Pokaż listęUkryj listę

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Boska Makabra: Filozof - Rozdział 11 (Część 5)

Szedł przez pustynię, zupełnie bez celu. Za nim, stąpając po jego śladach, podążała jego broń, jedyna osoba, jaką oszczędził. Nie mógł powstrzymać gniewu i nienawiści, wpadł w najprawdziwszy amok, zamordował wszystkich swoich pionków, bo i tak nie byli już potrzebni. Zostawił ich rozćwiartowanie ciała za sobą i wraz z Praszem, cały ubabrany we krwi, ruszył dalej. Nie było mu w ogóle szkoda tych ludzi, obwiniał ich za to, co się stało. Przeklinał cały świat, darzył nienawiścią wszechświat. Nie mógł się pogodzić z tym, że przegrał. Miał świadomość, że to definitywny koniec, wpadł w dołek który sam wykopał. Hemasitus już lęgło się w jego ciele, już pływało w krwiobiegu, już przemieszczało się w stronę organów i mięśni. Pozbawiony demonicznych broni i zdrowia nie miał żadnej szansy, by wygrać. Jego przeciwnicy, których tak lekceważył, okazali się potężniejsi od niego. Nie wierzył, że to prawda. To nie mogła być prawda. Tyle lat trenował, tyle się przygotowywał, a to wszystko zakończyło się fiaskiem.

Stanął nagle. Podniósł głowę w stronę nieba, po którym dryfowały leniwie obłoki. Jeden z nich przybrał w jego oczach kształt Haley. Uśmiechnął się paskudnie.

– Więc to jest kurwa… te twoje Yomei…? – zakpił pod nosem. – Prawo trójpowrotu? Więc gdzie kurwa jest… trójpowrót za to, co zrobiła…? Trójpowrót za jedyną rzecz, jaka się w moim życiu liczyła?! GDZIE KURWA TO JEST?! – wrzasnął, łapiąc się za włosy. W gniewie wyrwał kilkanaście kosmyków. Rzucił się na ziemię i zaczął walić pięściami w podłoże.

– ZGINCIE, KURWA, PRZEPADNIJCIE WSZYSCY! JESTEŚCIE NICZYM! PYŁEM, GÓWNEM! PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ TEN ŚWIAT I TAK ZGNIJE, A WY WSZYSCY RAZEM Z NIM!

Walił dalej rękoma w ziemię. Prasz stał tuż za nim, oczy mając zamglone, bez blasku. Goro wykorzystał go, by zabić swoich podwładnych. Chłopiec był już tym zmęczony, miał dość. To było za wiele.

Jednakże w głębi czuł radość. Choć był posłuszny Goro za to, że go ocalił i zapewnił dach nad głową i ciepły posiłek każdego dnia, to nienawidził go z całego serca. Cieszył się, że taki los spotkał jego mistrza. Los, w którym nie wygra gry, w którym zeżrą go robale od środka, ostatecznie zabijając. Prasz nie mógłby nigdy powiedzieć tego na głos, lecz pomyślał: „Zasłużyłeś sobie. Za to wszystko, co robiłeś. Za to, kim jesteś. Zasługujesz, by umrzeć…”

Goro złapał się znów za głowę i darł się w niebogłosy. Nagle, przed oczyma mignęła mu twarz, jakiej nie chciał sobie nigdy przypomnieć.

„Zawiodłeś mnie, Goro.”

Wyrwał więcej włosów, rzucał kosmykami byle gdzie. Na niektórych włosach, przy samej nasadzie, tam, gdzie zdążyły odrosnąć, widniał kolor samego słońca: złoto. Kolor, którego nienawidził, gdyż przypominał mu o niej.

– BĄDŹ KURWA PRZEKLĘTA, CAROLINO! – wydarł się tak, jakby chciał, by usłyszała to w zaświatach. Zaczął kaszleć. Prasz stał nadal z martwym wyrazem twarzy. Goro oddychał ciężko, jak zwierzę. Spojrzał na chłopca.

– Ale ty… Ty mnie nigdy nie opuścisz…

Prasz nie odpowiedział, nie ruszył się nawet o milimetr. Goro wstał i podszedł do niego chwiejnym krokiem, położył dłonie na jego barkach.

– Zdechniemy razem… Jak w bajeczkach… – śmiał się, mówiąc to. Jego źrenice były wielkości małych punkcików, co nadawało im upiornego wyrazu. Zaczął lekko trząchać chłopcem, coraz mocniej zaciskając dłonie na jego barkach. – A potem odrodzimy się… Jak w tej zajebanej wierze… Powrócimy… W zdrowych ciałach… Zemścimy się… Przegonimy samego bożka… Zostaniemy bogami… Tak... To jest właśnie to, co muszę zrobić… Zostanę pierdolonym bogiem… Zmienię prawa tego zasranego wszechświata, dla swoich potrzeb! Ale by to zrobić, najpierw musimy zdechnąć… Tak… Nie damy się zeżreć robactwu…! Popełnimy samobójstwo, jak samuraje z Nihorii! Tak! W imię mojej pierdolonej, ukochanej żonki… Zemszczę się na niej za zdradę… Zemszczę się na Edwardzie… Tylko muszę umrzeć… Boski tron już na mnie czeka…! Czuję to, haha, czuję! – mówił niczym szaleniec.

Prasz czuł strach, lecz nie umiał się obronić. Był już zbyt zmęczony. Dał się wykorzystać Goro, który użył go jako narzędzie do popełniania brutalnych mordów. Wolał już umrzeć, niż żyć z takim piętnem.

Goro puścił go, po czym usiadł na piasku. Paskudnie się uśmiechał.

– No, na co czekasz, Prasz? Połóż się przy mnie… Umrzemy z twarzą zwróconą do nieba, bo idziemy do cholernego piekła! A w piekle będzie bożek, który uczyni nas bogami… Zostaniemy pierdolonymi bogami… Zniszczymy ten świat… Będziemy bogami zguby… Tak, tak! To jest to, czego naprawdę pragnę!

Prasz, tak jak czynił przez całe swoje życie, wykonał polecenie. Położył się obok. Goro zbliżył się do niego, chłopiec nawet nie drgnął, wpatrywał się w niebo.

„Proszę cię, boże…” – szeptał w myślach, gdy Goro zacisnął swoje dłonie na jego szyi. – „Wybacz mi… Wybacz mi, boże, za wszystko…”

Po jego twarzy spłynęła tylko jedna łza. Umierał, ale… nie czuł się źle. Czuł się wolny. Naprawdę wolny…

Niebo rozstąpiło się, ukazując wszechświat: wszystkie gwiazdy, mgławice, światła… W umierających oczach Prasza pojawił się blask. Cały wszechświat przybył specjalnie po niego. Tracił świadomość żywego, jednak dalej widział oczyma duszy ten obraz, który z każdą sekundą stawał się dla niego coraz bardziej realny. Usłyszał szczęk metalu, jakby coś pękło. Poczuł się taki lekki. Wyszedł ze swojego ciała, zaczął płynąć w stronę rozwartych bram niebios. Wyłoniły się z nich ciemne ręce, emanujące tajemniczością i spokojem.

„Dalej, chodźmy” – szepnął głos, którego barwy nie dało się zidentyfikować. – „Przeszedłeś naprawdę wiele, ale już dobrze. Już nie musisz cierpieć. Jesteś wolny.”

Ręce objęły Prasza mocno, po czym zabrały go daleko, bardzo daleko, tam, gdzie żaden żywy nie miał prawa wstępu.

Prasz był szczęśliwy. To, co na ziemi, już nie miało dla niego znaczenia. Już nie musiał się bać. Był wolny.

 

Goro puścił szyję Prasza. Przejechał dłonią po jego oczach, zamykając powieki. Oddał mu tym choć trochę szacunku za to, że był jego bronią, choć nie żywił do chłopca żadnych uczuć. Prasz był dla niego jedynie narzędziem, nie traktował go jak żywej istoty, tylko jako własność. To dlatego zdecydował nawet o sposobie i czasie jego śmierci. Teraz Prasz był już poza jego zasięgiem. Goro nie miał już do niego żadnych praw, nie mógł już o nim decydować. Nie miał nawet pojęcia, jak wielką przysługę nieświadomie mu uczynił.

Goro posiedział chwilę w ciszy, po czym z kieszeni wyciągnął bardzo ostry, połyskujący na fioletowo nóż. Był zrobiony z bardzo rzadkiego materiału – z rogu jednorożca, istoty, którą uważa się za protoplastę wszelakiej magii na tym świecie. Zdobycie tego materiału było bardzo nieetyczne i zajęło wiele lat, zanim udało się jakiegoś jednorożca uchwycić. Przejechał nożem po materiale swojego kombinezonu, łatwo go rozcinając. Nóż był tak ostry, że bezproblemowo zdołał przebić skórę pegaza. Goro uśmiechnął się.

– Nadchodzę, bożku. Będziemy dobrze się kurwa bawić, czyż nie? – Złapał rękojeść noża w obydwie ręce, skierował ostrze w kierunku serca. Zamknął oczy, zbliżając je do siebie.

– Przestań marnować taki dobry materiał na jakieś pierdoły. – Ktoś nagle wytrącił mu kopniakiem nóż z rąk. Goro otworzył szeroko oczy.

– Co kurwa…? – szepnął pod nosem i spojrzał na tajemniczego przybysza. Po głosie zainsynuował, że ma do czynienia z jakaś kobietą. Postać otulona była w ciemnoszary płaszcz, który zasłaniał ją całkowicie. Jedyne, co mógł dostrzec, to kawałek szyi i brody wystający spod kaptura.

– Udusiłeś swoją własną broń? Sądziłam, że jesteś bardziej rozważny. Mogła ci się jeszcze przydać – skomentowała tajemnicza przybyszka niewzruszonym tonem.

– A ty kim kurwa jesteś? Mam ważną sprawę do załatwienia w zaświatach, nie mam na ciebie czasu! – mówił, mając mocno napięte mięśnie twarzy. Kobieta zaśmiała się głośno.

– Nie bądź śmieszny, pączusiu. Nie jesteś Icchą, by wywinąć się za takie grzechy. Jak do niej pójdziesz, to w najlepszym przypadku skaże cię na męki. Ale to mało prawdopodobne, jako iż ona jest bardzo… nietolerancyjna wobec takich jak ty.

– O czym ty pierdolisz? – spytał, podnosząc jedną brew do góry.

– Słuchaj, obserwowałam cię cały ten czas – mówiła, poprawiając nieco kaptur na głowie. – I jestem tobą wręcz zauroczona. Nie dziwię się, że Iccha cię wybrał, zawsze miał nos do takich przypadków… Wpadłeś teraz w niezłe gówno, dlatego próbujesz się poddać. Wiedz natomiast, że nic z twojego monologu się nie spełni. No chyba, że część o piekle, chociaż na takich jak ty nie czeka piekło, tylko degradacja. Przejdźmy jednak do sedna, nie lubisz bawić się w długie, umoralniające wykłady, czyż nie? Prawidłowo! Moralność w takich jak my zdechła już dawno. Jesteśmy definicją wszelakiego zła, łamiemy zarówno ludzkie, jak i boskie zakazy, jesteśmy wrzodem na dupie dla świętych. Boskie skurwysyny są niestety potężniejsze od nas, ale wiesz… od czego mamy Icchę?

– Do czego zmierzasz…?

– Za dużo pytań coś zadajesz. – Kobieta ponownie zaśmiała się, tym razem ściągając kaptur z głowy. Źrenice Goro zwęziły się, gdy zobaczył jak wygląda. – Pytałeś gdzie jest twoje Yomei: oto jestem! Skoro Edward mógł zaznać boskiej mocy i dzięki niej iść drogą sukcesu, tak samo powinno być z tobą. Oto jestem, Goro Delaunay. Pozwól, że pokażę ci wszystko… a na pewno rozwieje to twoje wątpliwości. I na pewno zrozumiesz…

Kobieta położyła swoją chudą dłoń na głowie Goro. Przez jego umysł przelatywały obrazy, ukazując wszystko ze szczegółami. Jego gałki oczne poruszały się szybko we wszystkie strony, czuł, jakby do mózgu na siłę wpychano mu ogromną ilość informacji. Ciało Goro doznało silnych drgawek, z ust pieniło się, wydał nagle z siebie zduszony krzyk.

Wtedy puściła go. Padł na ziemię, wszystko wokół wirowało. Kobieta schyliła się.

– No i jak, Goro? – spytała z zadziornym uśmieszkiem. – Jesteśmy bardzo do siebie podobni, prawda? Obydwoje chcemy władzy, by znieść prawa tego świata i zastąpić własnymi. Więc jak będzie, Delaunay? Pobawimy się jeszcze troszeczkę? Czy może wolisz zgnić na tej pustyni, zeżarty wcześniej przez hemasitus?

– N–Nie… – odpowiedział będąc przerażonym i podnieconym jednocześnie. Spojrzał prosto w oczy kobiety, których tak rzadki odcień niebieskiego posiadała tylko specyficzna grupa ludzi. To samo tyczyło się platynowych włosów. Goro, dalej trzęsąc się, odwzajemnił szyderczy uśmieszek. – Więc mogę zrobić coś więcej, niż tylko rewolucję…?

Przybyszka zaśmiała się głośno.

– Jeszcze pytasz?! Sam widziałeś! Spełnię twoje pragnienie, które kryjesz tak głęboko w sobie. Nie musisz walczyć już o władzę dla Delaunay! Jeżeli mi pomożesz, będziesz władcą tego świata. Będziesz absolutem, alfą i omegą. Nic nie będzie mogło cię powstrzymać, ani się sprzeciwić. Będziesz jak Iccha. Będziesz… bogiem.

Goro zachichotał szaleńczo, biorąc przerwy na oddech. Wstał z ziemi i położył dłonie na rozpalonych z podniecenia policzkach.

– To, co widziałem… Prawie zlałem się ze strachu, ale teraz mi stoi… – szepnął do siebie, dalej się śmiejąc. – Więc to jest właśnie Boska Makabra, czyż nie?! – krzyknął głosem pełnym namiętności. Przybyszka skrzyżowała ręce na piersiach.

– Odnowiłam w tobie zapał, czyż nie?

– Odnowiłaś…? Odrodziłaś mnie! Tak… Ja, Goro Delaunay, nie zdechnę tak szybko… Nie! Nie jestem już Delaunay! Jestem Goro… – spojrzał na swoje dłonie – …bóg, który wkrótce zasiądzie na należnym mu tronie!

Przybyszka uśmiechnęła się szeroko, lekko przymykając zimne, niebieskie oczy.

– Rozumiesz więc, co będziesz mógł robić? Będziesz mógł zdecydować o wszystkim. A ci, których nienawidzisz… Nawet po śmierci nie zaznają spokoju, jeżeli tylko tak sobie zażyczysz. Powinniśmy ruszać, mogą zabrać ze sobą lek na hemasitus, więc musimy go… przechwycić. Będzie to bardzo proste, nawet z bogiem ognia przy boku tego nie przewidzą. Jest zbyt niedoświadczona, by stanąć do walki ze mną. Spieszmy się, przyszły bogu, zanim wystąpią pierwsze symptomy.

– Tak… – mówił podekscytowany. – Tak… To jest trójpowrót… To jest prawo mojej ukochanej, zdradzieckiej żony! – Zaśmiał się jak psychopata. Kobieta przymknęła oczy, będąc bardzo, bardzo zadowoloną.

– Oh, prawie bym zapomniała! Spotkałam po drodze pewnego gracza, który nie będzie już tego potrzebował. – Wyciągnęła zza szaty zwój. Goro chwycił podarunek czym prędzej, po czym rozwinął. Ujrzał pieczęć z numerem jeden, uśmiechnął się makabrycznie. Kobieta widząc, że prezent przypadł Goro do gustu, podała mu rękę, by mogli się teleportować.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania