otworzyły się, a w progu stanął Paul. W dalszym ciągu gotowała się w nim złość, ale jakby trochę mniej. Stanęłam przez nim pewnie, czując, że mnie nie skrzywdzi. Coś mi mówiło, że mogę zrobić wszystko, a on i tak nie zrobi mi nic złego.

– Co to miało być? – zaczął spokojniej, niż podejrzewałam.

– Stanęłam w obronie kobiety, jakbyś nie zauważył. – Skrzyżowałam ręce na piersi.

– Chyba musimy sobie wyjaśnić pewną kwestię. Jestem alfą, szefem, przywódcą. Nie możesz mi się publicznie przeciwstawiać.

– Bo co? Zamkniesz mnie w lochu jak tamtą dwójkę?

– Nie. Nie mógłbym ci tego zrobić.

– Czyli nic mi nie grozi i mogę robić, co chcę. – Uśmiechnęłam się tryumfalnie.

– Ivy, posłuchaj. – Podszedł bliżej i położył mi ręce na ramionach. – Tu nie chodzi o żaden system kar i nagród. Nie jesteśmy w przedszkolu, żebym cię za karę wysyłał do kąta. Sprzeciwiłaś mi się, wręcz zrobiłaś scenę na całą watahę, podważając moje zdanie i moje metody.

– Bo są złe.

– Nie ważne, czy są dobre, czy złe. Nie możesz podważać mojego autorytetu publicznie. Wataha musi wierzyć, że jej alfa jest silny, stanowczy i robi wszystko, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Gdy ktoś publicznie wytyka mi, że robię coś źle, wilkołaki uznają, że jestem słaby, źle ich bronię i nie mogą mi ufać. To znacznie pogarsza nasze morale. Oni muszą wierzyć, że mogą powierzyć mi własne życie.

– Jestem ich luną. Też powinnam mieć prawo głosu.

W jego oczach coś błysnęło. Duma?

– Owszem, masz prawo głosu. Zawsze. Twój autorytet też jest ważny dla watahy. Pomyśl, jakbyś się czuła, gdybyś całe życie pracowała na zaufanie swoich ludzi i ktoś niemal obcy nagle powiedział ci, że jesteś beznadziejna i podejmujesz złe decyzje?

Zwiesiłam głowę, bo chyba zaczęło do mnie docierać, co chciał mi powiedzieć.

– Możesz mi się przeciwstawiać – kontynuował – ale gdy inni tego nie widzą. W naszych czterech ścianach możemy się kłócić, sprzeczać, dyskutować, podważać każdą decyzję i przekonywać, że coś jest źle. Ale publicznie musimy stać za sobą murem. Ty za mną, a ja za tobą. Musimy się wspierać i sobie pomagać. Nie jesteśmy zwykłą parą. Mamy pod sobą ludzi, którzy wierzą, że zrobimy wszystko dla ich dobra. Muszą być pewni, że o nich dbamy. Od tej wiary zależy, czy przetrwamy kolejne ataki. Jeśli oni w nas zwątpią, jeśli zobaczą, że nie możemy się dogadać, to zaczną się buntować. Wybuchnie chaos, w którym polegniemy.

– Nie pomyślałam o tym. Po prostu, gdy zdałam sobie sprawę, że krzywdzicie tę kobietę, to coś we mnie pękło – szepnęłam.

– Wiem, rozumiem. – Złapał mnie w pół, przyciągając do torsu. Objął mnie mocno.

– Ona jest w ciąży. Co, jeśli dziecku coś się stanie?

– Nic się nie stanie. Nie jestem potworem, za którego mnie uważasz. Nie krzywdzę kobiet, a już w szczególności tych ciężarnych. Chciałem postraszyć tego łotra, by wyciągnąć od niego kilka informacji. Jego partnerka jest właśnie odprowadzana do granicy. Zarówno jej, jak i dziecku nie stała się żadna krzywda. Przysięgam.

– A on? Zabijesz go? – Podniosłam głowę. Chciałam widzieć jego twarz podczas odpowiedzi.

– Nie wiem. Na razie jest zamknięty w lochu.

– Nie możesz go tak trzymać. Zaraz zostanie ojcem. Dziecko musi mieć ojca. – Odepchnęłam go. Znowu zaczynałam się nakręcać.

– Gdybyśmy chcieli patrzeć no to, czy łotr ma partnerkę lub dziecko i czy aby przypadkiem ktoś nie ucierpi na jego śmierci, nie odparlibyśmy żadnego ataku i sami szybko byśmy zginęli. Tak się nie da. Nie w tym świecie, Ivy. Albo my zabijemy ich, albo oni nas. Nie ma tutaj miejsca na pół środki. Nie jesteśmy w stanie dać szansy wszystkim łotrom. Dałem jednemu i codziennie się zastanawiam, czy nie odwróci się przeciwko mnie.

– Komu? – zapytałam z zaciekawieniem. Rozumiałam jego podejście i choć nie do końca się z nim zgadzałam, wiedziałam, że dbał o swoich najbliższych.

– Aleksowi. On znalazł cię w lesie. Podczas ataku pomógł mi w walce z innym łotrem, a potem uratował cię i przyniósł do mnie. W zamian za pomoc poprosił o szansę na życie w naszej watasze. Teraz jest pod stałą obserwacją. Nie jestem pewien, czy nie będzie chciał podkopać moich szeregów. Gdybym pozwolił każdemu łotrowi do nas dołączyć, nie spałbym po nocach, myśląc, że może któryś zechce skrzywdzić albo mnie, albo tobie.

– Nie wiedziałam.

– Wielu jeszcze rzeczy nie wiesz i wielu nie rozumiesz. Jesteś tu zbyt krótko. Jeśli tylko będziesz chciała, wszystkiego cię nauczę. – Ponownie mnie objął, tym razem całując w czubek głowy.

– Przepraszam – wydukałam.

– Przeprosiny przyjęte, kwiatuszku. – Trącił mnie delikatnie placem w nos.

– Mogę coś robić, żeby podnieść morale stada, skoro je zniszczyłam?

– Nie zniszczyłaś, tylko nadszarpnęłaś, ale tak możesz. Co powiesz na spacer po watasze?

Kiwnęłam ochoczo głową. Właśnie zaliczyliśmy pierwsza poważną kłótnię i muszę przyznać, że nie było tak źle. Może się dogadamy.

Paul stwierdził, że powinnam znać każdy zakamarek watahy. Oprowadził mnie po każdej, nawet najmniejszej ścieżce, trzymając kurczowo za rękę. Może się bał, że znowu będę chciała uciec? Pokazał każdy budynek: od domu watahy, przez ambulatorium, lochy, mały sierociniec, sklepy i poszczególne domy z dokładnym opisem, kto, gdzie mieszkał i czym się zajmował. Doskonale znał tych ludzi. Mieszkało tutaj raptem kilkadziesiąt rodzin, ale i tak trudno mi było zapamiętać wszystko na raz. Przeszliśmy się także wzdłuż jednej z granic. Nie całej oczywiście, bo jej końca nie było widać. Powiedział, że przy każdej granicy są rozwieszone odpowiednie tabliczki, a ponieważ znajdowaliśmy się w środku dużego lasu, szansa, że człowiek się tu zapuści, była marna.

Cały czas się zastanawiał, jak ja tu trafiłam. Pieszo. W zimie. W piżamie. Też byłam tego ciekawa, bo kompletnie tego nie pamiętałam. Cały tamten wieczór był dziwny. Może to kwestia zmęczenia i lunatykowałam?

Kierowaliśmy się w stronę małej knajpy. Paul stwierdził, że mieli tam świetną dziczyznę. Szliśmy kamienistą ścieżką, gdy przed nami stanęła jakaś kobieta. Wyszła z kwiaciarni, obok której przechodziliśmy. Była to wysoka brunetka o bladozielonych oczach, otoczonych sztucznymi rzęsami. Włosy związała w wysokiego koka, ozdobionego szarą kokardą. Przybrudzone ogrodniczki kazały mi przypuszczać, że przed chwilą musiała przesadzać rośliny. Jasną cerę nie szpeciły żadne przebarwienia, a lekko rozchylone różowe i trochę nienaturalnie duże usta musiały przyciągać niejedno męskie spojrzenie. No i te piersi! Była piękna, choć sztuczna.

Mocniej zacisnęłam palce na dłoni Paula. Tak, przez cały spacer ani na chwilę mnie nie puścił.

– Alfo Paul, miło cię znowu widzieć – zaszczebiotała słodko.

– Ciebie również. – Skinął sztywno głową.

Chwila! Znowu widzieć? Widzieli się już dzisiaj? A może wcześniej?

– Podobno złapałeś łotra, który nam zagrażał. Tak się cieszę. Będę mogła spać spokojniej, nie martwiąc się o kolejny atak. – Zatrzepotała rzęsami.

– Owszem mamy jednego z nich, ale to jeszcze nie koniec. Niemniej jednak nie musisz się bać.

– Tak, tak, oczywiście. W końcu przy tak dzielnym i silnym alfie nic złego nam się nie stanie. – Wyciągnęła dłoń z pomalowanymi na czerwono paznokciami i zacisnęła lekko palce na bicepsie Paula. Ten szybko cofną rękę.

Zaraz ktoś zginie, przysięgam! Czułam, że zazdrość bierze górę nad uprzejmością.

– Zabierz od niego te łapy, bo pożałujesz – zagroziłam, robiąc krok w przód, tym samym oddzielając ją od Paula.

Zmierzyła mnie oceniającym spojrzeniem. Skrzywiła się nieznacznie.

Miałam na sobie zwykłe dżinsy, gruby sweter, kurtkę i szalik. Włosy schowałam pod czapkę. Przy niej wyglądałam jak bałwan. Nie moja wina, że wilki mają wyższą temperaturę ciała i im jest po prostu cieplej niż mi. Paul chodził w samej koszulce!

W porównaniu do stojącej przede mną kobiety czułam się brzydka, co szybko wpłynęło na pewność siebie, która jeszcze przed chwilą chciała rozszarpać kwiaciarkę na strzępy. Mimo to nie spuściłam z niej bacznego wzroku.

Ja byłam luną! Ja!

Nie wiem, czemu tą myślą podtrzymywałam większość swoich obecnych działań, ale działało.

– Ivy. – Paul objął mnie w pasie ramieniem, przyciągając do siebie i wywołując falę przyjemnego ciepła w moim ciele. – To kwiaciarka watahy, Anny. Anny, poznaj moją partnerkę i twoją lunę, Ivy. – Wyraźnie postawił akcent na „moją partnerkę”.

Spodobało mi się to. Chyba lekko połechtał tym moje ego. Kobieta chrząknęła.

– Ach tak. Słyszałam, że znalazłeś jakiegoś człowieka w lesie. – Mówiła do niego, ale patrzyła na mnie i to z odrazą.

– Nie „jakiegoś”, tylko twoją lunę, więc tak ją masz traktować. Zrozumiałaś? – warknął Paul.

– Tak, alfo, zrozumiałam. – Kobieta skuliła ramiona.

Widać było, że Paul, choć zazwyczaj był uprzejmy dla wilkołaków, potrafił ich także ustawić do pionu. I bardzo mi się to podobało. Napinał wówczas mięśnie. Wydawał się większy oraz masywniejszy. Groźniejszy. Seksowniejszy.

Popchnął mnie lekko w stronę knajpki. Ja jednak musiałam coś wyjaśnić. Wymsknęłam się z jego objęcia, by ponownie stanąć twarzą w twarz z kobietą.

– Odczep się od mojego partnera. Jeszcze raz zobaczę, że go dotykasz, nagabujesz lub tak żenująco machasz tymi swoimi doczepionymi rzęsami, to przysięgam, wyrwę ci te tipsy z takim rozmachem, że implanty ci przez sutki wylecą. – Dźgnęłam ją palcem w sylikonową pierś.

Odwróciłam się na pięcie, złapałam mocno Paula za rękę i pociągnęłam do lokalu. Szłam szybko, choć od wejścia dzieliło nas tylko kilkanaście metrów. Z rozmachem pchnęłam drzwi i weszłam do środka.

Knajpa faktycznie była mała, ale przytulna. Lewa część była bardziej urokliwy: pufy, miłe w dotyku kanapy, kolorowe obrazy, kwiaty w wazonach. Prawa ozdobiona została bardziej po „męsku”: skóra, zdjęcia motocykli i samochodów, a przede wszystkim tam stał bar. Lokal zdecydowanie nadawał się zarówno na miły obiad, jak i wieczór przy piwie.

W watasze wszystkiego było po jednym: jedna kwiaciarnia, jeden sklep spożywczy i jeden odzieżowy, jedna lodziarnio-kawiarnia i jedna knajpo-restauracja. Nic dziwnego, że w tych miejscach można było znaleźć rzeczy, o których nikt by ich nie podejrzewał. Na przykład w sklepie spożywczym stał cały regał ze śrubkami, gwoźdźmi, sznurkami i innym towarem remontowo-budowlanym. Przy tym knajpo-restauracja nie była wcale dziwna. Oryginalna, tak. Dziwna, nie.

Paul zaprowadził mnie do wolnego stolika. Czułam na sobie spojrzenia obsługi i gości. O tej porze nie panował tu duży ruch, ale wszystkie oczy skierowane były na mnie. „Nowa”, więc przyciągałam uwagę.

Mój partner też się gapił. Tyle że z głupkowatym uśmieszkiem.

– No i co się tak szczerzysz? – burknęłam. Złość po spotkaniu z chodzącym sylikonem jeszcze mi nie minęła.

– Znowu jesteś zazdrosna.

– Wydaje ci się. – Ściągnęłam wierzchnie okrycie. Przeczesałam palcami włosy.

Pochylił się w moją stronę. Pokazał palcem, żebym zrobiła to samo. Jego ciepły oddech owiał mi ucho, lekki zarost podrażnił policzek, a dreszcz przeszył ciało.

– Cholernie seksownie wyglądasz, gdy się tak wściekasz – szepnął.

Przełknęłam ciężko ślinę. Policzki pokryły się delikatnym różem, a w gardle szybko zapanowała pustynia. Chrząknęłam, gdy się odsunął i nie wiedząc, jak zareagować, skupiłam się na menu. Paul też rzucił na nie okiem, ale wolał wpatrywać się we mnie.

– Dzień dobry, alfo, luno. – Kelnerka skinęła głową w geście szacunku. Wszyscy się tak z nami witali. – Co wam podać?

Mężczyzna wskazał na mnie ręką, dając pierwszeństwo.

– Poproszę szaszłyki z sarny i – zerknęłam szybko na stronę z napojami – herbatę z owoców leśnych.

– A dla ciebie, alfo?

– Gulasz z jelenia z ziemniakami i kawę taką jak zwykle, Saro.

– Oczywiście, zaraz podam. – Uśmiechnęła się do mnie i zniknęła za kontuarem.

– O nią też będziesz zazdrosna? – Paul przeszywał mnie wzrokiem.

– Nie.

– Nie?

– Nie, bo uśmiechała się do mnie, a nie do ciebie.

– Ale wiesz, że jak ktoś się do mnie uśmiecha, to nie znaczy od razu, że chce mnie poderwać?

– Wiem, ale lepiej nie ryzykować. Skoro, jak twierdzisz, jesteś moim partnerem, to się tego trzymajmy.

– Jestem twoim partnerem – warknął ostro. – Nie podważaj tego. Jeśli chcesz, mogę naznaczyć cię tu i teraz.

– Naznaczyć? – Zmarszczyłam brwi.

– Ivy – westchnął, opanowując nerwy. – To nie jest rozmowa na takie okoliczności. Porozmawiamy o tym w domu, dobrze?

Patrzyłam chwilę na niego. Starałam się rozszyfrować myśli krążące pod burzą czarnych jak noc włosów.

Naznaczenie. To brzmiało obco, trochę niepokojąco. Czym było? I co dla mnie oznaczało? Jak się dokonywało? Więcej pytań niż odpowiedzi.

– Dobrze, ale wtedy wyjaśnisz mi wszystko bardzo dokładnie.

– Obiecuję, Ivy.

– Luno, twoje szaszłyki i herbata. – Kelnerka postawiła przede mną gorące zamówienie. – I twój gulasz, alfo. Smacznego.

Podziękowaliśmy. Patrzyłam na swój talerz i cieszyłam się z wyboru. Kilka szaszłyków z nabitym mięsem oraz warzywami. Nie było tego dużo, a mimo to wiedziałam, że będę mieć problem ze zjedzeniem wszystkiego.

Taką porcję, jaką dostał Paul, mógł zjeść chyba tylko wilkołak. Miska wypełniona po brzegi mięsem, grzybami i różnymi warzywami pachniała obłędnie.

Powoli przeżuwałam obiad. Wręcz przesadnie się na nim skupiałam. Dokładnie gryzłam każdy kęs, który ciężko przechodził przez gardło.

– Jak ci nie smakuje, zamówię ci coś innego. – Paul już zaczął się rozglądać za kelnerką.

– Nie, nie trzeba – odparłam szybko.

– Przecież widzę, że jesz, jakbyś miała się struć.

– Jest w porządku, Paul, naprawdę.

– Więc?

– Po prostu... – Wbiłam wzrok w talerz.

– Po prostu co, Ivy? – Położył dłoń na mojej ręce i uśmiechnął się delikatnie.

– Po śmierci rodziców, żadne jedzenie nie smakuje mi tak, jak wcześniej.

– Dlatego się głodzisz?

– Nie głodzę się – fuknęłam.

– Ale jesz bardzo mało. Zbyt mało. Unikasz jedzenie.

– Niby skąd to wiesz? – Spojrzałam na niego cwaniacko.

– Podczas meczu u Matta nic nie jadłaś, tylko piłaś. Gdy przyniosłem ci śniadanie do ambulatorium, skłamałaś, że jesteś już po śniadaniu. Od Alys wiem, że nie jesz więcej niż dwa tosty. Może i jesteś tu krótko, ale zależy mi na tobie i staram się wiedzieć, co się z tobą dzieje. Chcę o ciebie dbać, a pilnowanie, żebyś nie chodziła głodna, jest jednym z przejawów mojej troski.

Tego się nie spodziewałam. Interesował się mną, chociaż tego nie zauważyłam. Martwił się o mnie. To było miłe z jego strony. Znaliśmy się słabo i w zasadzie dość krótko, a on się martwił. Najciekawsze było jednak to, że ja też się o niego martwiłam. Gdy walczył podczas ataku łotrów, gdy leżał w szpitalu… Nawet boję się myśleć, co by było, gdyby doznał jakichś bardzo poważnych obrażeń.

– Nie chciałam, żebyś się martwił – wydusiłam w końcu.

– Zawsze będę się o ciebie martwił, tak samo, jak ty będziesz się martwić o mnie. A teraz spróbuj to jeszcze zjeść. Został ci jeden szaszłyk. Dasz radę?

– Chyba tak. – To był mój największy obiad od dwóch lat i czułam się z siebie dumna.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Vespera 9 miesięcy temu
    Ta wilkołacza zazdrość jest w pewien sposób słodka, w pewien zabawna, a jeszcze z innej strony przerażająca.
  • Nysia 9 miesięcy temu
    Kombo działa najlepiej 😝

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania