Pokaż listęUkryj listę

Boska Makabra: Filozof - Rozdział 14 (Część 2)

– …Bożek cię wezwał? – Długie milczenie przerwała przerażona Aru. – Teraz?

– Teraz. –Edward odpowiedział pustym tonem.

– Co mamy niby zrobić? – spytał Peter. – Jak w tej sytuacji…

– Czekajcie… – Nana nastawiła uszu. – Ach…

„Tak, tak, wiem, zauważyłaś mnie już. Tak, to ja, we własnej osobie, bla, bla.”

– A to ciekawe. Z tego co wiem, nie pojawiasz się moment po wezwaniu do finału – spytała podejrzliwie albinoska. Iccha milczał dłuższą chwilę, a to dopiero było dziwne. W normalnej sytuacji zareagowałby pewnie swoim obrzydliwym rechotem, lecz tego nie zrobił.

– Więc jesteś wszystkiego świadom? – Nana wyciągnęła od razu wniosek.

„Oczywiście. Obserwuję grę bardzo uważnie, taki „tyci” szczegół nie przeszedłby mi od tak przed nosem, Enzernie.”

– Więc to naprawdę ta istota, która pozabijała bogów, by ukraść ich moce? Kurwa mać, czy w tej grze ciągle muszą dziać się takie zwroty akcji…? – przeklinał Ed, zrezygnowany i zmęczony wszystkim. Iccha zaśmiał się z jego reakcji.

„Tą grę nazywa się „Boską Makabrą”. Iście trafiona nazwa, nie uważasz?”

– Iccha, nabierz powagi, do jasnej cholery! – Aru wybuchła. Bożek zdziwił się, że nazwała go po imieniu. – Obydwoje jesteśmy teraz zagrożeni, mylę się?

„Oj Aru, nie mylisz” – odpowiedział, nazywając ją również po imieniu. – „W końcu w poprzednim życiu Marina zdołała cię zgładzić i zabrać twoje cenne moce dla siebie, efekty tego widoczne są do dziś. A jeżeli i tym razem jej się powiedzie… Cóż, być może już nigdy nie będzie szczęśliwego końca dla magii ognia, ani całego tego świata. Póki Marina była bogiem, nie mogła mnie użyć. To dlatego, że niedługo po spełnieniu życzenia Ra, zostałem przeklęty przez poprzedniego boga kosmosu i Prawo Yomei… Przez to nie jestem w stanie spełniać życzeń dla bogów, gdyż jak to Dianka powiedziała: „wszyscy będziemy pokutować za boski grzech”, czy jakoś tak, więc wtedy Marina nie mogła mnie do niczego wykorzystać. Ale teraz, kiedy nie jest w praktyce boginią… Jeżeli wygra, będę zobligowany do spełnienia tego co sobie wymyśliła, czy tego chcę, czy nie. Przysięgi wieczyste to okropne gówno, ale w grze, pod postacią pieczęci, są bardzo wygodne. Dzięki nim żaden z tych nudnych idiotów z góry nie może wpierniczyć się w grę. Lecz w tym przypadku… Jestem do brody w gównie i lada moment usta mi się nim zaleją.”

– Ale jaki ona ma interes we współpracowaniu z nim?! – pytał zdenerwowany Edward.

„Że z Goro Delaunay? Ha, po prostu zrobiła sobie z niego marionetkę, ot cała filozofia, filozofie. Chciała tym pewnie ukryć swoją obecność, odwrócić moją uwagę… I udało się jej. Nawet się nie zorientowałem, kiedy przejęła jedną z pieczęci… Dobra, czas tyka. Wyjątkowo naginam zasady, tym razem nie będę kazał wam latać i szukać miejsca finału jak to robię w każdej grze, jako iż Delaunay i Marina zjawią się tam w mgnieniu oka. Po prostu zabiorę was do tego miejsca. Macie o tyle przewagę, że jest z wami bogini ognia i najpewniej idioci z góry zareagują prędzej czy później… Jeżeli nie, będę musiał załatwić sprawę inaczej, ale straciliśmy za dużo czasu, by jeszcze to tłumaczyć. Może Matevigo wam powie.”

– Że co? Mateo?! – krzyknął przerażony Peter.

„Skup się, Peterze z Rebellar. Teraz mamy gorsze problemy na głowie, niż wasze osobiste porachunki.”

Nagle nastąpił oślepiający błysk i znaleźli się na jakiejś pustyni. Obecności Icchy nie można było już wyczuć. Tuż przed nimi piętrzyła się dziwacznie wyglądająca, czarno–zielona budowla przypominająca świątynię, z licznymi, małymi wieżami i stromymi dachami, bez okien. Wydawało się, jakby ściany z cegieł obrastał mech i glony. Cała budowla śmierdziała okropnie wilgotną zgnilizną, piach wokół był mokry, jakby naprawdę wyciągnięto ją z czeluści oceanu.

Choć smród był odrzucający i trudny do wytrzymania, weszli do środka. Nie mieli innego wyboru. Wewnątrz panował mrok, Ed próbował rzucać iskierki światła na ziemię, lecz powierzchnia podłogi była zbyt śliska, by doprowadzić iskry do zapłonu. Aru skupiła ogień na koniuszku wskazującego palca, by nie zmuszać reszty do marnowania many. Każdy skrawek energii w obliczu tej sytuacji był na wagę złota, a Aru miała many w zapasie.

Błądzili, nie mogąc niczego znaleźć. Zdawało się, jakby ugrzęźli w jakimś labiryncie. Choć rozdzielanie się było ryzykowne, nie mając lepszego planu, postanowili to zrobić. Aru razem z Kyoko, Naną i Lorenzo poszli w lewą stronę, kiedy Edward, Peter i Kasei, która nie dała się zmusić do pójścia wraz z Aru argumentując, że jest bronią Eda i z nim wstąpiła w grę, więc z nim musi ją zakończyć, wybrali prawą stronę.

Peter cały czas pozostawał w gotowości do rzucania zaklęć, kiedy Ed trzymał Kasei w postaci włóczni w rękach. Będąc już pewien czas graczem spodziewał się, że na pewno zaraz ktoś, albo coś, wyskoczy zza rogu. Te „niespodziewane” rzeczy były dla niego tak oczywiste jak to, że niebo jest niebieskie, a liście zielone. Oczywiście już jego umysł wypłynął w głębsze przemyślenia, że niebo może przybrać kolor szary bądź grafitowy przez chmury, czerwonawy podczas zachodu słońca, lub czerni w nocy, albo, że kolor liści głównie zależy od pory roku…

Nie, dość. Czasy filozofowania się skończyły.

Edward i Peter szukali śladów many. I wtedy sobie zdali sprawę, że… nic nie czują. Ani Aru, ani Kyoko. Ściany budowli musiały blokować detekcję magiczną. To olbrzymie utrudnienie, w końcu nie wiedzieli, czy zdołają odnaleźć resztę grupy w porę. Edward był zły na siebie, jak mógł tego wcześniej nie zauważyć? Chociaż… przecież na początku wszystko zdawało się być w normie, nie odczuwał braku fal many… Zdawało się, jakby ta budowla posiadała świadomość i próbowała ich teraz oszukać. Mogli to przewidzieć, w końcu Iccha nawet w momencie śmiertelnego zagrożenia, które bezpośrednio dotyczyło także jego, nie mógłby odmówić sobie małej przyjemności utrudnienia graczom życia.

Bracia przedzierali się przez różne pomieszczenia, wymieniając się co chwila oświetlającą drogę iskierką magii, która parzyła w dłonie. Trafili wtedy do miejsca, gdzie światło było zapalone.

„W końcu jakiś konkret…” – pomyślał Edward, będąc w każdej chwili przygotowanym na „niespodziewany” zwrot akcji. Przeszli nieco dalej. Tak się złożyło, że zupełnie nieświadomie dotarli do miejsca, w którym to ukrywał się Mateo. On zauważył braci, oni jego nie, co za wspaniały układ. Miał ich teraz na wyciągnięcie ręki, wystarczyło odpowiednio zaatakować. Głos nienawiści dopingował, Mateo skupiał magię w dłoniach, czuł już tą rozkosz, imaginując sobie jak ich zabija, jak dokonuje zemsty…

Lecz wtedy znowu głos sumienia wtrącił się i zadał pytanie, czy to naprawdę jest to, czego Jan by pragnął? Czy to jest coś, czego sam Mateo naprawdę pragnie? Głos nienawiści krzyczał, próbując zagłuszyć sumienie, lecz… głos sumienia pozostawał zimny i kłujący niczym najostrzejsze kolce, wbijał się głęboko w duszę, paraliżując ciało Jenkinsa. Edward i Peter oddalali się, Mateo nie potrafił podjąć decyzji. Nie wiedział, który głos ma rację. Przecież to jego przeciwnicy w grze, na dodatek związani ze śmiercią Jana… Jeżeli pokona braci i dojdzie do finału, będzie mógł spełnić swoje życzenie i wskrzesić Jana, cofnąć to wszystko…

Magia zebrała się wokół dłoni Mateo.

Edward i Peter zostali zaatakowani, zakapturzona postać rzuciła serią pocisków magicznych, które skutecznie uszkodziły ściany pomieszczenia. Złotowłosi bracia uciekli przed siebie, postać podążyła za nimi. Edward zauważył wtedy, że postać wykonuje charakterystyczne gesty dłonią. Wiedział, co one oznaczały, puls mu zastopował. Peter nagle stracił kontrolę nad ciałem. Czuł, jak mięśnie zaciskają się bez udziału jego woli. To była magia krwi, którą Edward od razu rozpoznał. Zanim jednak zdążył zaatakować zakapturzonego przeciwnika, zrobił to Mateo, oswobadzając Petera, który upadł bezwładnie na ziemię, Edward czym prędzej pomógł mu wstać. Bracia ujrzeli nagle schody prowadzące w dół, ale nie pobiegli, przyglądając się walce. Mateo strącił kaptur z głowy tajemniczej osobie, miała krótkie, platynowe włosy, niebieskie oczy i skórę tak jasną jak Haley i Nana. Jej cera była gładka, ale twarz ostro zakończona, spojrzenie zimne i przepełnione pychą. To mogła być tylko Marina. Edward wiedział, że muszą natychmiast odnaleźć Aru, ale podobnie jak Peter, pomimo wszystko, nie chciał zostawiać Mateo samego. Nie uciekli więc, szczególnie po tym, jak usłyszeli wypowiedziane przez Jenkinsa słowa:

– Nie śmiej atakować moich przyjaciół – powiedział głosem prawdziwego Mateo. Marina uniosła lewy kącik ust do góry i przymknęła oczy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania