Pokaż listęUkryj listę

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Boska Makabra: Filozof - Rozdział 13 (Część 3)

Nana powoli otworzyła oczy. Kręciło się jej w głowie, nie miała pojęcia, jak długo była nieprzytomna. Jęknęła cicho, kiedy skronie przeszył tępy, pulsujący ból. Chciała dotknąć czoła rękoma, lecz nie mogła ich podnieść, spotykała jakiś opór. Otworzyła szerzej oczy i uświadomiła sobie, że leży na czymś kamiennym, na dodatek skrępowana łańcuchami.

Rozejrzała się, pomieszczenie było szare i bez okien, oświetlone świecami. Podobny wystrój miała jedna z krypt piwniczych w jej domu w Egrezji. Szybko wydedukowała, że musiała zostać przypięta do ołtarza. To komnata przeznaczona do przeprowadzania egzorcyzmów na Szarej Stronie, nie miała wątpliwości. Pytaniem było tylko po co ją tu przyniesiono. Czyżby… płakała łzami Diany? Nie… To niemożliwe. Nigdy nie oddałaby się ciemnej stronie księżyca… Przełknęła ślinę na myśl o tym. Spojrzała na swoje ciało. Dalej była ubrana, jedynie pozbawiona butów. Nie istniała możliwość, by ktoś przeprowadził na niej, bądź miał zamiar przeprowadzać egzorcyzm. Ubrania ściągnięto by przed położeniem i przypięciem do ołtarza. Więc dlaczego się tu znajdowała?

Ból ponownie zapulsował w głowie. Zacisnęła powieki, głowę odchylając delikatnie do tyłu. Nie wiedziała kompletnie, co się stało. Jej wspomnienia były pomieszane, niejasne. Kojarzyła, że poszła pożegnać się z Bast i wtedy… ktoś przyszedł... lecz nie pamiętała, co było później. Czy nadal jest w Egrezji? Pomieszczenie było bardzo podobne do tego pod domem, ale nie miała pewności, czy to na pewno to samo. Jeżeli była pod domem, to z jakiego powodu? Czyżby ją pojmano? Ale kto miałby w tym interes, skoro złodzieje zostali pokonani? A może ktoś po nią wrócił, chcąc się zemścić?

Nagle poczuła dziwne pieczenie na plecach. Na pewno musiała być tam ranna, czuła to. Co się wydarzyło? Zadawała sobie te pytania w kółko, próbując wygrzebać cokolwiek z pamięci. Głowa bolała, ale zmuszała się do myślenia.

Wtedy usłyszała dźwięk przekręcania klucza w zamku. Drzwi otwarto, a przez nie wszedł czarnowłosy mężczyzna, ubrany w długi, niezapięty czarny płaszcz, którego kaptur zasłaniał twarz. Nana patrząc na ubiór przybysza, składający się ze skórzanych butów, grubych czarnych spodni i szarego golfu, pod którym na pewno ukryty był metalowy napierśnik, skojarzyła go z wojskowym. Jednakże nie czuła, by mężczyzna przyszedł ją uwolnić. Nie myliła się: ściągnął kaptur, ukazując znajomą, kościstą facjatę. Światła świec odbijając się w jego oczach nadawały im upiornego wyglądu. Były tak głęboko zielone, zupełnie jak oczy Edwarda i Petera, a jednak tak zupełnie inne, tak zimne, tak sadystyczne…

Nana ponownie przełknęła ślinę. To był on. Ten, z którym Edward walczył, ten, którego zaraziła hemasitus. Ten przerażający, zły człowiek. Puls albinoski przyspieszył, kiedy zrobił krok w jej stronę.

– Zbudziłaś się, Enzernie? – spytał. – Uznałem, że przyjdę sprawdzić, co u ciebie słychać.

– Co to wszystko ma znaczyć?

– No tak. – Przeczesał włosy dłonią, odgarniając grzywkę sprzed oczu. – Przy naszym pierwszym spotkaniu nie miałem okazji się przedstawić. Jestem głową rodziny Delaunay, sojusznikiem Enzernów. Witaj w Gormilii, panienko.

– Gormilii…? – Nana przeraziła się. – Ale…

– Egrezja jest zbyt niebezpieczna – przerwał jej, uśmiechając się. – Słońce albinosom szkodzi, a złodzieje na każdym kroku czyhają, by złupić taki kąsek jak ty. Albinos, którego krew leczy… Niejeden chciałby cię zawłaszczyć.

– Skąd to wiesz? – spytała poważnie, przymykając oczy.

– Już dobrze. – Klasnął dłońmi. – Jako Delaunay, mam obowiązek opiekować się ocalałymi z rzezi Brando albinosami. Chociaż nie byłaś wcześniej zbyt dla mnie miła, zapomnę ci to i zaopiekuję się tobą odpowiednio.

Wbił w albinoskę swój zimny wzrok, doprawiając go swoim uśmieszkiem. Nana czuła, jak na nią napiera. Spojrzenie Goro było przerażające, zmuszało do poddania się. Zacisnęła powieki mocno, nie mogąc tego wytrzymać. Goro poczuł satysfakcję.

Było zupełnie tak, jak z Haley – musiała mu ulec.

Jego triumf jednak nie trwał długo. Nana otworzyła oczy, miały silny, zdeterminowany wyraz, lśniły czystym złotem. Wbiła wzrok prosto w niego.

– Nie – zaprotestowała dzielnie. – Ty nie jesteś, i nigdy nie będziesz moim opiekunem. Jesteś moim wrogiem! Możesz ukryć swoją prawdziwą naturę przed każdym, ale nie przede mną!

Goro zamarł. Oczy dziewczynki napierały potężnie, nie mógł zwyciężyć.

Znał ten wzrok aż nazbyt dobrze.

– Ty… – przemówił drżącym głosem. – Ty jesteś…

Te wspomnienia wróciły niczym uderzenie błyskawicy. Zamieszki w Nihorii, bitwa między Brando a Enzernami. Płacz mordowanych dzieci, krew lejąca się strumieniami. Krzyk pospólstwa uciekającego z pól, przez które przedzierały się demoniczne bronie. Był tam. Walkę brał za zabawę, a mordowanie za przyjemność. W końcu natrafił na silniejszego od siebie. Mógł wtedy umrzeć, lecz został ocalony. Samantha Brando, tak brzmiało imię sanitariuszki, która zabrała go nieprzytomnego z pola walki i zajęła się nim w tajemnicy. Nienawidziła klanu i tej bezsensownej wojny. Leczyła każdego, nieważne czy to Enzern, czy Delaunay. Była dla niego ideałem kobiety, matki, której nie miał. Ulokował w niej część uczuć, których nie zdążył się jeszcze wyzbyć. Była jego słabością, nienawidził i kochał ją za to jednocześnie. Zdradziła własny klan w imię przekonań i za to ją podziwiał, choć powinien gardzić.

Teraz przypomniał sobie tamten dzień, gdy wtargnął do głównego domu Brando, poszukując Samanthy, której nie mógł znaleźć od kilku dni. Usłyszał przeraźliwe wrzaski i poszedł ich tropem. Wtedy ujrzał białowłosą albinoskę umorusaną krwią, której ubrudzony miecz wbity był w podłogę. Schylała się nad ciałem Samanthy, składając jej ręce razem. Potem wyprostowała się i opuściła głowę nisko, jakby chcąc oddać Samanthcie, jako jedynej, hołd z całego wyrżniętego klanu Brando. Ciała reszty członków leżały byle jak, a twarze miały iście żałosny wyraz.

Dla Goro jednak wyglądało to jednoznacznie: ta albinoska, Artemida via Enzern, zwana przez jednych Białym Samurajem, a przez innych Księżycowym Demonem, zabiła Samanthę Brando, wraz z innymi noszącymi to nazwisko. W innym przypadku uznałby to za zupełnie naturalne. Wrogowie zabijają w końcu siebie nawzajem, trwała wojna. Lecz tutaj, ta zimna logika straciła znaczenie. Nie obchodziło go, że dla Enzerna, Samantha była jedynie kolejnym Brando, nie znalazł usprawiedliwienia. Chciał się zemścić, wrzasnął w stronę Artemidy. Wtedy odwróciła się i spojrzała na niego tymi oczyma, tym głębokim, przeszywającym wzrokiem, którego nie sposób złamać. Chciał już przywołać demoniczną broń ze zwoju, kiedy znokautowała go, niespodziewanie pojawiając się za jego plecami.

Gdy się zbudził, przekazano mu, że Brando zostali ostatecznie pokonani. Dowiedział się również, że Biały Samuraj, czy też Księżycowy Demon nie żyje. To nie zadowalało go zupełnie, bo choć zginęła, to nie z jego rąk. Na tej ziemi jednak dalej chodzili podobni Artemidzie. Jedną z takich osób uczyniono jego narzeczoną. Rozpoczął zemstę od niej.

Teraz miał kolejnego albinosa w rękach, lecz ten nie chciał ulec. Miał ten sam silny wyraz oczu, co znienawidzona Artemida. Goro trząsł się ze złości.

– Ty jesteś… – kontynuował – córką Białego Samuraja, Księżycowego Demona… Nana Nagisa, zwana przez starszyznę Enzernów „nadzieją”. Cóż za wyniosły tytuł dla bachora tak żałosnej istoty, którą była twoja matka.

Nana napluła na Goro. Zacisnął zęby.

– Nie śmiej jej tak nazywać! – zagroziła, nie zmieniając wyrazu oczu. To doprowadzało go do szaleństwa.

– Ty gnido…! – uderzył dziewczynę otwartą dłonią w twarz, lecz nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Nagle usłyszał chichot towarzyszki, która pojawiła się znikąd w pomieszczeniu. Nie słyszeli, gdy wchodziła.

– Nie krzywdź jej, pączusiu. Jest jeszcze potrzebna – rzekła przybyszka, nadal otulona w płaszczu z kapturem.

– I tego żałuję najbardziej. – Zawarczał. Nana patrzyła na Goro ze złością. Zadarł głowę wysoko w górę.

– Lepiej się przygotujmy. Nasi goście wkrótce przybędą – powiedziała tajemnicza kobieta.

– Wreszcie! – Uśmiechnął się szyderczo. – Wydam rozkazy pachołkom. A ty, Enzernie, naciesz się chwilą. Nawet tak upartego osła jak albinos da się złamać. I dzięki za krew. Zlizywanie jej z twoich ran na plecach, które sam zrobiłem, było przyjemnym doświadczeniem.

Słysząc te słowa, Nana wpadła w rozpaczliwą wściekłość. Goro wyszedł jako pierwszy, tuż za nim tajemnicza kobieta, której różowowłosa przypatrywała się uważnie. Okapturzona postać, zanim zamknęła drzwi, spojrzała w stronę albinoski, ujawniając kawałek swojej twarzy. Źrenice Nany zwęziły się wtedy, gdy zobaczyła jej oczy.

„To niemożliwe…” – pomyślała przerażona. Kobieta uśmiechnęła się lekko, widząc strach wymalowany na twarzy dziewczyny, po czym zamknęła drzwi i przekręciła klucz. Nana próbowała użyć magii, ale nie mogła. – „Tłumik magiczny…”

Nie mogła nawet przybrać formy zwierzęcia, w której łatwo by się wydostała. Zrezygnowana, rozluźniła wszystkie mięsnie, nie próbując się już szarpać. Plecy piekły, jakby ktoś posypał rany solą, a to wszystko przez słowa Goro i świadomość, co jej zrobił.

„Mamo…” – Nana zawołała w myślach.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Clariosis 12.12.2020
    Dla czytających: wrzucam cały rozdział w częściach od razu by ciągle nie spamować głównej. ? Kto czyta po kolei i tak dojdzie co i jak.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania